3_107_0_6_846_276912.jpg
Nie po harcersku. Nie jak trzeba
Co to jest harcerstwo?
„Co to jest harcerstwo? Dziecko ubrane jak kretyn pod przewodnictwem kretyna ubranego jak dziecko” – głosił popularny w czasach mojego dzieciństwa dowcip. Jak każdy tego typu dowcip, łączył w sobie rażące uproszczenie z tak zwanym „ziarnkiem prawdy”, był streszczeniem stereotypu i upowszechnionych wyobrażeń na temat harcerstwa. Oto dziecko, wyróżniające się z tłumu swoim harcerskim mundurkiem, pod przewodnictwem zawadiackiego, rozdokazywanego, zawsze nieco zdziecinniałego dorosłego, ubranego jak dziecko. Dziś nie jest to może aż tak odczuwalne, ale pobrzmiewa tu echo podejrzliwości wobec dorosłych mężczyzn w krótkich spodenkach.
Nad harcerzami, czy raczej właśnie tym stereotypem harcerza, pastwił się też Jan Kott w tym słynnym felietonie w „Przekroju” z 1946 roku, w którym pisał również o Kamieniach na szaniec Aleksandra Kamińskiego: „Czy znacie wiecznych harcerzy? Nie mówią nigdy «ojciec» tylko «mój stary», nie mówią – «dobrze», tylko «byczo jest», uważają, że należy wychowywać charakter, ćwiczyć ciało, i że polityka nie ma żadnego sensu”1. W tej krótkiej charakterystyce Kott celnie punktuje słabości harcerskiego stylu: głupawy infantylizm, krótkowzroczny indyferentyzm polityczny, groźną pustkę czającą się w postulatach „wychowywania charakteru” i bezrefleksyjność tężyzny fizycznej. Oczywiście charakterystyka Kotta jest niesprawiedliwa, jest skrótowa, upraszczająca, pozbawiona empatii i być może nawet niechętna, mówiąc współcześnie, przyjęciu perspektywy emicznej i wejrzeniu w świat przeżywany harcerzy i harcerstwa. Ale sam fakt, że Kott nakreślił tak zjadliwą miniaturę, że posłużył się takim skrótem myślowym, świadczy o tym, że liczył w tym względzie na zrozumienie czytelników, że musiało być w tym obrazie coś, co zostanie zrozumiane i rozpoznane.
A pamiętacie początek filmu Zezowate szczęście (1960) Andrzeja Munka? Oto mały Janek Piszczyk, popychadło i obiekt drwin kolegów obserwuje przez okno raźnie i karnie maszerujących po szkolnym boisku harcerzy, których musztruje, dziarsko pogwizdując, drużynowy ubrany jak kre… dziecko. Piszczyk postanawia wstąpić w skautowe szeregi i zostaje trębaczem drużyny. Zapamiętale trenuje, gromko trąbi, maszeruje równym krokiem, pręży się przed lustrem ćwicząc marsowe miny i przepisowy zwrot twarzy „na baczność”. Nadchodzi dzień defilady przed pomnikiem króla Sobieskiego w Łazienkach, wielki dzień małego Piszczyka – będzie trąbił przed dygnitarzami. Złośliwi koledzy (gdzie ten duch koleżeński?) zazdrośni o powodzenie Jasia wsypują mu jednak w trąbkę tabakę. Janek więc trąbiąc – kicha. Wykichawszy przez trąbkę tabakę zaraża kichaniem drużynowego, co mocno nadwyręża autorytet tegoż, co gorsza, tabaka przenosi się drogą kropelkową, wkrótce zaczyna więc kichać, z wysokości trybuny honorowej, sam wódz Śmigły-Rydz. Następuje kompromitacja mundurów, rynsztunków i szamerunków, ogólny śmiech i koniec harcerskiej kariery Piszczyka. W tej krótkiej scenie harcerstwo sprowadzone jest do musztry, karykaturalnie wykrzykiwanych rozkazów-komend (nie ma w tej sekwencji dialogów, tylko piskliwe „hap, hap”, jakby właśnie dźwięk obozowej trąbki), munduru i głupiej karności, i jako takie zostaje ośmieszone.
To efektowny skrót wizualno-performatywnego charakteru Polski późnych lat trzydziestych: „Polska przedwrześniowa ze swoją harcersko-wojskową pompą, antysemickimi ekscesami i mocarstwową frazeologią”2, jak podsumowuje Andrzej Werner całą przedwojenną część obrazu Munka. Groteskowa konwencja filmu zniekształca, ale przecież nie fałszuje – pokazuje jedną z możliwości widzenia przedwojennej rzeczywistości, w tym, jedną z możliwości postrzegania harcerstwa. A więc musztra i dziecinada, a może nawet – zdziecinniała musztra, prowadząca – to znów Kott – do wychowywania „kondotierów”, albo, jak pisał Karol Lipiński „dobrych urzędników w koloniach”3. Albo – jeszcze niebezpieczniej, idąc za rozpoznaniami Klausa Theweleita – faszystowskich bojówkarzy, totalitarnych żołnierzy, groźnych mężczyzn.
Po co światu harcerki?
To jednak o chłopakach. Co z dziewczynami? Też można stereotypem: harcereczka, cnotka-niewydymka, ma dwa warkoczyki i szarą spódniczkę, nie ma natomiast poczucia humoru. Przeprowadzi staruszkę przez jezdnię, opatrzy skręconą kostkę, jest grzeczna i posłuszna. Albo przystroi totem w kwiatki, który głupi chłopacy potem obsikają, jak w harcerskim wspomnieniu Tomasza Mana, autora Małej Piętnastki. Wszyscy widzimy oczyma wyobraźni te nabzdyczone dziewczyny i śmiejemy się z chłopakami, bo żarty z kupy i sików są najśmieszniejsze.
Mundur (mundurek!) harcerkę infantylizuje, ale i wystawia na ryzyko bycia obiektem seksualnych fantazji, a przynajmniej sprośnych żartów. Kiedy w 2018 występowałam na międzynarodowej konferencji naukowej z referatem o możliwościach emancypacji płciowej stwarzanej przez żeński ruch skautowy na początku dwudziestego wieku podszedł do mnie bardzo poważnie wyglądający profesor, który całą konferencję siedział cicho, i wyszeptał do ucha znad swojego cateringowego ciasteczka: „następnym razem jak będziesz wygłaszać referat o harcerkach, to ubierz się jak harcerka”. „Następnym razem jak będzie pan wygłaszał referat o Heideggerze, to niech się pan przebierze za Heideggera”, odpowiedziałam, ale tylko w myślach i tak z pół godziny później, kiedy dotarło do mnie, co się wydarzyło.
clipboard.jpg
A tamten referat zaczynał się od cytatu z relacji o początkach polskiego harcerstwa żeńskiego zebranych przez Ewę Grodecką w późnych latach trzydziestych. Raport pochodził od bezimiennej skautki z Przemyśla i było tam takie zdanie: „W 1918 roku skautki pełniły warty przy obiektach wojskowych, pracowały w szpitalach, robiły wszystko, co trzeba”. To zdanie wydało mi się idealną myślą przewodnią, bowiem generalnie i (prawie) zawsze, harcerki robią wszystko, co trzeba.
Ale co konkretnie?
No, na przykład to, co jest potrzebne do działania innych (z tej samej relacji z Przemyśla: trzydzieści skautek pracuje w fabryce konserw od szóstej rano do szóstej wieczór, by zarobione pieniądze „oddać na ekwipunek chłopcom”, którzy idą do Legionów), to co jest niewdzięczne, dla innych zbyt uwłaczające, zbyt „kobiece”, co często nazywa się „służbą pomocniczą”, a na co my dziś mamy lepsze określenie – praca reprodukcyjna.
W czasie pierwszej wojny światowej Olga Drahonowska-Małkowska, wówczas już żona Andrzeja, praktycznie przejęła władzę w Zakopanem, czyniąc z miasta małą harcerską republikę. Przejęła władzę? No nie, właśnie nie, nie przejęła władzy, zajęła się zarządzaniem. Codziennie rano burmistrz Zakopanego dostarczał jej listę niecierpiących zwłoki zadań do wykonania, ona zbierała swoje skautki, a te „robiły wszystko, co trzeba”. Organizowała kuchnie społeczne, opiekę nad opuszczonymi dziećmi, kolportaż nielegalnych druków. Harcerki organizowały zaopatrzenie, ułatwiały pracę żołnierzom, sprawiały by wojenna codzienność toczyła się, przywołując niefortunne słowa pewnego marszałka „gładko i harmonijnie”.
3_1_0_6_2906_95593.jpg
3_1_0_6_800_232315.jpg
Pewnego dnia Olga otrzymała od dowództwa Legionów pilną wiadomość: Potrzebujemy szpitala dla trzydziestu ludzi. Przyjeżdżamy jutro. Jak pisze biografka Małkowskiej, Anna Zawadzka (siostra Zośki, tego Zośki), od razu rozpoczął się festiwal mydła, gorącej wody, szorowania, pucowania, pukania do drzwi mieszkańców miasta i właścicieli luksusowych pensjonatów w poszukiwaniu czystej bielizny pościelowej i całych łóżek, których domagano się na wpół prośbą, na wpół groźbą. Szpital urządzono w lokalnym kinie. Na czas.
W czasie drugiej wojny światowej, we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku, kiedy bohaterowie Kamieni na szaniec: Alek, Rudy i Zośka, błąkali się, po nieszczęsnym rozkazie generała Umiastowskiego po polskich drogach i zatłoczonych szosach, ich siostry, czego nie dowiecie się z żadnej lektury szkolnej, bo żadna lektura szkolna nie została na ten temat napisana, były w oblężonej Warszawie. I tak na przykład Maria Dawidowska, młodsza siostra Alka, brała udział w akcji pomocy uchodźcom na Dworcu Głównym, kierowała harcerskim patrolem sanitarnym przy ulicy Barskiej na Ochocie i pracowała w pomocy społecznej dla poszkodowanej ludności. Prowadziła wówczas dziennik, a w maju 1940 roku spisała pamiętnik ze swoich przeżyć we wrześniu 1939 roku.4 W pamiętniku pisała o wrażeniach z pierwszych dni wrześniowych:
Rosłam w dumę! Później dopiero zrozumiałam, że zbytnio kochamy frazesostwo, a za mało ludzi czuje; a ci co tyle gadają, to nic nie czują, a troską ich jedyną własne dobro. Ale wtedy byłam dumna, że my Polacy kochamy swój kraj, gotowi jesteśmy wylać krew za Ojczyznę, że jesteśmy „silni, zwarci, głupi.
Później o bezsensownych ćwiczeniach musztry zwanych szumnie organizacją:
Zdaje mi się, że tramwaj na skrętach w swych zgrzytach wymawia wyraźnie: zbiórka, Trębacka, harcerstwo, rozkaz; a w duszy coś śpiewa: dostaniesz przydział, dostaniesz przydział.
Jakież jednak rozczarowanie gdy:
Komenda spóźniła się przepisowo o całą… godzinę. Wreszcie zaczął się raport ze zwykłym bałaganem: najpierw drużyny, potem hufce i kłótnie hufcowych z przybocznymi, wreszcie raport druhny zastępczyni komendantki. Coś tam długo perorowała, wreszcie widać zapomniała, co ma powiedzieć, gdyż pobiegła na górę do PCK poradzić się…, a my czekamy. Wreszcie wróciły do nas hufcowe i zaczęły przedziwne ustawianie, najpierw – drużynami, potem według wzrostu, potem parami, a gdy nas wreszcie ustawiły stopniami, wyszła jakaś fisza i kazała stanąć według ukończenia kursu i tu nowa trudność, bo większość z nas żadnych kursów nie kończyła.
Trwało to kilka godzin i nie miało większego sensu, pisze Dawidowska, podsumowując:
A w czasie gdy myśmy się tak organizowali, Niemcy «w zwycięskim pochodzie» coraz to nowe połacie naszej Ojczyzny zajmowali.
Największe jednak wrażenie robią opisy pracy sanitarnej i opiekuńczej, na przykład sceny z Dworca Głównego, gdzie znajduje się Punkt Rat-Sanu, a władze harcerskie zorganizowały dożywianie rezerwistów. Kiedy Dawidowska z mlekiem i bułkami schodzi na peron dworca widzi jednak nie żołnierzy, ale mnóstwo kobiet z niemowlętami i małymi dziećmi.
Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, co to jest wojna. O, choć minęło pół roku w pamięci zostaną mi na zawsze te wynędzniałe, zrozpaczone, przemęczone twarze. A przecież jeszcze nie wiedziałam, że jest wojna. Wysiedleńcy z Wielkopolski, ile oni wycierpieli już w dniach przygotowania do wojny, w dniach, kiedy spaliśmy jeszcze spokojni i pełni pychy we własnych domach i łóżkach, a oni czekając na pociąg, spędzali całe dnie ze swymi dziećmi i rzeczami, patrząc na poniewierkę i niedolę swych maleńkich.
Okazuje się, że herbatę i bułki harcerki – według rozkazu – mają prawo rozdawać tylko rezerwistom, „a więc dzieciom tym nie wolno dać ani łyka gorącej herbaty! Ani kawałka chleba! Nie wolno!”.
Nie chcę gdybać, co napisałby w tej sytuacji Aleksander Kamiński – kiedy rozkaz zabronił odbijania Rudego (a raczej nie było rozkazu zezwalającego na akcję i trzeba było ją odwołać), pisał z podziwem o karności harcerzy Grup Szturmowych. Podobnie pisał Stanisław Broniewski „Orsza” o rozkazie zniszczenia ukochanej książki harcerzy-żołnierzy Wielkiej Gry – harcerze się z nim nie zgadzali, ale go wykonali. Nie zgadzali się także na udział w akcji pacyfikacyjnej niemieckich kolonistów w Wilanowie (w 1943 roku5), ale wykonali wojskowy rozkaz (wyjednując tyle, że użyto ich do „bojowej” części zadania – ataku na posterunek żandarmerii niemieckiej, wieś palił i pacyfikował inny oddział Armii Krajowej). We wszystkich opowieściach o dzielnych chłopcach karność wobec rozkazu jest cnotą najwyższej wierności, przewalczenia siebie, choćby rozkaz był nie wiadomo jak twardy, gorzki i piekący w serce. A co zrobiła siostra Alka, w sytuacji o mniejszym, rzecz jasna, ciężarze gatunkowym?
I tu prysła nasza karność harcerska, „okradałyśmy” zwyczajnie bufet z herbaty i miast dawać rezerwistom lub żołnierzom (tym ostatnim odmawiałyśmy bezwzględnie), obdzielałyśmy małe, zatrwożone istotki i ich zupełnie apatyczne matki.
Dawidowska portretuje kontrast: uchodźczyń stłoczonych w podziemiach Dworca Głównego i jeszcze beztroskiej, słonecznej ulicy warszawskiej. „Ulice zalane słońcem, gwar, śmiech, radość, a tam – cierpienie [..] tu śmiech, pycha i duma, a tam – pierwsze zwiastuny wojny”.
Przywołuję tę relację siostry Alka po pierwsze dlatego, że – równie bohaterskie – siostry bohaterów Kamieni… pozostają w cieniu swoich uwiecznionych w literackiej legendzie braci, po drugie, by pokazać alternatywną możliwość rozumienia harcerskiej karności i harcerskiej misji, ale po trzecie, dlatego że w ogóle historia harcerstwa żeńskiego to historia alternatywna, choć ciągle przedstawiana jako historia suplementująca, zapleczna wobec tej bohaterskiej i męskiej.
Harcerstwo pozwalało – zupełnie dosłownie, jak i doniośle symbolicznie – na „wyjście z domu”, opuszczenie warty przy domowym ognisku, nawet jeśli poza domem nadal trzeba było być „opiekunką”. Może zamiast jednak patrzeć na dziewczęcą aktywność skautową jak na niedo- chłopięcą, warto popatrzeć na nią jako na autonomiczną, dziewczyńską sferę, w której można mieć frajdę bez oglądania się na chłopaków, tworzyć dziewczęco-dziewczęce relacje, praktykować koleżeństwo, a zarazem, robić rzeczy społecznie pożyteczne, prawdopodobnie pożyteczniejsze niż wszystkie te chłopackie musztry i drygi.
Skauting był dla chłopaków, tak generał Robert Baden-Powell zatytułował swój założycielski dla ruchu podręcznik: Scouting for Boys (1908). Ale dziewczyny też chciały. Dołączały do chłopaków, albo tworzyły swoje drużyny „na nielegalu”. Kiedy ruch skautowy dotarł do Polski, miejsce dla dziewcząt już było – w końcu gdzie, jak nie w ojczyźnie dziewic-bohaterów i matek-Polek. Ale trzeba było zauważyć, albo, jak napisałaby pewnie Judith Butler czy Paul Preciado – ponownie ustanowić różnicę płciową. Że dla chłopców harcerstwo jest przestrzenią, w której ich „naturalne” instynkty gry i rywalizacji zostaną okiełznane i skierowane na społecznie pożyteczne tory, a dziewczynki „z natury” bardziej opiekuńcze, a mniej skłonne do latania po drzewach i brania się za łby, powinny właśnie w pracy harcerskiej swoje opiekuńcze predylekcje rozwijać. I oczywiście można krytykować to z punktu widzenia „ideologii gender” (nie ironizuję, jestem przecież wyznawcą ideologii gender), ale można też zajrzeć pod podszewkę ideologii, do świata praktyk i doświadczeń i zapytać, jakie możliwości emancypacji i wyzwalania się dawało dziewczynom harcerstwo. Powstawało przecież w czasach, gdy samodzielne poruszanie się po mieście młodych dziewcząt było podejrzane, a co dopiero wyjeżdżanie razem do lasu i nocowanie w szałasach. Dziewczęca ruchliwość, mobilność, była (i chyba ciągle trochę jest) znacznie bardziej dyscyplinowana i represjonowana („nie wierć się”, „siedzisz jak chłopaczysko”, „nie rozkładaj tak nóg, bo nieprzyzwoicie”, „pannie niepolitycznie na drabinie siedzieć”), o czym ciekawie pisał Jack Halberstam w książce Female Masculinity. Harcerstwo pozwalało – zupełnie dosłownie, jak i doniośle symbolicznie – na „wyjście z domu”, opuszczenie warty przy domowym ognisku, nawet jeśli poza domem nadal trzeba było być „opiekunką”. Może zamiast jednak patrzeć na dziewczęcą aktywność skautową jak na niedo- chłopięcą, warto popatrzeć na nią jako na autonomiczną, dziewczyńską sferę, w której można mieć frajdę bez oglądania się na chłopaków, tworzyć dziewczęco-dziewczęce relacje, praktykować koleżeństwo, a zarazem, robić rzeczy społecznie pożyteczne, prawdopodobnie pożyteczniejsze niż wszystkie te chłopackie musztry i drygi.
3_1_0_6_717_231522.jpg
Nic nie było jak trzeba
Dlatego tragedia na jeziorze Gardno, którą po swojemu rekonstruuje Tomasz Man w Małej Piętnastce, budzi taką złość. Tak, złość właśnie, bardziej niż smutek, żal, czy grozę, jakie towarzyszą innym katastrofom w ruchu lądowym, wodnym i powietrznym. Oczywiście żadna katastrofa nie powinna się wydarzyć, każda jest ontologicznym skandalem i nie ma co wartościować, czy bardziej „romantycznie” jest, jak ktoś nie wskoczy do pędzącego pociągu, albo bardziej „sprawiedliwie”, jeśli zabije się prowadząc pod wpływem, ale jeśli do tragedii prowadzi szereg zaniedbań, które nie powinny przydarzyć się harcerkom, harcerkom właśnie, to budzi to szczególną złość. Bez sensu, że w ogóle wsiadły do tych łodzi. Że nie umiały pływać. Że musiały się tyle naczekać, by móc się utopić (miały wyruszyć około dziesiątej rano, przez te wszystkie manewry z silnikiem instalowanym na chybcika przez chciwego przewoźnika, rejs rozpoczął się dopiero koło szesnastej). Że mogły zawrócić – jak zrobiła opiekunka innej przebywającej na tym samym obozie w Gardnie Wielkiej drużyny harcerskiej. Że je ostrzegano. Że spanikowały, a przecież harcerze i harcerki nie powinny panikować w takich sytuacjach. Że wyciągniętym na brzeg nie umiano udzielić pierwszej pomocy, a przecież harcerki umiały udzielać pierwszej pomocy, tylko, że teraz, to je trzeba było ratować. Że nic nie było jak trzeba.
- 1. Jan Kott Kropka nad i, „Przekrój” nr 49/1946.
- 2. Andrzej Werner Polskie, arcypolskie…, Biblioteka Więzi, Warszawa 2011, s. 99.
- 3. [Karol Lipiński] Kamienie na szaniec, „Płomienie”, nr 6/1944.
- 4. Zapiski te opracował i opublikował Tomasz Strzembosz w tomie Bohaterowie „Kamieni na szaniec” w świetle dokumentów, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1994, s. 25-37.
- 5. Na temat akcji można poczytać choćby w Wikipedii, pod hasłem „Akcja Wilanów”.