zrzut_ekranu_2025-12-01_113403.png

Zrekompensować młodzieńczą nieuwagę
Z Sebem Majewskim, autorem sztuki "Kraftwerk we Wrocławiu", rozmawia Piotr Olkusz
To chyba najbardziej osobista z twoich sztuk. Ale że jest to luźny autobiopic, zorientowałem się dzięki dość osobliwemu wspomnieniu. Lata temu, gdy byłeś dyrektorem w łódzkim Jaraczu, zaskoczyłeś mnie umiejętnością rozszyfrowania skrótu ZETO…
Zakład Elektronicznej Techniki Obliczeniowej. ZETO działało w całej Polsce. W Łodzi miało swoją siedzibę w budynku za Polskim Radiem Łódź.
Zaś we Wrocławiu, we wpisanym już do rejestru zabytków, modernistycznym gmachu na tyłach placu Solnego. A wiesz to, i umiesz rozszyfrować skrót, bo w ZETO pracowali członkowie twojej rodziny. Skoro więc przeczytałem o obliczeniach komputerowych Edwarda i Teresy z twojej sztuki, to uznałem, że dzielisz się czymś osobistym.
Od kilku lat myślę o tym, co spowodowało, że jestem taki i taki w tym miejscu.
Przyszło to do mnie późno, bo bardzo długo nie pozwalałem sobie na przyznanie się do tego, że jestem egocentrykiem. W mojej rodzinie to była najgorsza cecha, a uwaga „Nie bądź egoistą!” była najcięższą krytyką.
I zaczęła się gra z samym sobą, żeby tylko nie zostać podejrzanym o egoizm, narcyzm, samouwielbienie, autotematyzm, obnoszenie się z sobą.
Co oczywiście musi studzić ochotę, by pisać o sobie. Z drugiej jest jednak pokusa: rodzinna historia jest prawie gotowym materiałem na fabułę, tym ciekawszą, że dzieje się na tle określonych wydarzeń historycznych.
Urodziłem się w 1971 roku, dwadzieścia sześć lat po wprowadzeniu komunizmu i osiemnaście lat przed jego upadkiem.
Co pozwala pamiętać szczegółowo okres, który się skończył, i patrzeć na niego właśnie jak na taki „inny czas”. Miałem dwa skojarzenia filmowe, gdy czytałem Kraftwerk. Pierwsze to Historia kina w Popielawach – bo bohater twojej sztuki z rodzinnej historii snuje opowieść jak z realizmu magicznego. Drugie – to Cwał, bo tło wydarzeń jest ponure, peerelowskie, tymczasem bohaterowie, jak ta ciotka grana przez Komorowską, są niczym z powieści łotrzykowskiej: dużo się u nich dzieje…
Moje wspomnienia ciągle obracają się wokół dziadków, którzy przyjechali ze wschodu na tak zwane Ziemie Odzyskane, ze wszystkimi, znanymi dziś powszechnie, opowieściami o dobrych Niemcach i złych Ruskich i Ukraińcach. Wokół poniemieckiego Wrocławia i mojego osiedla Nowy Dwór, które było wiejską peryferią miasta, a dziś jest osiedlem, gdzie cena za metr kwadratowy mieszkania wynosi trzynaście tysięcy złotych.
Ale po raz pierwszy, w twojej twórczości dramatopisarskiej, sprawy tak silnie obracają się wokół najbliższych i spraw najbardziej osobistych.
Tak. Wokół mojej matki – samotnej kobiety z dzieckiem. Wokół jej pracy – informatyka w pierwszej w Polsce firmie komputerowej. Wreszcie wokół mojej tożsamości i tej gigantycznej energii, jaką wkładałem, żeby być lubiany i żeby nikt nie zauważył, że coraz bardziej jestem homoseksualny.
Dużo ludzi, obrazy, mnóstwo zdarzeń. Jedno z tych zdarzeń to koncert Kraftwerku w Hali Ludowej, gdzie moi rodzice poszli, ale nie z zainteresowania muzyką elektroniczną, tylko dlatego, że do Wrocławia przyjechał zespół z zagranicy.
I opowieść, że z tego koncertu wracali do domu pieszo. A jest to dziesięć kilometrów.
Trudno mi jest nie pisać o komunizmie, ale nie robię tego z nostalgii za systemem, tylko z tęsknoty za sobą.
Odnosi się wrażenie, że najspokojniejsze, najbardziej sztampowe życie wiedzie w Kraftwerku bohater, którego chce się utożsamiać z tobą.
Naprawdę?
Oczywiście. Tu wyjazd do Afryki w samym środku komuny i powrót z Zairem. Tam ktoś wymyśla kursor. Gdzie indziej jeszcze pojawia się przyszły założyciel firmy Apple. Choć, rzecz jasna, nawet ta bardziej realistyczna codzienność nie jest bezbarwna. A główny bohater żyje sobie pomalutku, po cichutku.
Babcia do końca swojego życia powtarzała, że najlepszym przywódcą był Bierut. Jeden dziadek należał do PZPR. A drugi chodził do kościoła, modlił się w domu i na Bronisława Geremka mówił: „Żyd”. Trudno było za tym pójść. Dlatego robiłem dziadkom na przekór: olałem Bieruta, nie wstąpiłem do żadnej organizacji komunistycznej i zostałem filosemitą. Wszystko na odwrót, i to w systemie totalitarnym. Taki mój Cwał. Z indywidualnych pobudek. Nie z s(S)olidarności ani z o(O)azy. A w ogóle, to zostałeś germanofilem.
A w ogóle to zostałem germanofilem.
Bez żadnego planu.
Są partie tego tekstu, zwłaszcza w jego pierwszej części, które mogłyby trafić do robionego przez ciebie, lata temu, Transferu!, bo są opowieściami o przesiedleniu. A jednak wówczas fascynowało cię to, co realne w nierzadko nieprawdopodobnych historiach. Tu ta logika jest postawiona na głowie.
Mieszkałem w poniemieckim mieście, osiedlu, domu. Widziałem niemieckie napisy. Włóczyłem się po pozostałościach niemieckich ulic, cmentarzy, po zrujnowanej synagodze. Spotykałem Niemców z Nostalgie-Reisen, od których dwa razy dostałem Kinder Niespodziankę. Wreszcie jestem absolwentem klasy z poszerzonym językiem niemieckim we wrocławskim V Liceum Ogólnokształcącym.
Żyłem w języku niemieckim i żyłem w niekończących się opowieściach o wojnie, i w mitologii wschodu, województwa tarnopolskiego, rzeki Strypy i Lwowa, Lwowa, Lwowa... W 2006 roku skonfrontowałem się z tym na scenie. Moja praca przy Transferze! była świadomym przeżywaniem historii przesiedleń i wysiedleń, opowieści Polaków i Niemców i tworzeniem dramaturgii roku 1945.
W 2006 roku, w chwili premiery spektaklu, moi dziadkowie już nie żyli, dlatego starałem się zapisywać wszystkie prezentowane, w czasie naboru do spektaklu i w czasie prób, opowieści z takim szacunkiem, jakbym chciał zrekompensować im moją młodzieńczą nieuwagę. Transfer! zostanie ze mną na zawsze. Nie wstydzę się tego, że nadal czerpię z tamtego spektaklu, z technik, które wtedy stosowałem, oraz z emocji, jakie mi wtedy towarzyszyły.

