Lekka szajba, czyli na czym płaczę
KONKURSY DRAMATOPISARSKIE:
o konkursie dramatopisarskim Aurora Agacie M. Skrzypek opowiada Julia Holewińska
o Nagrodzie Dramaturgicznej im. Tadeusza Różewicza Agacie M. Skrzypek opowiada Beniamin M. Bukowski
To o czym mamy rozmawiać?
O Gdyńskiej Nagrodzie Dramaturgicznej.
To będzie dla mnie problematyczne.
Dlaczego?
Jestem w podwójnej roli. Z jednej strony przyjmuję teksty do druku w „Dialogu” i w związku z tym poznaję się z autorami i – co jest normalne – zaczynamy się kolegować. Po czym muszę wejść w rolę jurorki. A często te same teksty są przysyłane i do Gdyni, i do nas, w różnej kolejności, więc bywa, że w konkursie pojawiają się dramaty, które kilka miesięcy wcześniej drukowaliśmy lub akurat przyjęliśmy do druku i na odwrót, czasami dostajemy te, które już znam z Gdyni. To jest po części z korzyścią dla pisma, bo zdarza się, że wyławiam z konkursu fajne rzeczy dla nas. W tym roku czuję pewien dyskomfort, ponieważ wszyscy finaliści to nasi autorzy. Na szczęście jest nas piątka w Kapitule i nie muszę rozstrzygać sama tego „wewnętrznego konkursu”.
Właściwie trudno się dziwić twojemu dylematowi, w końcu jesteś mecenaską polskiej dramaturgii. To przez twoją skrzynkę dramaty pojawiają się na stole redakcyjnym, a potem w druku. Jak się z tym czujesz?
Jeśli pytasz czy budzę się w środku nocy, żałując, że zbyt pochopnie odrzuciłam czyjś tekst, to tak. Bo może trafił na zły moment, może mogłam przeczytać go dwa razy… Ważne decyzje podejmujemy kolegialnie i to zdejmuje ze mnie część odpowiedzialności. Na pewno nigdy nie miewam myśli, że wydrukowaliśmy kogoś niepotrzebnie.
Ile dramatów czytasz w sezonie?
W sezonie? Łatwiej byłoby powiedzieć, ile miesięcznie… Dramaty nadchodzą falami, nierównomiernie. Latem mamy raczej sezon ogórkowy, ale gdy rozstrzygają się różne konkursy, uwalniając prawa do tekstów, wtedy zwykle jest urwanie chmury. Przeciętnie czytam kilka tygodniowo. Kilkanaście w miesiącu. Staram się mieć co tydzień do zaprezentowania na kolegium jakiś wybór propozycji, a ostatecznie drukujemy jeden lub dwa polskie teksty w numerze, więc niestety większość odpada.
A kiedy czytasz półfinałową czterdziestkę?
W marcu. W tym roku mieliśmy więcej czasu w związku z przeniesieniem finału na jesień, zazwyczaj mamy na to koło miesiąca.
I to wystarczy…?
To mało czasu. Jest mi o tyle łatwiej, że zazwyczaj sporo dramatów już znam, bywa, że nawet jedną czwartą, ale rzecz jasna czytam je ponownie. Zdecydowanie trudniej ma komisja prefinałowa, czyli trzy osoby, które dostają ponad dwieście sztuk (tyle przychodziło ostatnio) i muszą z nich wyłowić czterdziestkę: Anna Zalewska-Uberman, Mirosław Baran i Wojciech Owczarski. Mają na to mniej więcej tyle samo czasu co my, i to jest szaleństwo. Czytają po kilka sztuk dziennie. Myślę, że dokonują sensownego wyboru, mam do nich pełne zaufanie, raz tylko pamiętam taką sytuację, gdy bardzo liczyłam na pojawienie się w półfinale pewnej rzeczy, liczyłam nawet na jej zwycięstwo dalej, tymczasem ona nie przeszła do czterdziestki. Wykonałam telefon pod tytułem: „Ale jak to?”, ale interweniować oczywiście nie mogłam, po prostu usłyszałam, że przy tej ilości propozycji bywają wypadki przy pracy – mogło się zdarzyć, że to był dla kogoś ostatni tekst czytany danego dnia i już go raczej zirytował niż zachwycił. Trudno, przepadło. Świetnie to niestety rozumiem.
Czyli gdy autorzy, autorki trafiają na taki słabszy dzień, to właściwie ich szanse maleją do zera.
Bo nikt tu nie jest cyborgiem. Zdaję sobie cały czas sprawę z tego, że sama nie jestem nieomylna i jak Lady Makbet mam krew na rękach.
Przejdźmy do momentu, w którym wszystkie czterdzieści sztuk jest przeczytanych, zbiera się Kapituła i co dzieje się dalej?
I wyłaniamy finałową piątkę. Żeby obrady szły szybciej, umówiliśmy się, że zamiast dyskutować o każdej sztuce osobno, prezentujemy od razu swoje wstępne zestawy oraz listę rezerwową. To też ma jakiś wpływ na wynik, bo gdybyśmy mieli więcej czasu na rozmowę o każdym dramacie, zestawiali je ze sobą i debatowali tak detalicznie jak w Konkursie Chopinowskim, to byłoby to być może bardziej obiektywne. Choć nasz system też się sprawdza, bo widać od razu, które teksty zebrały po kilka głosów. W naszej Kapitule każdy pracuje po swojemu. Ja na przykład robię pracowicie tabelki z okienkiem na streszczenie, roboczy werdykt „tak/nie/znak zapytania” i uwagi.
Jak napisać dramat, by dostał twoje „tak”? Po czym rozpoznajesz, że jest dobry?
Wydaje mi się, że dramat jest niezwykle trudnym gatunkiem. Na pewno powinien być dobrze napisany, cokolwiek to znaczy, i powinien być o czymś. Dobrze, gdy ma przełożenie na scenę, napięcia i dynamikę. Ale dostajemy też teksty poetyckie, mocno postdramatyczne, w których jest to „coś”. Pytanie, czy zasada grywalności jest tu jakimś kryterium…
…skoro lada dzień ma premierę spektakl na podstawie książki kucharskiej?
Tak, ale to jeszcze co innego: dobry dramaturg przeniesie na scenę wszystko, tylko że my nie oceniamy książek kucharskich, oceniamy jednak teksty pisane dla teatru. Wrócę do tej zasady grywalności, bo ona też okazuje się czasem pułapką i prowadzi do schematu „sztuki dobrze skrojonej”. W „Dialogu” mamy zasadę, że nie przyjmujemy do druku tekstów gatunkowych, więc na przykład farsy lub komedie obyczajowe na trzy akty z rodziną przy stole raczej odpadają jako zbyt schematyczne. Tak samo blachy niemożliwych do wypowiedzenia monologów, czy strumienie świadomości, z którymi nie wiadomo, co zrobić, bo żaden aktor tego nie wypowie, a ty męczysz się, czytając. Kto wie, może za takimi tekstami stali geniusze, a ja utrąciłam w ten sposób wiele wspaniałych dzieł?
To w takim razie jak odróżnić dobrą sztukę od grafomanii?
W każdym z tych postdramatycznych podgatunków, zarówno tych, które mają swój suspens, jakąś akcję, nawet wartką, jak i tych ekspresyjno-poetyckich zdarzają się arcydzieła i zdarzają się rzeczy grafomańskie. Pozostaje włączyć wewnętrzny radar. Gdybym wiedziała, jak działa mój radar, to bym tu pewnie nie pracowała. Bo właśnie na tym to polega, że każdy tekst przemawia inaczej i nie da się tego obiektywnie zmierzyć. Ewidentne zgrzyty, kiksy i klisze słychać, ale co zrobić z dramatem, któremu formalnie trudno coś zarzucić, tyle że jakoś nie porywa?
A jak w „Dialogu” i na Gdyńskiej traktowane są rzeczy pisane na scenę?
Gdy autorzy współpracują z reżyserkami przy powstawaniu tekstu i na czyjeś zamówienie powstają świetne rzeczy, to sprawa się oczywiście komplikuje. Czy na przykład tekst na podstawie aktorskich improwizacji to jest jeszcze samodzielny dramat? Wiem, że w dobie post-post trudno posługiwać się takimi modernistycznymi kategoriami, ale czy rzeczywiście mamy oceniać robotę dramaturgów?
To Gdyńska Nagroda Dramaturgiczna…
…która, wbrew nazwie, skierowana jest do dramatopisarzy. No tak. W takim razie powinniśmy zmienić kryteria i oceniać absolutnie wszystkie teksty pisane dla teatru, a wówczas dopuszczać adaptacje, a tych nie dopuszczamy, także w „Dialogu”. Wychodzimy z założenia, że jednak oceniamy sztuki, które są, jakkolwiek to dziś brzmi, autorskie.
To ciekawy problem, bo jednak od pierwszej edycji w 2008 roku pojęcie dramaturgii się dość mocno wyemancypowało i ukonkretniło.
Kiedyś mieliśmy w „Dialogu” dwie żelazne zasady: nie drukujemy dramatów po premierze ani adaptacji. Pierwszą zweryfikowało życie: wielu autorów pisze bezpośrednio na scenę i do ostatniej chwili przed premierą spektaklu coś w swoich tekstach zmienia, a przy naszym dwu-trzymiesięcznym cyklu produkcyjnym nie mielibyśmy szans na otrzymanie gotowego tekstu z takim wyprzedzeniem. Ale były o to straszne walki. Drugiej jeszcze się trzymamy, choć parę razy się ugięliśmy i opublikowaliśmy takie bardzo przetworzone adaptacje.
Gdzie leży ta granica?
To już chyba ZAiKS musiałby procentowo przeliczyć. My ją rozpoznajemy na czuja.
Czy w takim razie nie uważasz, że lepiej byłoby dla Gdyńskiej, gdyby miała jakiś profil albo temat wywoławczy, żeby łatwiej było doprecyzować te kryteria oceny?
Właśnie tego nie chcemy. Każdy z naszej piątki w Kapitule szuka czegoś innego w teatrze, różnimy się światopoglądem i sympatiami politycznymi, a także po prostu gustem. Na przykład, o ile Jacek Kopciński zwraca najbardziej uwagę na językowe walory tekstu, o tyle Grzegorz Niziołek szuka ważnego tematu albo jakiegoś przekroczenia. Co nie znaczy, że Kopcińskiego nie interesują kwestie społeczne, a Niziołkowi nie zależy na jakości literackiej. Obaj też cenią transgresję, tylko inaczej ją definiują.
A Jerzy Stuhr?
Stawia na kryterium grywalności, o którym rozmawiałyśmy, czyli: czy on to w ogóle widzi na scenie, „czy ja to zagram?”. I dzięki temu często zwraca nam uwagę na teksty, których bez niego nie bralibyśmy pod uwagę.
Chyba wielu piszących chciałoby poznać odpowiedź na pytanie, które teraz zadam. W finale dramaty prezentowane są w formie czytań performatywnych, potem następuje rozmowa z każdym z autorów, autorek. Można zrobić świetne czytanie marnego tekstu i można położyć tekst bardzo dobry. Można też wybronić swój dramat w rozmowie albo nie umieć go odpowiednio sprzedać. Jakie znaczenie mają dla Kapituły te wszystkie dodatkowe elementy konkursu? Czy są w stanie zaważyć na werdykcie?
Powiedzmy też inaczej, bo przecież o to w tym chodzi: dobremu tekstowi czytania i rozmowy pomagają wybrzmieć, słabszy mogą pogrążyć. W szkicach scenicznych dramat przechodzi test tego, czy ma nerw fabularny, czy słowa dają się wypowiedzieć, jak brzmią i czy sztuka rezonuje z widownią. Duże wrażenie zrobiło na mnie w tej kwestii Wracaj Przemysława Pilarskiego 1 w reżyserii Natalii Orkisz. To był przykład tekstu, który czytany na sucho mnie nie zachwycił, miałam poczucie, że są w nim jakieś niedoróbki, „puszczone miejsca”, ale podczas pokazu to wszystko się kapitalnie sprzęgło i wypadło poruszająco. Pięknie jest czasem, gdy tekst jest mądrzejszy od swojego autora. Kiedy autor mówi w rozmowie skromnie, że tak mu się napisało, że właściwie to nie wie, jak odpowiedzieć Łukaszowi Drewniakowi na jego trudne pytanie, a tymczasem wydarza się to „coś”. A ostatecznie, w dyskusji nad nagrodą ostatniego dnia i tak wracamy do podstaw – pięć sztuk leży na stole.
Jak doszło do tego, że w zeszłym roku Jolanta Janiczak została laureatką konkursu po raz drugi?
Debatowaliśmy długo, czy zwyciężyć ma tekst, który uważamy za bezwzględnie najlepszy, czy ten najbardziej świeży i nowatorski, czy może osoba, której się ta nagroda najbardziej przyda, na przykład ułatwi start. Całej naszej piątce I tak nikt mi nie uwierzy 2 podobało w kategoriach bezwzględnych, a przy okazji miało doskonałe czytanie. Powołam się na argument Grzegorza Niziołka w obronie powtórnego nagradzania tej samej osoby: umacnia to status tej nagrody. Otwiera furtkę dla laureatów, którzy przestali nadsyłać swoje prace – jak na przykład Zyta Rudzka czy Małgorzata Sikorska-Miszczuk – bo uważali, że można wygrać tylko raz.
Wydawało mi się, że jest to niepisaną regułą.
Powtórna wygrana Joli Janiczak jest precedensem, ale ogólnie taka polityka, że laureaci mogą odejść, raczej by nam zaszkodziła. Naszym zadaniem jest wybranie w sposób bezstronny najlepszego tekstu roku. Gdyńska to nie stypendium twórcze, nagroda dla debiutantów, młodych, czy (jak Nagroda Kościelskich) do czterdziestego roku życia, nie ma tu żadnych dodatkowych kryteriów. Po prostu staramy się wybrać najlepszy tekst. I dramat I tak nikt mi nie uwierzy naszym zdaniem taki był – być może najlepszy w całej jej karierze. Tak mi podpowiada mój radar. Bo na przykład Martyna Wawrzyniak w Schwarzcharakterkach 3 zaproponowała nowy język i była to sztuka, która spolaryzowała Jury. Janiczak zaś nie stworzyła w tym sensie niczego nowego, tylko doprowadziła do perfekcji to, co już robiła. Wykonaliśmy więc symulację „bezludnej wyspy”, czyli założyliśmy sytuację, że mamy tylko teksty i nie wiemy nic o autorach i autorkach.
Myślisz, że takie odrzucenie wszystkich okoliczności jest możliwe?
To nie jest możliwe, ale trzeba się starać. Nasz zeszłoroczny wybór może zaskakiwać, ale paradoksalnie, na co zwrócił uwagę Grzegorz, ten gest dowodzi, że chcemy grać czysto, nie oglądając się na trendy czy oczekiwania środowiska. Chciałabym, żeby wybrzmiało, że na Gdyńskiej sztywnych i przewidywalnych kryteriów nie ma. Nie dajemy pierwszeństwa ani sztukom, które podnoszą zaangażowany temat, ani najpiękniej napisanym. Jedno i drugie jest ważne, ale nie decydujące. Nie wiem, czy powinnam się do tego przyznawać, ale mam taki barometr emocjonalny, to znaczy – dziwnym trafem te sztuki, przy których się poryczałam, czy to przyjmując je do druku, czy oglądając czytania, nawet zanim jeszcze trafiłam do Jury, później często wygrywały Gdyńską. Nie wiem, co konkretnie mnie wzrusza, to musi być coś na styku formy i treści.
Zdradzisz, na których finałowych tekstach płakałaś?
Taką siłę oddziaływania na pewno miało W środku słońca gromadzi się popiół Artura Pałygi 4. Wzruszyli mnie Słabi Magdy Drab 5, zobaczyłam w tym jakąś kruchość i niezborność. Płakałam na Trash story Fertacz 6 i Popiełuszce Sikorskiej-Miszczuk 7, i na Wracaj Pilarskiego, ale dopiero podczas czytania. Nad Zimnym bufetem Zyty Rudzkiej 8, Smutkami tropików Mateusza Pakuły 9 i Sprawą Gorgonowej Janiczak akurat nie płakałam, doceniłam „suchym okiem”, ale z kolei na czytaniu I tak nikt mi nie uwierzy myślałam, że Piotr Dobrowolski mnie dyskretnie wyprowadzi z sali… Nie za bardzo potrafię wyjaśnić, dlaczego niektóre teksty działają emocjonalnie, bo na tanie chwyty staram się być odporna, może wzrusza w nich jakaś tajemnica? To oczywiście brzmi potwornie egzaltowanie, ale ja to usunę w autoryzacji, żeby potem nie było, że Gdynia zatrudniła histeryczkę.
Ależ skąd, w dobie afektów nie ma się czego wstydzić!
Fakt, bywały werdykty kontrowersyjne albo takie, których nikt nie rozumiał. Ale jednego nie można nam zarzucić – nigdy nie wiadomo, co Gdynia weźmie. Kiedyś na obradach Jury bywały straszliwe awantury, bo szukamy w dramatach różnych rzeczy. Nadal się spieramy i zastrzegamy sobie prawo do nieprzewidywalności werdyktu, nawet wbrew oczekiwaniom środowiska. Niezależnie od walorów „bezwzględnych” czy „ogólnej słuszności” na efekt dzieła pracuje też przecież element zaskoczenia, lekkiej szajby. I chyba nawet wolę, by mówiono, że Gdynia jest niesprawiedliwa i w ogóle po co ten konkurs, niż by mówiono, że „jak Gdynia, to wiadomo kto”.