chlopacy-spektakl-fot-przemyslaw-jendroska-205-1024x683.jpg

Wypada się zatrzymać w Katowicach
WyspianKiss to program rezydencyjny Teatru Śląskiego w Katowicach, który wyrósł ze Szkoły Pisania Sztuk prowadzonej przez tą samą instytucję. Oprócz teatru Śląskiego są w niego zaangażowane: Akademia Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie, Agencja Dramatu i Teatru ADiT oraz Forum Dyrektorów Teatrów Województwa Śląskiego. W zamyśle program ma wytworzyć miejsce twórczego dialogu oraz zapewnienie wsparcia instytucjonalnego dla początkujących dramaturgów i reżyserów. W dniach 15-16 marca odbył się finał drugiej edycji, w ramach którego można było zobaczyć cztery szkice sceniczne oparte na współczesnych tekstach dramatycznych, oraz teatralny debiut – Chłopacy Eugenii Balekirevy w reżyserii Krzysztofa Zyguckiego – laureata pierwszej edycji projektu.
Sprawy osobiste
Pierwszym prezentowanym szkicem były Seks, dragi i neonaziści Hanny Kopiec w reżyserii Julii Nowak. Trashowa opowieść poruszająca palące tematy współczesności – kryzys klimatyczny i wiążący się z nim kryzys migracyjny, infantylizacja młodszego pokolenia przez starsze, ignorowanie głosu kobiet w dyskusjach. Akcja dzieje się w pokoju, w którym przebywają dziewczyna, jej brat i wujek. Gdzieś w połowie szkicu staje się jasne, że mężczyźni są jedynie zjawami – przejawami norm społecznych, które skutecznie wytwarzają u bohaterki blokady wewnętrzne, tym samym wywołując u niej niepokój.
Z kolei Współlokatorki Doroty Bator w reżyserii Dominika Gorbaczyńskiego to opowieść o trzech mieszkających razem dziewczynach. Każda ma inny charakter i inne podejście do otaczającego świata. Niestety ich cechy nie uzupełniają się, a prowokują między nimi konflikty. Akcja ogniskuje się wokół chłopaka jednej z bohaterek. W pierwszej scenie widzimy go martwego, a nad nim stoją współlokatorki i zastanawiają się, czemu nie żyje. Chłopak jest solą w oku dla jednej z nich – artystki, zestresowanej wszystkim, zaczynając na projekcie na uczelnię, kończąc na tym, jak mogłaby zarobić pieniądze robiąc sztukę. Druga zgrywa pozory wyluzowanej hipiski, dla której ekologia jest sprawą najważniejszą. Spokój bohaterki jest jedynie pozorem, bo równie szybko, co ta wspomniana wcześniej, popada w panikę, gdy przypadkowo zabija pająka. Trzecia (ta od chłopaka), niewiele się odzywa, a jedynie podśmiechuje z pierwszej. Już na samym początku dowiadujemy się, że ta trzecia przypadkowo zamknęła współlokatorkę-artystkę w piwnicy – widzimy nawet nagranie z kamer, na którym uwięziona w piwnicy dziewczyna rozpaczliwie krzyczy i woła o pomoc. W ten sam sposób bohaterki radzą sobie z chłopakiem-nieproszonym gościem, tym samym kończąc szkic humorystyczną klamrą. Każda z bohaterek Współlokatorek ma wyrazisty charakter kontrastujący z pozostałymi. Wybrzmiewają echa problemów wynikających z życia razem oraz osobistych ambicji, a także prób odnajdywania komfortu w dyskomforcie. Skoro wszyscy żyjemy pod tym samym dachem, warto szukać sposobów, by negocjować zasady i dogadywać się ze sobą.
Ten szkic podobał mi się najbardziej – począwszy od sposobu zarysowania postaci i choreografii, kończąc na tym, że aktorzy grali nie trzymając scenariuszy w rękach, a czytali je z ekranu umieszczonego na tylnej ścianie widowni – nie jest to może istotne w kontekście formy artystycznej, ale wzmacnia wrażenie profesjonalizmu realizacji. Warto zaznaczyć, że tekst ten został nominowany do Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej.
Chłopacy Eugeni Balakirevy w reżyserii Krzysztofa Zyguckiego kończyły dzień pierwszy finałów drugiej edycji WyspianKiss. Możliwość stworzenia premiery w Śląskim była nagrodą dla Zyguckiego – laureata poprzedniej edycji WyspianKiss. Spektakl bazuje na książce Douglasa Stuarta Młody Mungo i powieści Jacques’a de Fontany’ego Piękny Pasterz. Akcja dzieje się w Szkocji, w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Wśród ludności panują bieda, nierówności społeczne, poczucie niższości i szczera nienawiść do Anglików, których reprezentantką jest Margaret Thatcher. Skojarzenia z Trainspotting są tu jak najbardziej na miejscu. Poznajemy historie Munga i jego rodziny: matki, brata, siostry. Matka nie była obecna dla swoich dzieci, w spektaklu często znika, ma problemy z alkoholem. Mungo cierpliwie jej broni, wypiera wszystkie jej wady i krzywdy, które mu wyrządziła. Gdy pojawia się na scenie, Mungo jest infantylizowany – jest synkiem, który ma się przytulić do mamy. W kontrze do niego stoi brat, który wdał się w nieżyjącego Ojca, chce zrobić z niego „faceckiego faceta”, takiego który daje w mordę katolom i Anglikom, chodzi z nożem po ulicach, umie zadbać o swój interes. Jest to opowieść pełna przemocy i brudu.
Spektakl zaczyna się sceną gwałtu, którego ofiarą jest Mungo. Twórcy nie popadają jednak w Ravenhillowskie czy Kane’owskie obrazoburstwo i szokowanie. Duet Balakireva/Zygucki sprawnie operuje napięciami, przykładowo: w jednej scenie brat daje Mungowi nóż, który wywołuje silną sprzeczkę między nimi, a w następnej Mungo odnajduje pobitego Jamesa, leżącego gdzieś na ulicy i oferuje mu wsparcie. Takie manewrowanie emocjami, pokazywanie ich ambiwalencji jest potrzebne – stawką jest obraz męskości, czyli temat, który może łatwo podryfować w stronę bezsensownej przemocy pompowanej rzucanymi ze sceny obelgami i przekleństwami. Mungo jest postacią wielowymiarową, stoi gdzieś na rozdrożu między Matką, która ciągle widzi w nim chłopczyka, bo ten ją broni, a Bratem, który pełni rolę ducha Ojca. Do tej skomplikowanej sytuacji dochodzi James, którego Mungo spotyka pobitego gdzieś na ulicy. Poznany chłopak również jest uwikłany w relacje z Ojcem, który jest nieobecny ze względu na swoją pracę, i jedyne czego wymaga od swojego syna, to by znalazł on sobie dziewczynę.
Momentami na scenie widzimy pewne zawirowania dramaturgiczne, przykładowo: nie wiadomo, czy sprawcami gwałtu, którego ofiarą pada Mungo są Brat i Sąsiad czy Brat i Ojciec? Nie jestem pewien czy to zamieszanie wynika z faktu grania przez aktorów wielu postaci, czy z tego, że wszystkie są do siebie dosyć podobne. Uczucie zdezorientowania towarzyszyło mi również na końcu spektaklu, którego finał czerpie z Pięknego Pasterza – aktorzy nagle zamieniają się w Pasterzy i Satyrów, a zmiana tonu względem poprzedniej sceny wydaje się wręcz absurdalna. Z początku nie byłem fanem tej sceny, nie pasowała w mojej opinii do stworzonego wcześniej klimatu, jednak po dłuższej chwili zrozumiałem, o co w niej chodzi, że jest próbą wytworzenia wizji pewnego rodzaju braterstwa. Absurdalna zmiana tonu umożliwia spojrzenie na dotychczasową akcję w inny sposób – nie tyle utopijny, co dionizyjski – oparty na zabawie i woli życia. Tak jak wcześniej mamy do czynienia z stereotypowymi obrazami szkockich mężczyzn-kibiców, tak w tej scenie poddaje się wiwisekcji tych samych bohaterów – tym razem są oni jednak ubrani w kilty i wypasają owce.
Podsumowując: spektakl jest naprawdę interesujący, doceniam zaproponowane przez twórców nowe sposoby mówienia o męskości – pogmatwane i niepewne, niepopadające w całkowitą czułość czy bezsensowną agresję. Przedstawili naturalny i kompletny obraz postaci, zrewidowali przy tym stereotypy dotyczące zarówno „mamisynków”, jak i „łobuzów”. Spektakl nie popada w klisze, zgrabnie balansuje między tonacjami. Drobne potknięcia dramaturgiczne nie zaburzają w znaczący sposób odbioru opowieści.
Jak Cześnik z Rejentem
Po Chłopakach odbyła się rozmowa na temat debiutów, w której uczestniczyli: Bartosz Cudak, Krzysztof Zygucki, Justyna Czarnota-Misztal, Remigiusz Brzyk, Elżbieta Manthey i Miłosz Markiewicz. W jej trakcie pojawił się temat oczekiwań wobec młodych twórców i ich debiutów, a także wywierania presji, by debiut był świetny, a każdy kolejny spektakl dorównał mu poziomem. Słuchając dyskusji zacząłem zastanawiać się, jaką rolę mamy w tej sytuacji my – krytycy/czki teatralni/e, zwłaszcza ci młodzi, do których sam należę. Na studiach z Wiedzy o Teatrze zazwyczaj pisze się recenzje spektakli znanych twórców, pełnowymiarowych produkcji w dużych teatrach. Rzadziej przygotowuje się czy omawia te dotyczące debiutantów. To wytwarza problem: Jakie kryteria powinienem przyjmować pisząc o nich? Często są to osoby, które albo dopiero skończyły studia, albo je kończą. Czuję więc z nimi pewną więź, jesteśmy w podobnej sytuacji. Nie pomaga fakt, że krakowska Wiedza o Teatrze żyje w dziwnym rozdzieleniu z krakowską AST (choć sytuacja ulega poprawie – podczas tegorocznego Forum Młodej Reżyserii jako studenci mieliśmy propozycje prowadzenia rozmów po spektaklach).
Przypomina mi się esej Dariusza Kosińskiego Wet za Wet (a mur zburzę!), w którym autor pisze o tym, jakie korzyści przyniósłby sojusz teoretyków i praktyków. A przyniósłby, bo z przykrością muszę stwierdzić, że po trzech latach Wiedzy o teatrze, nadal nie mam bladego pojęcia o tym, jak tak właściwie wygląda praca nad spektaklem, a mam wrażenie, że ta wiedza okazałaby się bardzo przydatna, zwłaszcza w kontekście oceniania debiutantów. Wiedziałbym, ile pracy trzeba włożyć w produkcję, jakie są jej etapy, ile ludzi angażuje się do mniejszego, a ile do większego spektaklu, czy mają podobne fundusze do bardziej doświadczonych artystów, czy raczej działają na groszowych budżetach? Czy artyści mają pełną swobodę, czy instytucja nadzoruje ich pracę i wpływa na nią? Pewnych rzeczy mogę się domyśleć, jednak brak mi pewników, twardej statystyki i opisu czyjegoś doświadczenia. W zbliżaniu krytyki do sceny nie chodzi o to, by dawać twórcom fory, ale o to, by być sprawiedliwym wobec ich pracy, by wzajemnie sobie pomagać. Łączy nas przecież to samo – teatr.
O bliskości w różnych wydaniach
Trochę Lynch, trochę nie – Liczby Pierwsze Stefana Szulca w reżyserii Eliasza Niezgody to osobliwy twór. Jest pomysłowy i sprawny dramaturgicznie; nad postaciami unosi się aura tajemnicy; wydarzenia oglądamy w planie żywym oraz za pośrednictwem kamery, z której obraz wyświetlany jest na scenie. Niedopowiedzenia wynikające zapewne z konieczności stworzenia niewielkiej formy scenicznej zdecydowanie zadziałały na korzyść klimatu pracy. Postawiono wiele znaków zapytania i udzielono niewielu odpowiedzi. Skojarzenia z Lynchem towarzyszyły mi od samego początku: scenę spowijał mrok, z którym kontrastowało niebieskie światło; podłogę sceny wyłożono biało-czarnymi płytkami; skromna scenografia składała się z kamery, fotela, telewizora i stołu. Wszystko to przypominało mi wariację na temat „czerwonego pokoju” z Twin Peaks.
484353298_1075567807945922_2243383333378111904_n.jpg

Bohaterami szkicu są Nora i Miron – rodzeństwo, które ma jedynie siebie. Dziewczyna jest uległa wobec mężczyzn, pozostaje w związku z Igorem – filmowcem i specjalistą od PR’u, który uwielbia ją infantylizować i chce ją kształtować jak figurkę z plasteliny. Nie podoba się to Mironowi, introwertykowi, który kiedyś był dyrektorem jakiegoś instytutu. Kim są Nora i Miron? Kim był Ojciec, który ich zostawił? Czego pragnie Igor? Pewne wątki zostają rozwinięte, stonowana gra aktorska bardzo pasuje do klimatu incenizacji, a użycie kamery stanowi interesujący dodatek do całości – przykładowo, w jednej scenie Nora uderza Igora, a w czasie, gdy to się dzieje, Miron ustawia kamerę tak, by zostało to zarejestrowane. Jedna część mnie chciałaby od tej pracy czegoś więcej, drugiej natomiast podoba się ilość znaków zapytania, które ona pozostawia. Tekst ten, tak jak Współlokatorki, został nominowany do Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej.
Zapytaj (o) Martę Jagody Plachetki w reżyserii Klaudii Gębskiej to zdecydowanie najpełniejszy szkic, jaki widziałem podczas finału projektu. Powstał w odniesieniu do Marty Elizy Orzeszkowej – kiedy młoda dziewczyna czyta powieść Orzeszkowej, na scenie pojawia się autorka, w historycznym kostiumie. Dochodzi do konfliktu na linii współczesna młoda kobieta-staroświecka i niepoprawna politycznie pisarka. Jak pada w szkicu: „To miała być adaptacja Marty Orzeszkowej, ale ona nie żyje, więc jest to moja adaptacja do tego świata”. Jest tu gęsto od emocji, głównie negatywnych, ale pojawiają się również promyki nadziei. Sceniczna Orzeszkowa mówi, że Mart było wiele, każda buntowała się na swój los i krzyczała o nim, ale to nic nie dało. Współczesna czytelniczka nie ma zamiaru się poddać, jej złość ma znaczenie, jej krzyk da się usłyszeć. W gąszczu mniej lub bardziej udanych adaptacji klasyki polskiej, propozycja Plachetki i Gębskiej świeci jasno – akcja płynie wartko, a sprawności realizacji dodaje muzyka na żywo i świetna gra aktorska Klary Williams, która wcieliła się w autorkę ery pozytywizmu. Jest to opowieść w równym stopniu o niewytłumaczalnej więzi osobistej, która czasem tworzy się podczas obcowania z dziełem kultury, jak i o zawiedzeniu wynikającym z życia w takim, a nie innym świecie. Wychodząc z niego pomyślałem sobie: „jaka szkoda, że to tylko szkic…”.
Nadal czuję pocałunek Wyspiańskiego
Długo zastanawiałem się, jakie kryterium powinienem przyjąć do oceny szkiców pokazywanych w ramach Wyspiankiss. Nie mogłem przecież podejść do nich jak do pełnowymiarowego spektaklu, z jego budżetem i czasem prób. To byłoby nieuczciwe wobec twórców. Jeśli miałbym jakoś podsumować przesłanie tego, co widziałem, to posłużyłbym się zachętą „zrozumcie nas”. Trzon każdego ze szkiców stanowiły podobne sprawy: bliskość, empatia, życie razem/osobno, infantylizacja i znieważanie młodszego pokolenia, osobliwe poczucie wewnętrznego rozdzielenia wynikające u postaci z trudnego procesu dorastania. Niektóre, jak Seks, dragi i Neonaziści, były bardziej osobiste, zarówno w warstwie tekstowej jak i scenograficznej. Twórcy Współlokatorek spróbowali pokazać uniwersalność problemów osobistych. Każdy z twórców prezentujących swoje prace podczas WyspianKiss miał swój pomysł, swój trik, który odróżniał jeden szkic od następnego. Rozmowa o problemach związanych z debiutowaniem, czy zorganizowany w ramach finału programu speed-dating umożliwiający spotkanie autorów/ek tekstów z przedstawicielami instytucji, dają mi nadzieję, że młodzi twórcy będą się stawać coraz bardziej widoczni.