przyb.jpg

Stanisława Przybyszewska

Stanisława Przybyszewska prawie dla każdego

Z Barbarą Piórkowską rozmawia Kornelia Sobczak
W numerach
Luty
2025
2 (816)

Po co nam dzisiaj Stanisława Przybyszewska? Czy to  się jeszcze da czytać, te skomplikowane dramaty o rewolucji francuskiej?

Znamy doskonale Sprawę Dantona po fantastycznej ekranizacji Andrzeja Wajdy, znamy Thermidora z wielu wystawień w całej Polsce. Dramaty się bronią, są dobrze napisane. Mniej osób czytało natomiast listy Stanisławy Przybyszewskiej, a prozę, bardzo interesującą i dającą niezwykłe dane co do kontekstu całej twórczości artystki, prozę różnej – powiedzmy szczerze ‒ jakości, dopiero od niedawna publikuje, pod czujnym okiem redaktorki serii, Dagmary Binkowskiej, wydawnictwo słowo/obraz terytoria. To największe, jeśli chodzi o Przybyszewską, bogactwo znajduje się w listach, kiedy się odkrywa jej autorsko opisane życie w pełnej krasie. Dzięki listom możemy zajrzeć pod podszewkę zarówno procesu twórczego – co jest bardzo cenne w tym wypadku– jak i codzienności osoby tworzącej. Fakt, że autorka wcześniej trochę nam „nie zadziałała” i dopiero teraz odkrywa wszystkie swoje karty, wynika z tego, jak sądzę, że jako społeczeństwo nie byliśmy na nią gotowi. A Stanisława Przybyszewska okazuje się nie tylko artystką, ale także osobą na nasze czasy. 

Dzisiaj wiele osób dowiaduje się o ADHD lub spektrum autyzmu, odkrywa swoją wysoką wrażliwość, w ogóle poznaje neuroatypowość jako pojęcie. Po pandemii, w trakcie wojny, w kryzysie zdrowia psychicznego i w jakimś też kryzysie duchowym, w  ogóle w sytuacji ciągłych kryzysów i poczuciu katastrofy, dopiero zaczynamy dostrzegać, kim jesteśmy i co, dzień po dniu, stwarzamy. Głęboka autoanaliza Przybyszewskiej bardzo się nagle przydaje do zrozumienia własnych zawiłości. Autorka Sprawy Dantona – jako osoba o  wyjątkowym intelekcie, z  wglądem w konstytucję człowieka, i jednocześnie patrząca na świat z pewną naiwnością i dziecięcością – opisuje stan dzisiejszego ludzkiego wnętrza. Taka osoba musi w jakiś sposób rezonować z teraz: pogubiona i szukająca siebie daje nam znaki, bo my też jesteśmy pogubieni. Myślę, że traumę, którą Przybyszewska przeżywała w tamtych czasach, czyli w  dwudziestoleciu międzywojennym, mogła przerobić właściwie tylko poprzez uprawianie sztuki. Gdyby nie robiła zapisków, gdyby nie czytała, nie weszła w swoje duchowe, artystyczne światy, raczej w ogóle nie poradziłaby sobie z okrutnymi doświadczeniami. Straciła przecież matkę, gdy miała jedenaście lat, a sławny ojciec nawiązał z  nią intensywniejszy kontakt dopiero wtedy, gdy była już dorosłą osobą. Profesora Ewa Graczyk, znawczyni twórczości i biografii Stanisławy Przybyszewskiej, podejrzewa, że relacja z ojcem zaważyła na wszystkim, co autorka zrobiła dalej – mogło się tam zdarzyć molestowanie seksualne, albo bardzo wyraźne nadużycie psychiczne i przekroczenie granic, o co nietrudno, gdy ojciec zaprasza córkę do wspólnego zażywania narkotyków. Mąż Przybyszewskiej, Jan Panieński, zmarł nagle w wieku dwudziestu pięciu lat, po zaledwie dwóch latach małżeństwa. Stanisława po tym ostatnim wydarzeniu podejmuje decyzję: będzie żyła tylko ze sztuki, za cenę pozostania w totalnej nędzy. To i dziś jest szaleństwo. Ale ta figura „wariatki” pasuje do naszych czasów, bo my sobie wreszcie – albo: o wiele częściej – pozwalamy na jakiś jego rodzaj, a przynajmniej na marzenie o życiu według własnych zasad.

W dramacie Jolanty Janiczak Przybyszewska mówi „zupełnie się nie opłacam, w żadnym teatrze dziś, jak i kiedyś, nie przyniosę zysków, nie nadaję się na hit, który przyciągnie publiczność przed telewizory”. Mówi też: „Kręcimy się w kółko, walcząc o pierwsze miejsca, miejsca honorowe albo dotacje, w końcu dostajemy niewidzialną ręką w gębę tak, że rozbłyskują nam przed oczyma gwiazdy”. Deklaruje też, że nie chce być zasobem, nie chce być kapitałem ludzkim. Przybyszewska chciała być niezależna zarówno od mecenatu prywatnego, jak i  państwowego. Pani często mówi, że to jest „bohaterka na przypinki”, kandydatka na ikonę Gdańska, i że jest zasobem, z którego miasto Gdańsk powinno korzystać. Czy tu nie ma sprzeczności? Czy to nie jest jakaś działalność wbrew temu, czego ona by sobie życzyła?

Jest w tym, oczywiście, trochę sprzeczności, ale z drugiej strony, myślę, że dzieje się z jej recepcją coś, czego mogłaby sobie życzyć: w listach jasno pisze, że chciałaby dostać Nagrodę Nobla i nie jest to kokieteria. To odważne postawienie sprawy, na które ja na przykład, jako pisarka, bym się raczej nie zdobyła. Więc z jednej strony Przybyszewska jest osobą, która chce sukcesu, chce zostać dostrzeżona. Czy to wynika z potrzeb spowodowanych traumą nieobecnego ojca, czy z  jej ego, z  osobowości? Pewnie ze wszystkiego po trochu. Z drugiej – wybiera jednak pewien projekt życiowy, model uprawiania sztuki, który nie daje bezpieczeństwa finansowego ani w ogóle żadnego, ale przynosi niezależność. Dziś o wiele łatwiej jest pozyskać środki z grantów czy programów stypendialnych niż w jej czasach. A jednak sytuacja artystek i artystów nadal jest trudna i pomysł, żeby żyć tylko ze sztuki, nadal jest niezbyt realistyczny. Uprawiając ją, musimy i tak wykonywać różne typy pracy; pisać, grać, pełnić funkcje menedżerskie i administracyjne. To  życie w  ciągłym rozproszeniu. Frustrujemy się i  żyjemy pod presją, bo „wszyscy w kulturze tak mają”. Stanisława wariant przeciwstawiający się tej tendencji wybrała bardzo uważnie i wdrożyła go świadomie, płacąc ogromną cenę. Jeśli chodzi o  tę „ikoniczność” autorki Thermidora: przez wiele lat dla Gdańska ikonami sztuki czy literatury byli na przykład Daniel Chodowiecki, autor szkiców ze słynnego dziennika, w którym zilustrował swoją podróż z  Berlina do Gdańska, czy Günter Grass – wiadomo – noblista. Te postacie są ciągle warte poznawania, ale dla jakiejś części publiczności mogą już być – w dużym uproszczeniu – nieatrakcyjne, „dziaderskie”, oderwane od dzisiejszej – poplątanej i niespójnej ‒ rzeczywistości. Nie ma już autorytetów, wcale ich nie szukamy i  chyba coraz rzadziej szukamy polityki. A Przybyszewska na to mówi: „no, jestem taka, jaka jestem, daję wam siebie na tacy, piszę o tym, mam wady, nie nadaję się do życia społecznego ani towarzyskiego. Jestem taka jak wy: trochę żądna przygód, trochę kategoryczna, trochę wycofana, jestem po prostu różna, ale też, przede wszystkim, autentyczna”. Jej skupienie na sobie, na swojej wrażliwości i próba zrobienia z tym porządku poprzez sztukę to coś, czym mi osobiście bardzo imponuje.

A co można dzisiaj „zrobić” z pisarką, z pisarzem, z literaturą? Wiem, że to banał stwierdzić, że żyjemy w czasach kryzysu czytelnictwa, nikt nie chce czytać książek, ale tak jest. A co taki pisarz czy pisarka może zaoferować poza swoimi książkami? Pytam, bo wiem, że pani ma bardzo dużo pomysłów na to, w jaki sposób miasto może pamiętać, jak ożywić postać historyczną, słowem, jak zrobić z niej tę ikonę.

Stanisława Przybyszewska nie daje się upamiętnić w  sposób standardowy. Nie tylko w znaczeniu, że się nie da nic w jej sprawie zrobić, ale właśnie, że ona sama się „nie daje” i jakby ucieka wszystkim naszym drobnomieszczańskim próbom uczynienia tego. Kiedy zaczęłam badać sprawę, okazało się, że nie ma w ogóle swojej ulicy ani placu w Gdańsku. Jej grób – już nie istnieje. Ma, owszem, pomnik – głaz narzutowy, nawet z tablicą – który lata temu postawiono przy dawnym Gimnazjum Polskim, miejscu jej zamieszkania. Ale stoi on tak sprytnie ukryty przy nasypie, za płotkiem, że można przejść obok i w ogóle nic nie zauważyć. Artystka nam znika z oczu literalnie, tak jakby zza grobu sprawdzała kreatywność mieszkańców i mieszkanek i żądała czegoś ekstra, jakiegoś wysiłku w generowaniu pomysłów na jej uczczenie. Inny przykład: w  Gdańsku wszystkie tramwaje mają swoich patronów i matronki. Anna Sadowska, jedna z popularyzatorek postaci artystki w mieście, uprosiła Zakład Transportu Miejskiego, żeby jeździła i  Stasia, żeby ludzie mogli sobie czytać jej biografię w pojeździe. To było w 2015 roku. Tramwaj pochodził chwilę i bardzo szybko się popsuł. Być może w 2025 roku wróci na tory po remoncie. Będzie to dziewięćdziesiąta rocznica śmierci Stanisławy, więc Sadowska szykuje kolejny duży projekt z osobą dramatopisarki związany. W roku 2024 działałyśmy, z Anią Laską z Fundacji Terytoria Książki i z wydawnictwem słowo/obraz terytoria Stanisława Rośka, szeroko, społecznie. Od strony instytucji miejskich włączyły się Gdańsk Miasto Literatury oraz Instytut Kultury Miejskiej oraz prywatna Księgarnia Marpress. Napisałyśmy wniosek do miasta i z uzyskanego dofinansowania udało się zorganizować kilka spotkań, które miały przybliżyć odbiorcom i  odbiorczyniom postać artystki. Ale nie były to takie standardowe gadania o literaturze, bo rozmawialiśmy na nich o  traumie, o  trudnym dzieciństwie, o tym, co teraz my wszyscy na terapiach wałkujemy. Osoba Stasi nam pozwoliła trochę oswajać lęki.

Była akcja czytelnicza, był spacer po miejscach związanych z autorką Sprawy Dantona. Ludzie zaczęli się włączać ze swoimi pomysłami, na panele zaczęli przychodzić seniorzy albo osoby, które wcześniej nie słyszały o  Przybyszewskiej, ale mówiły „no wspaniała postać, wspaniała biografia, zróbmy mural”. Radny dzielnicy Chełm, Max Korth, bardzo się zaangażował w postawienie tablicy w miejscu, w  którym Stanisława prawdopodobnie jest pochowana. Bo ona nie ma grobu w Gdańsku, ślad po nim zaginął podczas drugiej wojny światowej, kiedy większość miejsc poszła w  ruinę. Zatem jakaś tam „drobnomieszczańska” forma upamiętnienia jednak też się szykuje. Mieliśmy też w Gdańsku Dom Kultury imienia Stanisławy Przybyszewskiej, na jednym z blokowisk w dzielnicy Morena. Ale po zmianie władz spółdzielni w 2015 roku został przemianowany na Centrum Kultury imienia Jana Pawła II.

A nie przeszkadza radnym, że Przybyszewska pisała o rewolucji francuskiej i kochała Robespierre’a? Czy to nie jest odrobinę niewygodny wątek z  punktu widzenia instytucji samorządowych, miejskich, państwowych?

Jest i nie jest. Miasto Gdańsk dało rzeczywiście dofinansowanie na organizację spotkań dzięki uzasadnieniu tego, że Stanisława Przybyszewska może być tą wymarzoną ikoną, może przyciągnąć swoim naprawdę niestandardowym życiorysem, tym artystycznym nieprzystosowaniem. Dzięki niej poznajemy jakiś kawałek życia, którego uznani artyści nam nigdy nie pokażą. Chodzi o  to, że Przybyszewska może być każdym, każdą z nas, po prostu: w cierpieniu i biedzie, w psychicznym zamęcie – i to trzeba tłumaczyć, że to zwykła, choć pokręcona postać na nasze czasy. Widzę, że ludzie się z nią identyfikują. Na akcję czytelniczą przyszły osoby, które zupełnie nic o niej nie wiedziały, przeczytały tylko coś na plakacie. Miło było patrzeć, jak interpretują jej teksty, jak się też w Stanisławę wkręcają. Chciałabym, żeby się znalazło w Gdańsku specjalne miejsce dla autorki – wystawa stała albo jakieś mikromuzeum i  myślę właściwie, że to się wydarzy, tylko jeszcze musimy poczekać kilka lat. Obecny Dom Chodowieckiego i  Grassa, a  jednocześnie przyszły Gdański Dom Literatury, być może spełni obie te funkcje, lobbujemy za tym. Z muzeum jest jednak trochę większy problem dlatego, że wszystkie rzeczy po Przybyszewskiej są przechowywane w Poznaniu, my tu  właściwie w  Gdańsku nie mamy nic. Marzą mi się za to murale albo fragmenty tekstów, takie jak Czechowicz ma na ścianach budynków w Lublinie. Żeby ona po prostu się zrobiła taką naszą oficjalną Stasią, bo mentalnie i tak tu już z nami przebywa od dawna. Docelowo powinien w Gdańsku powstać festiwal imienia Stanisławy Przybyszewskiej. Dagmara Binkowska, która kilka lat temu ponownie wyciągnęła Przybyszewską z odmętów biblioteki, uważa, że musiałby być interdyscyplinarny, zawierać nie tylko odniesienia do literatury, ale i teatru oraz form wizualnych – bo przecież Przybyszewska również malowała bardzo ciekawe rzeczy. To  jednak nie wszystko: dołożyć do tego trzeba filozofię, psychologię, ekonomię. Na dobrą sprawę to osobowość renesansowa. Tworzyła też karty tarota, zajmowała się kabałą. Gdybyśmy chcieli więc jakimś cudem wprowadzić elementy New Age do głównego nurtu, to  proszę bardzo, Przybyszewska też się do tego nadaje, nie ma prostej interpretacji tego życiorysu. Może być to dla nas egzotyczne, ale oprócz studiowania rewolucji francuskiej czy Freuda, także i  tym się zajmowała.

przy.jpg

ANKA LEŚNIAK ZASTRZEGAM SOBIE WYŁĄCZNE POSIADANIE SWEGO ŻYCIA INSTALACJA INSPIROWANA POSTACIĄ STANISŁAWY PRZYBYSZEWSKIEJ, PLAC WAŁOWY, GDAŃSK 2016.

A co z wystawieniami?

Lech Raczak i  gdański Teatr Miniatura zrobił Thermidora roku 143 Stanisławy Przybyszewskiej i  Macieja Rembarza (2012). Spektakl, oprócz wystawień scenicznych, był również prezentowany na Festiwalu Teatrów Plenerowych i Ulicznych FETA – dokładnie tam, gdzie znajdował się lombard, do którego Przybyszewska chodziła zastawiać rzeczy. Opera Bałtycka wystawiła w  2015 roku operę o  twórczyni – Olimpię z  Gdańska Zygmunta Krauzego w  reżyserii Jerzego Lacha. Przy placu Wałowym nadal wisi też instalacja Anki Leśniak upamiętniająca artystkę. Także nasze artystyczne topografie Stasi mamy jakoś w mieście rozpisane, również dosłownie – dzięki, między innymi, Annie Sadowskiej, badaczce tematu i przewodniczce na trasach spacerowych śladami pisarki.

Słucham, jak pani opowiada o  Przybyszewskiej i o tej „niegotowości” społeczeństwa na nią, o tym jej „życiopisaniu” i zastanawiam się, czy gdyby była mężczyzną lub gdyby w swoich czasach mogła robić to, co mężczyźni, to może mogłaby się stać kimś w  rodzaju, powiedzmy, Edwarda Stachury, który kilka dekad później realizował życie niepokornego poety odludka, ale i mizantropa?

To  też jest ciekawe, bo ona właściwie odżegnywała się od feminizmu, ale jednocześnie realizowała projekt życia całkowicie wolnego, przynajmniej artystycznie, realnie robiła to, co chciała. O kobietach i  naturze wypowiadała się różnie. Nie ceniła sobie spraw biologii, opisywanych tradycyjnie jako jakości „żeńskie”. Dla niej liczył się wyłącznie intelekt, czyli, w takim stereotypowym ujęciu, cecha czysto męska. Myślę, że podświadomie stawała po stronie ojca, a może po prostu była osobowością, która przerosła siłą i niezwykłością umysłu swoje czasy i swoje otoczenie. Przekraczała je nieustannie. W  ogóle też nie lubiła gdańszczan i Gdańska, a mimo to nie wyjechała z niego (chociaż miała takie możliwości), między innymi ze względu na swoje uzależnienie od narkotyków i dostęp do morfiny, którą gdzie indziej musiałaby zdobywać. I tu widzimy, że kolejny aspekt jej biografii – temat uzależnień – także wbija się ostro w nasze czasy. A przecież Przybyszewska pokazuje, jak z używkami funkcjonować przez długie lata i że nie jest to bezkosztowe! Poza wszystkim też w tym miejscu wypada dodać coś o artystce w kontekście queeru, czyli – ogólnie rzecz biorąc – bycia „pomiędzy” różnymi jakościami. Bardzo queerowe wydaje mi się to, że nie ceniła kontaktów erotycznych. To bardzo ciekawe, taka świecka wstrzemięźliwość. Mogłaby być patronką osób aseksualnych. Po krótkim małżeństwie z Janem Panieńskim właściwie chyba temat się skończył i całkowicie poświęciła się sztuce i żyła dosłownie tylko nią. Czyli jeśli wszystko podsumujemy, to wyjdzie nam naprawdę dość dziwaczna na tamte czasy, ale wspaniale wieloznaczna postać: osoba queerowa, uzależniona, samotnicza emancypantka, wypierająca się feminizmu, mieszkająca w  Gdańsku, lecz nielubiąca tego miasta, mówiąca o gdańszczanach jako o ludziach płytkich, intelektualnie ubogich, a jednak pozostająca w zależności od nich. Bogata duchowo, ale żyjąca w  nędzy, w  baraku, w którym zimno katowało jej ciało, a warunki z czasem się tylko pogarszały. Bezkompromisowa wobec procesu tworzenia. Zmarła prawdopodobnie z  przedawkowania, morfiny oczywiście, ale oficjalnie z powodu zapalenia płuc i wycieńczenia; narkotyku nie wypadało odnotować w akcie zgonu. Zatem znowu otwiera nas to na współczesny wątek ‒ mówienia o  chorobie czy bólu i opisywania tego, co się dzieje z ciałem podczas niedyspozycji. Przy tym warto zauważyć za profesorą Ewą Graczyk: największy atut, za który autorka Thermidora uważała intelekt-umysł, utrzymał jednak artystkę przy życiu przez całe dziesięć lat po śmierci męża, a w takich warunkach mogła umrzeć przecież o wiele wcześniej. To jest dopiero aktualny wątek na dzisiaj! Wątek totalnego, wielokrotnego przekraczania swoich startowych możliwości.

 

Udostępnij

Barbara Piórkowska

Pisarka, poetka, felietonistka. Kierowniczka literacka Teatru Gdynia Główna (od 2024). Autorka powieści Szklanka na pająki (2010/2018), Kraboszki (2020) i Gaja. Historia prawdziwa (2023), esejów o przestrzeni miasta Utkanki (2014) oraz czterech tomów poetyckich. Prowadzi spacery zielarsko- i roślinno-literackie, a także profil na Facebooku Dzika Litera. Animuje spotkania czytelnicze o książce ekologicznej oraz zielone spotkania z autorami i autorkami książek o naturze.