janiczak.jpg

Kolizja wstydu
Z Jolantą Janiczak rozmawia Ewa Hevelke
Lubisz rozmawiać o tekstach, czy to dla ciebie kłopotliwe i męczące?
Bardziej lubię rozmawiać niż pisać. Słuchać lubię jeszcze bardziej niż mówić. Jednak dopiero pisząc, uświadamiam sobie, co tak naprawdę o czymś myślę, co jest pod mową. Mowa jest ekspresywna i relacyjna, mową buduję bliskość z ludźmi. Pisaniem strukturyzuję doświadczenie i to, co dzieje się w świecie; daje mi to złudzenie chwilowej kontroli nad rzeczywistością. Choć tylko wtedy, kiedy mi idzie. Kiedy nie idzie, pisanie bywa polem frustracji i gwałtownego obniżenia poczucia własnej wartości. Tak dużego, że czasami potrzebuję kilku dni, żeby sobie z tymi emocjami i negatywnymi przekonaniami poradzić.
Porozmawiajmy o postaciach, które nazywają rzeczywistość bez znieczulenia. Niemym bohaterem Czuję wstyd, żyjąc w takim świecie jest pieniądz. Pieniądz – cichy zabójca.
Życie z pisania – twórczości literackiej – jest dzisiaj w Polsce niemal niemożliwe, jeżeli nie odniesie się naprawdę dużego sukcesu. A sukces komercyjny w literaturze, nazwijmy ją, eksperymentalnej albo takiej, którą traktuje się jako pole badawcze języka czy rzeczywistości, jest chyba nieosiągalny. Podobnie jest w sztukach wizualnych, o czym często rozmawiamy z Łukaszem Surowcem, scenografem, artystą sztuk wizualnych, z którym pracujemy od lat. Rozmawiamy nawet nie tyle o pieniądzach, ile o zjawisku zwanym karierą i o tym, co to właściwie dzisiaj znaczy. Czy da się zaprojektować artystyczną karierę? Dlaczego niektórym udaje się w danym momencie poruszyć uśpiony temat, uchwycić zjawisko rzeczywistości, które było przemilczane albo nigdy nienazwane, a dlaczego fantastyczne prace innych nie zapisują się w dyskursie?
Stanisława Przybyszewska mówi twoimi słowami, że miała pisać o życiu, a nie o przetrwaniu. Ostrym tonem zadaje pytanie: o czym mają pisać ci, którzy nigdy nie zostali wyśmiani, którym superwydawnictwo nie odpisało: dramatów nie wydajemy? Uchwyciłaś to swoiste perpetuum mobile – mechanizm współuzależnienia twórcy i rynku.
Widzę ten nakręcający się mechanizm: z bólu powstaje rodzaj materiału, który pozwala tworzyć, który następnie jest odrzucany albo nie. To są ślepe próby wpasowania się w coś, co będzie właśnie tym tematem chwili. Każdy nosi jakąś, zazwyczaj bolesną, opowieść. Pytanie, czy potrafimy tę traumę odpowiednio, czyli bez oszukiwania siebie, wyrazić i skapitalizować? Tak naprawdę wygrywają dzisiaj brutalne wyznania. Im bardziej bezwzględnie potraktuję samą siebie, ujawnię nieładne, wręcz niegodne, mechanizmy, którym się poddaję, publicznie się rozmontuję, samooskarżę – oczywiście nie zapominając o polu dyskursywnym, w które chcę się wpisać – tym wyżej osiądę w rankingach „New York Timesa”. Ten rodzaj mocnej literatury pozwala czytelnikom dotrzeć do swoich ukrytych bólów i z nimi się konfrontować. Oczywiście tylko nieliczni mają tyle dystansu, dyscypliny i odwagi, żeby zajrzeć w siebie i swoje relacje ze światem bez znieczulenia.
Rankingi pozwalają budować wspólnotę doświadczeń. Książki w nich umieszczone tworzą gotowe schematy języka i obrazów, które przynoszą ulgę w osobistych zmaganiach ze światem. Stanisława Przybyszewska nie brała jeńców w wojnie z samą sobą.
Ona, oprócz listów, nie napisała niczego z miejsca, w którym była: z tego głodu, wyczerpania, morfinizmu, ambicji, kompleksu wielkości.
Mówiła: jestem jednym z najwybitniejszych umysłów Europy dwudziestego wieku.
I nie dostawała wobec tych deklaracji i swej twórczości odpowiedzi, których oczekiwała. Ani od ojca, ani od osób, które ceniła lub uważała za opiniotwórcze. Jedynie Sprawa Dantona wzbudziła zainteresowanie i uznanie w niektórych kręgach, choć nie tak duże, na jakie – zdaniem Przybyszewskiej – zasługiwała. Kojarzy mi się to ze spotykanymi nieraz w teatrze osobami bezwzględnie oceniającymi zarówno pracę kolegów, jak i rzeczywistość wokół. Nazwałabym je artystycznymi hejterami. Mam wrażenie, że Przybyszewska mogłaby dzisiaj siedzieć przed komputerem i pisać zjadliwe komentarze, pozostawiające daleko w tyle granice krytycznej analizy. Tego typu treści znajdowałam na kartach jej listów, które maniakalnie pisała do bliskich, redaktorów, nawet do siebie samej. Tysiące stron fascynującej, nużącej, bolesnej lektury.
Stanisława Przybyszewska potrzebowała uważności. Ale nie takiej, jak jej charyzmatyczny ojciec – ciągłego bycia na językach i pierwszych stronach gazet. Choć to on, twoimi słowami, obnażył manipulacyjny potencjał hasła Wolność – Równość – Braterstwo. Wszystko to prawda, pod warunkiem, że jesteś wysoko pozycjonowanym na rynku towarem.
Przybyszewska i Przybyszewski byli radykalni, tylko każdy na innym biegunie. Sama z jednej strony totalnie boję się takiego bezwzględnego radykalizmu, z drugiej za nim tęskniąc. Ostatnio w pisaniu skupiam się na granicach radykalizmów. Stanisława wybrała pisanie – było ważniejsze niż życie, zdrowie, godność. Nie poszła nigdy na żadne kompromisy, oddała się pasji; wybrała raczej intensywny kontakt ze sobą i swoimi wytworami niż z otoczeniem. W procesie pisarskim nic jej nie rozpraszało, ufała w nim sobie, czuła wtedy totalną kontrolę nad rzeczywistością. Jakby była częścią Wielkiej Improwizacji; „ja nieśmiertelność tworzę”, wiesz, te poziomy. Tych odczuć pisarskich jej po cichu zazdroszczę, ten radykalizm podziwiam. Z drugiej strony, nie potrafiłabym traktować ani siebie, ani ludzi wokół w tak instrumentalny sposób. Ale czy oddając się w pełni swojej wizji sztuki, można nie instrumentalizować siebie samej? Nie można. Chyba nie można. Bardzo trudno w takich napięciach ze sobą negocjować, wyznaczać zdrowe granice.
Ojciec zarzuca Stanisławie: nie umiesz poruszać się ani w realności, ani w iluzji.
Ona potrzebowała ludzi tylko po to, żeby się nimi zachwycać jak książkami; podziwiać, jak Thomasa Manna, z daleka, wyszukiwać cechy, które są – według niej – wartościowe. W realnych relacjach była nieznośna. Dzisiejszym językiem powiedzielibyśmy, że roszczeniowa, niewdzięczna, zupełnie poza zasadą wzajemności. Zrywała stosunki z osobami, które się z nią nie zgadzały i powiedziały to głośno.
Przybyszewska jest rozpięta między dwoma światami: ojca, który stale na nowo siebie wymyśla, zabiegając o uwagę świata, oraz Janka – męża, który sam mówi, twoimi słowami: „boję się takiego świata, w którym każdego można zastąpić każdym i nikt nawet nie zauważy”.
I ostentacyjnie się od tego świata odwraca, ku wykreowanej postaci – mitowi człowieka, który rozniecił rewolucję. Związek z Robespierre’em był dla niej prawdziwą relacją. Pisze w listach: „od przeszło kilku lat jestem w nim bezwzględnie zakochana, tak długo nie dotrzymałam wierności nikomu”. Nikt, z kim miała kontakt, nie mógł się o nim krytycznie wyrażać. Walczyła o niego, jak o dziecko, chciała go wskrzesić, przywrócić. W pewnym sensie chyba się z nim utożsamiała. Uciekła od rzeczywistości w relację z kimś, kto jest postacią skończoną, w związku z tym bezpieczną. Kto jej nie odrzuci.
Robespierre nie mógł zniszczyć swojego obrazu w oczach Stanisławy. Ten wizerunek mógł tylko ogromnieć.
On pasował do jej wyśrubowanych etycznych standardów – poświęcenia siebie i innych dla idei życia bez kompromisów. Relacja jak zakonnicy z Bogiem: można dokładnie wszystko zaprojektować. Wykreować mocny wizerunek, którego nic nie jest w stanie zniszczyć.
I można się za nim schować.
Dokładnie. I mówić, że to w jego imieniu, dla niego i tak dalej.
Z jednej strony mówisz, że Stanisława jest oddanym transmiterem idei Robespierre’a, z drugiej przypominasz, że miała o sobie samej bardzo wysokie mniemanie. Dwuznaczność, która osuwa się w chorobę.
Bardzo chcę unikać takich diagnoz. Oparcie portretu tej osobowości na psychicznych zaburzeniach albo nałogu byłoby zbyt proste. Czy ona była w takiej relacji z morfiną, w jakiej była z Robespierre’em? Jedno drugie nakręcało? Taki radykalizm postaw wobec narkotyku, jak wobec idei, tak to ujmijmy, jest źródłem niebywałej wprost siły, także tej niszczącej. Właściwie nie wiem, jak działa ten nałóg, jak on działał w tym konkretnym przypadku.
Działanie nałogu opisałaś w ostatnich scenach dramatu – człowiek znika metodycznie, kilogram po kilogramie.
To znaczy unieważnia swoje ciało, unieważnia swoją osobę, oddając ją innemu.
Jesteś dosyć brutalna, wkładając w usta Robespierre’a słowa: świat potrzebuje nowych postaci bez krwawych rewolucji, narzędzi, które raczej podtrzymują wymęczone głowy.
Myślę, że Przybyszewska, pod koniec życia, w tę ideę po prostu zwątpiła. Świat nie potrzebował Sprawy Dantona, Robespierre’a. Dlatego nie potrzebował też jej, a ona nie potrafiła oddać się niczemu innemu. Poczucie, że idee, w które głęboko wierzę, którym poświęciłam życie, pozostają bez odpowiedzi, musi być straszne. Nie jestem nikomu potrzebna – to brutalne i szczere rozpoznanie. Zwłaszcza w kontekście ambicji. I powstaje wstyd.
Ma trzydzieści pięć lat i wstydzi się?
W odpowiedzi na propozycję przeprowadzki, pisze w liście do ciotki, że nie wróci do Warszawy w poczuciu przegranej. Mogłaby wrócić jedynie w triumfie. Poczucie odrzucenia wynika u niej nie tyle z powodu negatywnej recepcji, ile z niewystarczającego zauważenia, milczącego pominięcia. Być może myśli: mam trzydzieści pięć lat i dochodzę do wniosku, że nie ma się co dalej oszukiwać. Nie potrafi znaleźć sposobu na komunikację ze światem, bo to nie jest jedynie dyplomatyczna rozgrywka ze środowiskiem artystycznym. Wydaje mi się, że wszyscy chcemy być potrzebni; wszyscy chcemy, żeby nasz głos znaczył, wszyscy, którzy wybierają profesje związane z kulturą. Każdy tego chce.
Stanisława Przybyszewska, odbierając sobie życie, dopełnia obrazu niezależnej, świadomej artystki.
Nie zgodziła się na żadną pomoc. Mogła dostać stypendium, zapomogę na leczenie, wsparcie, które finansowo podniosłoby ją. W takim sanatorium mogłaby pisać, mogłaby otworzyć się na innych, albo chociaż na realne potrzeby swojego wyniszczonego ciała. Ale ona jakby się uparła, że zrealizuje siebie w sposób, który wcześniej wymyśliła. W jej listach widać, krok po kroku, świadome decyzje. I radzenie sobie z ich konsekwencjami. Nie miałam wrażenia, że mam do czynienia z osobą zamroczoną nałogiem.
Nie chciała funkcjonować w świecie utkanym z małych i większych kompromisów, kreowania siebie pod publikę, by zyskać poklask. Wstydziła się żyć w świecie absolutnie niezgodnym z ideałami Robespierre’a. Z drugiej strony, wstyd przed samą sobą nie pozwalał jej przyznać, że świat nie uznał jej wielkości.
Klincz wstydów: rzeczywistość cię żenuje, ale tylko w niej twój głos może być słyszalny. Nie ma innego kanału komunikacyjnego. Przybyszewska go nie zaproponowała.
Jaka jest alternatywa?
Nie wiem, może po prostu wszystko, co się przydarza, trzeba szczerze rozpracowywać i szczerze wyrażać. Często, kiedy mogę sobie na to pozwolić, biorę na siebie osobę, o której piszę, i pozwalam jej działać we mnie. Patrzę, co się wydarzy. Dla siebie nazywam to metodą improwizacji z domieszką Stanisławskiego. Kiedy pracowałam nad końcówką tego tekstu, byłam przez kilka dni sama i prawie z nikim nie rozmawiałam, nie spałam, czułam rezygnację, znużenie, zwątpienie we wszystko, co myślę, czuję, piszę, i w ogóle we wszystko, co się na mnie składa. Przytłaczające poczucie niewystarczalności i zawodu. I wydawało mi się to nie do zatrzymania. Dopiero, kiedy z płaczem napisałam ostanie kilka stron, zrozumiałam, że to nie były moje uczucia. Przybyszewska mogła latami mieć emocje Robespierre’a, pisała Sprawę Dantona kilka długich lat. Mogły jej te rewolucyjne namiętności na dobre wejść w ciało.
Ale ty pozwoliłaś umrzeć Przybyszewskiej, wyszłaś z pokoju, przeszłaś do pracy nad kolejną premierą, wróciłaś do własnego domu.
Nieświadomie na chwilę wzięłam na siebie jej ciężar, to bardzo cenne i trochę przerażające doświadczenie. Dzięki temu poczułam też, w jakich rejonach Przybyszewska jest mi bliska. Boję się podobnych rzeczy. Ona bała się zobaczyć, kim jest poza tym, co sobie wymyśliła na kontrze do ojca. Przerażało ją, że pod wizerunkiem, w którym się ukryła, jest bezbronną, zagubioną, potrzebującą bliskości osobą. Echa tych potrzeb są w jej ostatnim liście, który napisała do Thomasa Manna.