ulga.jpeg

Ulga
‒ Znam was – co to ja was, nie znam? powiedział groźnie Jakub i poczułam w tej ciemności, że to do mnie. Ale dlaczego? Był wtedy 2011 rok i jeszcze nikomu się nie śniło odkrywanie chłopskich korzeni, ale nawet gdybym odbyła tę podróż w czasie do roku premiery książki Joanny Kuciel-Frydryszak, nic by z tego chłopstwa nie wyszło. Smutna prawda jest taka, że jestem z Krakowa i nawet jego prowincjonalny urok nikogo nie przekona, te papiery mam już skażone. Tam mam przecież nawet te słynne groby dziadków, których zdjęcia na smartfonie będzie teraz trzeba pokazywać w kolejce na baseny Zakrzówka (hitowe kąpielisko w centrum, ale za bardzo eksplorowane przez turystów) w celu udowodnienia swojego rodowodu. To w tym cesarskim mieście chodziłam do bardzo królewskiego liceum, szkoły obecnego prezydenta i aktualnego ministra obrony, postulującego patriotyzm w szkołach i karanie za aborcję. Może jest i w tym mieście trochę ciasno, każdy wie co u kogo się dzieje, w 1996 roku mój pies pogonił na Błoniach dwie krowy, a jeden z moich dziadków pochodził spod Żuromina – polskiej stolicy fentanylu, ale nie oszukujmy się: pada tu na Brackiej deszcz, przechadzają się poeci, nie ma Mickiewicza, ale jest Szymborska. Jestem z miasta, to widać, słychać i tak dalej.
Tam zresztą właśnie oglądałam spektakl Strzępki i Demirskiego po raz pierwszy. Później widziałam go jeszcze ze trzy razy, z różnymi osobami, wysłałam na niego pół rodziny i każdemu się podobało (tylko nie takiemu jednemu chłopakowi, co uważał, że lewicowy teatr to powinien być co najmniej rapowanym przez osoby z klasy ludowej Księżycem z ulicy Pawiej, skierowanym do robotników Nowej Huty o przemarzniętych rękach, w akompaniamencie samby anarchistycznej grającej na mrozie).
Historia o chłopskim wkurwie na ekonoma nie była całkiem o mnie, ale w jakiś przedziwny sposób była o mnie bardziej niż te wszystkie opowieści wciskane mi przez „Gazetę Wyborczą” przez lata, których nie rozumiałam zupełnie, ale bardzo udawałam, że mnie dotyczą: o stażach w języku angielskim wykonywanych w wakacje, o osiąganiu celów i o wyzwaniach, o uprawianiu wspinaczki i sportów ekstremalnych przez różne moje koleżanki, te o zakupach za granicą, te o wykorzystywaniu tej świetnej szansy i Europy, która staje przed naszym pokoleniem czymś w kształcie otworu. Próby przynależności do tych opowieści podejmowałam raczej żałosne; ale nawet przymierzając w myślach ów kostium, czułam, że nie jest dla mnie: znałam bowiem chowanie się przed rachunkami za media, ser biały w kostce z Biedronki na promocji, odkładanie monet do szuflady, a potem zbieranie z nich na bilet, przechodzenie przez ogrodzenie w Kryspinowie (też kąpielisko), żeby nie płacić za wstęp, terminy rozpraw o eksmisję i żarty z plakatów „nie bój się komornika”.
bank to jest proszę państwa taki po prostu
proszę sobie wyobrazić
gruby wielki pan
opasły ale za to powolny
zanim się odwróci to państwo już będziecie za jego plecami
on do was rękę
to cała sztuka żeby go tak ‒ da się to zrobić – oszukać szybko się poruszać namotać
i on się w ogóle nie zorientuje
bo będzie myślał że to jakieś muchy do gówna latają wokół niego
W imię Jakuba S. było dla mnie przedstawieniem o niedopasowaniu i nieprzystawalności do różnych ogólnych opowieści, o tym ogromnym wstydzie, że się poświęciło energię nie na osiąganie celów, ale na przetrwanie i potem tej energii już nie starczyło na więcej. Śmiejąc się ekstatycznie i nerwowo w miejscach nieśmiesznych i płacząc podczas opowieści o szczupaku, odkryłam, że istnieje świat równoległej historii, brutalnej, ustawionej w zupełnie inny sposób, w którym nagle potrafię się odnaleźć i to odkrycie jest niewygodne. Polski inteligent nie przyznaje się do takich brzydkich odwetowych myśli o przemocy, nawet jeśli kupuje mielonkę turystyczną.
Była w tym też ulga; że mam prawo do niechęci i frustracji, a nawet fantazji o odwecie za lata ogromnej niesprawiedliwości i upokorzeń, za ten ciągły stres polegający na tym, że uciułać możesz tyle, żeby co najwyżej wychylić się na dziesięć minut nad powierzchnię wody. Tylko tyle, żeby przeżyć jeszcze jeden dzień. I może jeszcze dwa, jeśli ugotujesz kaszę i zupę na przecierze pomidorowym, a nie na puszkach, i wciśniesz jeszcze ze dwie dodatkowe lekcje, a potem do pierwszego to już naprawdę tylko trzy dni. Nawet jeśli o tym wszystkim po latach pamiętasz tylko trochę, korzystając z booking.com, myślisz, że:
ja nie chcę iść na plażę
ja chcę jeszcze posiedzieć sobie
pomyśleć popłakać nad swoim życiem
i to nie dlatego że życie złe
tylko że mało dobre.