zrzut_ekranu_2025-01-09_121819.png

Marzena Sadocha, fot. archiwum autorki

Odłamki lecą w naszą stronę

Z Marzeną Sadochą rozmawia Justyna Jaworska
W numerach
09 sty, 2025
Październik
2024
10 (812)

Poprzednia nasza rozmowa nazywała się Wywiad z Kasandrą i była w niej mowa o tym, że katastrofizm twoich tekstów niestety się spełnia. A pisałaś o Majdanie jako spektaklu medialnym, potem o pandemii, o klęsce ekologicznej, o głupocie rządzących i o wojnie, zawsze dużo o wojnie. Tamten wywiad poszedł w styczniu 2022 roku, miesiąc później Rosja zaatakowała Ukrainę. Teraz to już nawet nie wiem, czy cię nazywać Kasandrą?

Chyba nie. Fassbinder w jednym z dramatów napisał: „Poeta potrafi wyczuwać nastroje, których wcale jeszcze nie ma”, a ja nazywam nastroje, które już są, tylko zręcznie upchnięte po kieszeniach. Może nie chcemy naszemu lękowi przed wojną poświęcać całego spektaklu, a może nawet tej chwili między wypiciem kawy a wyjściem do pracy. A może powinniśmy usiąść całą rodziną i zastanowić się, „co robimy gdyby?”. Ostatni tydzień był groźny, jeśli chodzi o wydarzenia międzynarodowe, a mniej nas te wiadomości zainteresowały niż wybuch wojny dwa lata temu. Pamiętam tamtą groźną ciszę na ulicach. Bardzo idealistycznie zawsze myślałam o roli teatru, szczególnie publicznego, i właśnie wydobywanie tego zepchniętego, czy jest miłe czy nie, jest jego rolą. Może dlatego tak uważam, że pracowałam w teatrze i do tej pory uwielbiam oglądać publiczność. Tak, czasami przychodzę do teatru oglądać publiczność. Bardzo chciałabym jej powiedzieć: wszystko minęło, możemy zasadzić kwiatki w ogródkach i pisać erotyczne wiadomości. Ale chyba teraz trzeba powiedzieć: wszystko się zaczyna.

Długo czerpałaś w swoich tekstach z mitów. Tymczasem Gatunki zagrożone to taki czarny dramat familijny, opowiedziany trochę jak bajka, bez koturnów. Mam wrażenie, że jeszcze bardziej przez to przejmujący. Skąd ta zmiana konwencji?

Czasami kręcą mnie takie skoki w bok. Chociaż zawsze może się okazać, że ten skok w bok to jednak dłuższy romans. Chciałam się sprawdzić, coś sobie udowodnić. Jak wcześniej z dramatem dla dzieci czy słuchowiskiem. Nie zapeszając, ciągle z tych skoków na bungee wychodzę żywa i jeszcze z dawką adrenaliny. Pisarsko to takie siłowanie się z językiem, jak naciąganie gumy: sprawdzasz granice, kiedy pęknie. I albo oberwiesz w nos, albo można jak z procy strzelić dość daleko w niedostępnym do tej pory kierunku. A potem okazuje się, że wracając do swojej frazy, coś w niej znajdujesz nowego, nie uciekła, najadła się nowym. Ekscytacja „czy potrafię” jest równoczesna z „ja wam pokażę” i „o nie, ratunku”. Chociaż w tym ostatnim przypadku chciałam użyć mocniejszego określenia.
Na szczęście nie potrzebuję trzydziestu stron, żeby poczuć, czy coś płynie i ma akceptowalny poziom. Gdyby tak nie było, pewnie moja asekuracja i trzymanie się zdobytego, sprawdzonego sposobu pisania byłaby większa. Tym bardziej że bardzo męczę się ze sobą, pisząc dłuższe formy. Gdyby trzeba było je wyrzucić do kosza, pewnie mój nieprzyjacielski mózg zapamiętałby ten moment porażki i jeszcze trudniej byłoby usiąść do kolejnego pisania. A tak, negocjujemy sobie: to tyko fragment, pół strony, żadna tam całość, na której zawieszone są oczekiwania. Poza tym piszę szybko nie wiadomo skąd.

Twoja wyobraźnia zaczepia się tu o detale: obieranie jabłek, papierek po cukierku... Budowałaś to na zasłyszanych historiach, na zobaczonych obrazach?
Teraz, jak zadałaś to pytanie, myślę, że tak. Zobacz, w sumie żyjemy w zasłyszanych wojennych historiach: pan taksówkarz, pani fryzjerka, pytam ich, słucham, pamiętam każde słowo. Żadnego nie użyłam. Myślę o takim dokumentalnym dramacie z perspektywy mikro rozmów osoby, której nie dotknęła wojna. Ale czy nie dotknęła? I wiadomo, nie porównuję, mówię o tych odłamkach, które jednak lecą w naszą stronę. A mamy normalne życie, są premiery i rozterki, co ugotować na obiad. I te odłamki historii.

Zobacz, jak często mówimy: „jeszcze przed wojną”, nie: „przed wojną w Ukrainie”. Może to tylko ekonomia języka, jasne, a może to też nasza wojna. W jakimś dalekim sensie, ale jednak. No dobra, ale zboczyłam z tematu, pytałaś o te detale. Wydawało mi się, że jak człowiek nie ma czego się złapać, łapie się detali. Jeśli nie ucieka, bo tak postanowił, bo nie może, bo nie ma wpływu, czy bomba spadnie właśnie na jego dom, to czeka.
Wtedy wygładza się obrus na stole, myje szklankę, zajmuje codziennością, na którą jeszcze mamy wpływ, chociaż przestrzeń tego wpływu się zmniejszyła i ciągle kurczy. Pamiętam jabłko na stole w kuchni budynku, od którego odpadła połowa. Nagle to mieszkanie bez ścian pokazało prywatność. Ktoś jeszcze przed chwilą, która została zamrożona, położył to jabłko do obrania. Może więc wszystkie szczegóły zapamiętałam, może wszystkie wymyśliłam i zmieszało to się w jeden sygnał: po wszystkich dramatycznych reakcjach urządzamy się w wojennej rzeczywistości. I dramat zaczyna się już w tym urządzaniu.

Jak się na co dzień żyje z tak rozwiniętą wrażliwością na cierpienie? Pytam, bo większość osób raczej usuwa sobie cudzy ból poza kadr, by nie zwariować. Ty – przeciwnie.

Nie bez skutków ubocznych. Daj tu uwagę w nawiasie: „powiedziała, śmiejąc się”! W tym momencie pewnie można by znowu powiedzieć coś o funkcji teatru, który dobrze, żeby nie był tylko usypiaczem, ale to już było. A! Już wiem, gdybym była odważna, powiedziałabym: z tą wrażliwością żyje mi się jak Sarah Kane, tylko dłużej! Niezłe, ale przemyślę, czy zostawić. Kurczę, tak na serio to nie uważam, że nadwrażliwość jest super pomysłem na życie, który polecam każdemu, ale też nie sądzę, że narzekanie na nią jest sprawiedliwe. Lubię przecież ten moment, kiedy wyczuwasz ją w kimś i wiesz, że to spotkanie w życiu czy na scenie będzie wyjątkowe i można w nim naprawdę daleko zajść. I to w piękne miejsca. Te piękne miejsca ratują wszystko. Byłby z tego ładny tytuł. Pytanie, jak napisać dramat o wrażliwości. Wiesz, tak najprościej. Matko, to dopiero challenge. Wcześniej trzeba naprawdę przestać się wstydzić. Ale tak, to mogłaby być słodka landrynka z cierpkim środkiem, ale dalej słodka. Lubię takie spektakle. Parę piosenek i monologi-wyznania w kameralnej przestrzeni. No to chyba z kłopotliwego pytania udało mi się zrobić reklamę i czekam na zlecenia!

We wrażliwość umiesz. Ale też, paradoksalnie, dużo tu humoru. Miał być?

Tak, tak. Technicznie: wiadomo, nie można zarżnąć tematu samym dramatycznym czy ostatecznym klimatem. Psychologicznie: po momentach szoku humor w każdej sytuacji wraca, czasami mocny. I tak zawodowo: myślę, że nie zawsze jest dostrzegany w moich tekstach. Dobrze, że o tym mówisz. Ten cały poetycki katastrofizm w środku ma zwykłych ludzi. Może to jest najważniejsze: odciążenie osób dotkniętych wojną od bycia bohaterami, a  przynajmniej od postaw bohaterskich całą dobę. Mam bunt przeciwko temu całemu ocenianiu: hej, dlaczego przyjechałeś do Polski zamiast walczyć? Moralizatorzy przy kuflach z piwem. Ale to nie jest też dramat o postawach antybohaterskich. Tego się bałam. To jedynie tekst o ludziach i maszynie historii, która już po nich przejechała. Zobaczcie, co było dalej. To tylko z pozoru wygląda jak wielkie nic. Jest przecież jeszcze to jabłko, które można obrać.

Udostępnij

Marzena Sadocha

nagradzana dramatopisarka, dramaturżka, wykładowczyni, redaktorka, wicenaczelna „Notatnika Teatralnego”. Drukowaliśmy jej sztuki Małe dziecko („Dialog” nr 5/2012, finał konkursu Metafory Rzeczywistości), Media Medea (3/2014), europoemat Ptaki które jem (1/2015), a ostatnio Czasy żywe (1/2022). Pisze też dramaty dla dzieci i młodzieży, słuchowiska, teksty performatywne (głośne Dopóki mam język. 16 minut), ale także reżyseruje. W marcu 2022 roku z okazji Dnia Teatru odbył się jej performans Ludzi zapomina się szybciej niż wojny poświęcony Marii Wiercińskiej, kolejne realizacje to między innymi słuchowisko dokumentalne Mariny Jurczenki Moja śmierć to kwestia czasu czy tekst Fassbindera Krew na kocim gardle.