zrzut_ekranu_2025-07-15_114230.png

Sobie ze sobą
Z Darią Sobik rozmawia Ewa Hevelke
Żyjemy w czasach, w których nie jest ok mieć pretensje.
Nacisnęłaś mój czuły punkt, bo ostatnio mam dość dużą rozkminę na ten temat. Irytuje mnie, że coraz częściej tak usilnie unikamy gniewu, złości. Niemal wszystko próbujemy przemielić przez non violence communication. To jest oczywiście bardzo potrzebne, ale uciekając od emocji rozczarowania, frustracji, zakopujemy w sobie coś, co później i tak pączkuje w naszych działaniach.
Jest tylko jedna – jest jest jedną wielką emocją. Stale zablokowany numer telefonu jest próbą odcięcia się od nich, a nie konfrontacji.
To jest pułapka, którą chciałam opisać na własnym przykładzie. Przez długi czas o wiele łatwiej było mi wycofywać się z jednej z naprawdę najważniejszych, relacji. Myślałam, że uciekanie było mniej szkodliwe, ale to nie prawda. Odcinanie się od drugiej osoby może być jeszcze bardziej przemocowe niż powiedzenie wprost tego, co może zaboleć. Początkowo tekst miał być wyrażeniem złości wobec matki, a ostatecznie jest raczej skierowaniem złości wobec siebie i przyznaniu się do jakiegoś wstydu: co robiłam źle w tej relacji. Miałam pisać o mamie i córce, a właściwie pisałam tylko o sobie i swojej perspektywie, na podstawie swojej niekompletnej pamięci. Matka w tym tekście ma głos, ale bez gwarancji, że jest on prawdziwy, faktyczny – jest taki, jaki go zapamiętałam. Może to znów ucieczkowy schemat – zamiast rozmawiać, piszę dramat, o którym wiem, że mama go nie przeczyta.
Chciałam, żeby ta praca skończyła się dla mnie jakimiś wnioskami, czymś co pomogłoby rozwiązać trwający od lat konflikt. Jak mogłam się spodziewać, przez pisanie dramatu nie naprawiłam relacji, ale ustawiłam ją sobie w głowie. Pomogło mi to pójść dalej w myśleniu o tym, co nas łączy.
Moje doświadczenie czytelnicze było bardzo intymne. Odnalazłam się w blokowaniu numeru. Chociaż ja nie blokuję, ja po prostu nie dzwonię.
Myślę, że wykonujemy dzisiaj ogrom pracy, żeby zrozumieć na czym polega konflikt rodzinny. Jesteśmy w stanie to perfekcyjnie opisać, użyć bardzo nowoczesnych słów z psychologii, pójść na terapię, przepracować intelektualnie szkodliwe mechanizmy, ale to nie zmienia faktu, że emocje wciąż są w nas i kotłują się. Sama uległam takiej iluzji, że jeśli pójdę na terapię, to pogodzę się z mamą. Terapia wszystko miała wyjaśnić. Ale wydaje mi się, że jeśli nazwiemy emocję, nie znaczy to od razu, że ona zostanie zneutralizowana. Jedynie ją dostrzegamy. Czy to nie boli bardziej?
Siłą twojego tekstu jest ujawnienie jak trudno zaakceptować blokadę numeru jako najlepszą z możliwych form kontaktu z osobą, która kulturowo wskazywana jest jako fundament. Ogień i woda, białe i czarne bez siebie nie istnieją, ale to nie znaczy, że muszą się przyjaźnić.
Kiedyś w rozmowach słyszałam, że czasami trzeba po prostu odciąć się, pogodzić z końcem relacji i iść dalej. Teraz coraz bardziej gryzę się z tym zdaniem. Ostatnio poznałam osobę z dalszej rodziny, o której istnieniu nie miałam pojęcia. Mój krąg rodzinny jest bardzo niewielki, było to więc dla mnie wydarzeniem. Przy każdym spotkaniu widzę, jak odbijamy się w sobie jak w lustrze, pewnie przez geny. I myślę, że to dla mnie ważne, by znaleźć chociaż korzonek, pod który mogę się podczepić. Czuję, że bardzo mi tego brakowało.
To kolejny znak, że odcinanie się od korzeni szkodzi.
To też jest bardzo ważny kontekst: pierwsza w rodzinie napisałam maturę, skończyłam studia, wyjechałam do dużego miasta, Chciałam się odciąć od rodziny, która tego nie wspierała, nie widziała w tym mnie, ale rozumiała to jedynie jako chęć zbudowania dystansu.
Opisując dramat jednostkowej relacji, opisałaś również wycinek polskiej historii i awans społeczny przy użyciu minimum słów i znaków. Matka mówi: jadę do Niemiec, zrobiłam zęby, zarabiam pięćset euro tygodniowo. W tych zdaniach jest zawarta jej historia i droga, którą przeszła. Bardzo subtelnie ujęta. Matka wyewoluowała z miejsca, w którym żyła, a córka odcięła się od niego i poszła swoją drogą.
Tak, ale matka w swoim życiu również podjęła próbę ucieczki. Wyjechała ze swojej miejscowości, opuściła rodzinę. Jest w tej sytuacji jakieś powtórzenie. Przypomina mi się mem: człowiek idzie na linie i balansuje pomiędzy tym, by nie być ani jak matka, ani jak ojciec. Ciekawi mnie, jak wiele energii zużywamy na to, by ten mechanizm powtórzeń zatrzymać.
W tym tekście nie ma wielkich wydarzeń, traumy. Są małe sytuacje, które prowadzą do rozbicia tej relacji i narastająca pretensja, która nie znajduje wyjścia. Konstruujesz obraz relacji, która jest wzajemnym przyciąganiem i odpychaniem.
Kiedy zaczynałam pisać ten tekst, robiłam wywiady z osobami, które chciały rozmawiać o swoich relacjach z matkami. Bardzo często przewijał się w nich motyw parentyfikacji, kiedy córki stawały się matkami swoich matek. Córka, w wieku ośmiu lat, wysłuchuje historii o złamanym sercu mamy albo jej problemach finansowych. Okłamanie córki, że ma się raka, tylko po to, żeby przyciągnąć jej uwagę, jest dużym przekroczeniem, ale nie może być jedynym argumentem, by zerwać relację, prawda? Interesowało mnie w tym tekście nakładanie na siebie małych, błahych sytuacji, a jednak w dużym nagromadzeniu powodują one lawinę, która zmiecie z powierzchni całą relację.
W Jest tylko jedna zrobiłaś to, co wcześniej w Zmęczonych. Opisałaś stan: nie dzieje się nic szczególnego, w którym tak naprawdę dzieje się wiele. Opisałaś problem dzieci transformacji, eurosierot – problem osób, które w zasadzie nigdy dziećmi nie były. ich dzieciństwo opierało się na deficytach spokoju i stabilności.
Przez całe dorosłe życie starałam się pamiętać, że moja mama była mamą po raz pierwszy. Wszystko robiła trochę na chybił trafił. Pozycjonowałam się też wobec innych: nie jest tak źle, na pewno są gorsze przypadki. Nie mam co narzekać. Niektórzy nie mają mamy. Tak samo w Zmęczonych: niektórzy nie mają pracy, jak można narzekać na to, że pracujesz w teatrze? Powtarzanie sobie, że wszystko jest w porządku, że nie można ciągle czepiać się tej mamy może ustawić w jakimś klinczu.
Pułapki psychoterapii uchwyciłaś bardzo trafnie: filtruję stronę „Znany Lekarz”, wybieram tego, oznaczonego pięcioma gwiazdkami, i w poczuciu: teraz wszystko będzie inaczej, czekam na efekty. Twoja bohaterka wychodzi z gabinetu i ma świadomość, że nic nie jest załatwione.
Pewnie coś sobie w życiu przerobiła, ale nadzieja, że wszystko się poukłada, bo jest się pod opieką i w procesie jest często złudna. Czasami zastanawiam się, czy to nawet nie poszerza przepaści. Samoświadomość córki, jej wachlarz językowy, wiedza, których mama nie ma, oddalają je od siebie jeszcze bardziej. Znowu stawiam się w pozycji wyższościowej wobec rodzica. W tym tekście Matka i Córka są jednym organizmem i to je zabija. Pasożytują na sobie, bo bez jednej druga nie istnieje i odwrotnie. Odcięcie pępowiny jest istotne i niezbędne, ale niezwykle ważnym jest, w jakim stylu się odbywa. Idealne odcięcie się od mamy wyobrażam sobie jako emancypację poglądów na życie, odcięcie się od głosu, który wydawał nam się święty i najważniejszy. Ale też jest bardzo trudno się żegnać. Może dlatego 26 maja jest tak blisko 1 czerwca.
Ten tekst ma bardzo mało słów. Jedyny moment, kiedy spadł na mnie deszcz liter, to gdy Córka prezentuje Matkę. Kończy ten monolog słowami: próba opisu kogoś jest najwyższą formą uznania.
Ta scena miała początkowo trzy strony A4. To był dla mnie ciekawy eksperyment i przedziwne uczucie opisywać mamę za pomocą rzeczowników i takich bardzo przypadkowych słów, które podrzuca czasem wybiórcza pamięć.. Jednak tam faktycznie potrzebny był skrót, więc została tylko jedna strona. Poza tym są tylko urywki zdań, komunikaty. Wydawało mi się, że taki format ma szansę pokazać nieumiejętność rozmawiania i niezdolność do porozumienia.
Kiedy dystansowałam się od bohaterki, zastanawiałam się, czy one mogłyby po prostu usiąść i sobie wszystko wygarnąć. Pewnie tak, ale zajęłoby to bardzo dużo stron tekstu. Początkowo pisałam z większą złością, z bólem. Chciałam ukazać krzywdę, którą matki czasem wyrządzają córkom i że słowa „nie chciałam” nie wystarczają, by naprawić sytuację. Jedna z ważnych dla mnie osób po lekturze szkicu tego tekstu zadała mi pytanie: „Ale co sama nabrudziłaś w tej relacji?” To było przewrotowe, bo przestało ustawiać mnie w pozycji ofiary, co bardzo mnie uwierało. Ani mnie, ani czytelnikowi, czy widzowi postawa użalającego się nic nie da. No, bo szczerze powiedziawszy: nic takiego się nie stało.
Mówiąc tak znów odcinasz się od emocji. Odbierasz sobie prawo do pretensji. Wchodzisz w buty: wina leży po obu stronach. A właśnie, że nie. Masz osiem lat i nie będziesz patrzeć na siebie krytycznie. Chcesz w tym tekście mieć osiem lat.
Tak, miałam też taką myśl: chcę mieć osiem lat, kiedy mam osiem lat i ani jednego dnia więcej. Należy mi się to, ponieważ później będę musiała się zachowywać jak dziecko w dorosłym życiu, żeby nim pobyć i odbić sobie ten brak, robiąc głupie rzeczy. Znowu wpadłam w pułapkę. Gdybyś mi przytaknęła, że nic się nie stało, to zaczęłabym mówić: «Jak to nic się nie stało? Tam przecież tyle się stało!».
Pisanie tego tekstu było takim chodzeniem od jednej strony do drugiej: od wyłącznego oskarżania jej do całkowitego zrzucenia winy na siebie. Wydaje mi się teraz, że takie ostateczne ustawianie się „winna albo niewinna” nie jest dobre. Chyba uczciwiej jest mi być w tym ruchu pomiędzy, niż zostać po jednej stronie.
Co z tego wszystkiego wyjdzie? Może na końcu położymy się obok siebie i po prostu sobie poleżymy w kłamstwie, z którego obie zdajemy sobie sprawę, ale pobędziemy sobie ze sobą.