bs_wa_24.jpg

Paweł Demirski "W imię Jakuba S.", Teatr Dramatyczny, Warszawa, 2011, reż. Monika Strzępka, fot. Bartłomiej Sowa.

Czy i co zrobił mi Jakub S.? Podpunkty z utraconej przyszłości

Michał Kmiecik
W numerach
06 lis, 2024
Czerwiec
2024
6 (808)

Poproszony przez redaktorkę Ewę Hevelke o napisanie odpowiedzi na pytanie: „Czy i co zrobił Tobie Jakub S.?”, postanowiłem przygotować najpierw listę rzeczy, które pamiętam z przedstawienia po dwunastu latach od jego premiery i pewnie dziesięciu latach, odkąd widziałem to przedstawienie po raz ostatni.

Zwykle nie odpowiadam na zadane pytanie w podpunktach, ale pomyślałem, że tym razem to nie będzie od rzeczy, bo w tej samej wiadomości redaktorka Ewa Hevelke napisała: „zależy nam na osobistej perspektywie: jak pamiętasz to przedstawienie, co zrobiło wrażenie, które sceny pamiętasz najlepiej (krótka sonda redakcyjna wytypowała bezkonkurencyjnie Dobromira Dymeckiego grzebanie w portfelach widzów)”.

Nie pamiętałem tej sceny.

Musiałem ją sobie przypomnieć. Zastanawiam się czemu. Może dlatego nie zapadła mi w pamięć, bo nigdy nie nosiłem ze sobą pieniędzy. Pomijając kilka sytuacji z późniejszego życia, gdy musiałem na przykład zapłacić kaucję za mieszkanie i miesięczny czynsz, i prowizję agentki, w wysokości połowy miesięcznego czynszu, więc najwięcej w gotówce w całym swoim życiu miałem może pięć koła. I to była bardzo stresująca sytuacja. Aliści nie oglądałem wtedy W imię Jakuba S. i, wedle mojej wiedzy, nie było wtedy w pobliżu Dobromira Dymeckiego. A nawet jeżeli był, nie kradł torebek i nie grzebał ludziom w portfelach.

A zatem, obiecana lista:

cover Nie ma nie ma ciebie Kayah i  Bregovicia, których inną piosenkę miałem wpisaną w scenariusz przedstawienia, do którego próby zaczynaliśmy w  Dramatycznym trzy dni po warszawskiej premierze Jakuba – nie wzbudziło we mnie zaniepokojenia, że zostanie to odczytane jako nawiązanie do przedstawienia Pawła i Moniki, w ogóle nie przeszło mi przez myśl, że to może być tak odbierane w recenzjach naszego spektaklu. Poczułem raczej pokrewieństwo gustów jak wtedy, gdy poszedłem do teatru po raz pierwszy nie ze szkołą i z głośników poleciało Day of the Lords Joy Division, bo teatr nie różnił się wtedy dla mnie specjalnie od koncertów, na które chodziłem częściej niż do teatru, i kiedy słyszałem wtedy w teatrze piosenkę, którą lubię, to reagowałem tak, jak wtedy, gdy na koncercie jakiegoś zespołu widziałem osobę w koszulce innego zespołu, który lubię, czyli u siebie, czyli tam, gdzie słucham muzyki, której lubię, i gdzie są ludzie, którzy też lubią tę samą muzykę.

No i jeszcze kiedy usłyszałem Krzysztofa Dracza śpiewającego „Krzywda na ramiona moje spadła” i kolejne przepisane przez Pawła Demirskiego i Witka Mrozka linijki, uwierzyłem, że piosenka aktorska to konwencja wykonawcza, która może czasami mieć głęboki sens, i że można z nią zrobić więcej niż tylko Osiecka, Brel i Demarczyk (disclaimer: kocham Ewę Demarczyk, w  przeciwieństwie do Osieckiej i Brela),

zajebistą muzykę Jana Suświłły, z którym nie wiem, co się stało, ale którego muzyki bardzo mi w polskim teatrze brakuje.

Krzysztofa Dracza, którego rola w tym przedstawieniu, które oglądałem później wielokrotnie, była jedną z najlepszych ról męskich, jakie widziałem na warszawskich scenach, a być może w ogóle w teatrze

i wspaniałą piosenkę Klary Bielawki na tekście ze sceny z Jezusem z poematu Jasieńskiego, zaczynającą się od słów: „Podnieś suknię po kolana, stąpaj pomalutku, bo tu naszą krwią polana każdziuteńka grudka”. Wiem, że wiele lat później, kiedy robiliśmy w Śląskim Słowo o Jakóbie Szeli Jasieńskiego ten akurat kawałek poematu zrobiliśmy mniej spektakularnie, ale nie myślałem wtedy o tym, ani w ogóle o W imię Jakuba S., bo praca artystyczna to nie gimnastyka artystyczna i nie chodzi o to, żeby się ścigać, tylko o to, żeby robić swoje najlepiej, jak się w  danej chwili potrafi, myślę o  tym teraz, gdy na prośbę redaktorki Ewy Hevelke wykonuję tak zwaną pracę pamięci.

Pamiętam Alonę Szostak, która nagle wstaje z widłami w plecach, po leżeniu tak długim, że ja pierdolę, i to jest to  najlepsze wejście na scenę, jakie można sobie tylko wyobrazić. Aktorka leży w śniegu, w scenografii, leży tak, że można pomyśleć, że to manekin, że w pewnym momencie zapominamy, że tam jest, po czym nagle, po kilku scenach wstaje i zaczyna grać, i gra tak, że proszę siadać

i pamiętam to wszystko, co Alona Szostak zagrała po tym wejściu na scenę. Zwłaszcza jej monolog w scenie brania kredytu w banku, w której Alona Szostak grała bankową urzędniczkę, i mówiła w dość poetycki w sumie sposób (to nie przytyk) o zamordowanej Jolancie Brzeskiej, w sprawie, o której mieliśmy zacząć robić to, wzmiankowane już przeze mnie, przedstawienie trzy dni później

i choć widziałem Alonę Szostak trzy miesiące wcześniej w Położnicach szpitala świętej Zofii, to nie wiedziałem tego wtedy, że jest to aż tak wielka aktorkai  pamiętam, że zupełnie mnie nie zdziwiło, że po tym spektaklu Paweł Miśkiewicz zaprosił ją do Dramatycznego na etat

i strasznie mi przykro, że Alona Szostak nie miała okazji stworzyć równie wielkich kreacji w Dramatycznym

i pamiętam jak Alona Szostak mówiła: „Wiecie jak to jest zarabiać policjantem” i myślałem, że to Pawła innowacja językowa, a to był rusycyzm (nie wiedziałem nic wtedy o języku rosyjskim).

W  ogóle pamiętam dużo tekstów z tego przedstawienia, pamiętam monolog Sławomira Grzymkowskiego, że był wtedy dzieckiem, pamiętam Annę Kłos szukającą swego ukochanego męża Willy’ego, Pawła Tomaszewskiego cytującego w monologu ojca, który mówi: „Synek, ty to do fabryki nie pójdziesz”, i pamiętam „karoce i baden-baden” będące cytatem z Bronisława Komorowskiego (ówczesnego prezydenta Polski), który był bufonem

i pamiętam „zimo wypierdalaj”, które wtedy było świeżym memem, bo dwanaście lat temu były jeszcze zimy, a tamta, która właśnie się rozpoczynała, była sroga, mrozy po dwadzieścia parę stopni trzymały całymi tygodniami, na ulicach leżały nie pryzmy, a całe zaspy śniegu, zaś w pewnym momencie, w styczniu, może w lutym, były nawet na ulicach koksowniki. Parę lat później zima faktycznie wzięła i wypierdoliła.

Pamiętam pierwszą scenę Dobromira Dymeckiego, w której Dracz mu mówił, że ma dwadzieścia cztery godziny, wszystko może, a on nie wiedział, co się robi w takiej sytuacji – gdyby istniało wtedy słowo relatable, które istnieje w polszczyźnie dopiero od niedawna, to powiedziałbym, że było to bardzo relatable

i pamiętam monolog Dobromira Dymeckiego o obchodzeniu przez całe życie świąt, które go nie dotyczą, bo nawet jego urodziny to nie były jego urodziny, tylko jego mamusi, i tak dalej – i to też było bardzo relatable, i znów jest, gdy piszę ten tekst w pierwszych dniach sierpnia w Warszawie

i pamiętam Sławomira Grzymkowskiego, jak mówił, że „rewolucja to jest farsa dla ludzi ubierających się w starbucksie” – i pamiętam, że bardzo mnie to rozbawiło, a dopiero później zacząłem poznawać osoby, które tak naprawdę uważały (mieszczanie starzy i nowi, all shapes and sizes). Na marginesie: pamiętam, że dwanaście lat temu rewolucja była na ustach wielu, na tych samych ustach, które dzisiaj odmieniają przez przypadki słowo faszyzm, nie był w błędzie Walter Benjamin

i pamiętam jak Krzysztof Dracz wyciągał noże i rąbał świnię, i jak odrąbywał palec Sławomirowi Grzymkowskiemu, ale nie jestem pewien, czy ta pierwsza scena była w przedstawieniu, czy tylko pamiętam, że była, pamiętam jednak świnię na scenie, to był pierwszy raz, kiedy zobaczyłem na scenie trupa

i pamiętam, jak byliśmy w  próbach w  Dramatycznym i  grali Jakuba, złaziłem w  nocy na scenę i  szukałem w sztucznym śniegu i niebieskich eurobanknotach z Pałacem Kultury tych odrąbanych palców Grzymkowskiego, pamiętam, że kilka udało mi się kiedyś znaleźć i przywiozłem je sobie do Wrocławia na pamiątkę, ale teraz nie pamiętam, gdzie są

i pamiętam określenie „rodzina Jakuba”, bo ekipa przedstawienia tak bardzo ze sobą się zżyła i polubiła, że tak o sobie mówili, i to było śliczne i na długo zanim „jedna wielka teatralna rodzina” stała się określeniem przemocowej patologii teatralnej, z którą teraz próbujemy niby walczyć, ale idzie nam różnie. Pamiętam, że bardzo podobała mi się „rodzina Jakuba” i pomyślałem, że jest w tym coś cholernie wzruszającego

i pamiętam, jak dobrze było ich zobaczyć potem w Klątwie (niedokończonym teatralnym serialu Strzępki i Demirskiego, nie spektaklu z warszawskiego Powszechnego), choć bez Sławka Grzymkowskiego, za to z Radomirem Rospondkiem

i pamiętam rozmowę na tarasie Kulturalnej po jednym z ostatnich przedstawień W  imię Jakuba S., kiedy Słobodzianek pościągał już większość tytułów z dyrekcji Miśkiewicza, w tym przedstawienie, które zaczęliśmy robić trzy dni po warszawskiej premierze W  imię Jakuba S., ale nie pozwalniał jeszcze większości aktorów z tamtego Dramatycznego, i był cień szansy na to, że być może nie wypali wszystkiego do gołej ziemi, i Krzysztof Dracz spytał mnie, czy ja  coś będę „u  nas”, tak powiedział, reżyserował, i pamiętam, że w jego pytaniu było coś w rodzaju nadziei, a mi chciało się płakać, bo wiedziałem, że to jest tego kalibru aktor, że nie będę w stanie go wyreżyserować, to znaczy nie będę w stanie mu zaproponować takiego zadania, którego on by już nie umiał, nie będę mu w stanie zaproponować wyzwania na miarę jego talentu, i chciało mi się płakać nie z powodu mojego niepotrafienia, a z powodu tego, że zrozumiałem, że aktor tego formatu nie będzie miał w Dramatycznym Słobodzianka zadań na miarę swojego talentu, i on też to wiedział, i tak się faktycznie stało, niestety.

A ja chociaż miałem coś wyreżyserować w Dramatycznym, konkretniej Bal manekinów Jasieńskiego, na który nawet dostaliśmy dofinansowanie w ramach pierwszej edycji „Klasyki Żywej”, nie wyreżyserowałem go, bo Tadeusz Słobodzianek, jako jedyny dyrektor teatru w historii tego konkursu, postanowił zwrócić przyznane dofinansowanie do realizacji, najwyraźniej złożył tę ofertę licząc na to, że nie dostaniemy tych pieniędzy i że będzie miał mnie w ten sposób z bani, choć niewiele wcześniej proponował mi objęcie kierownictwa artystycznego Sceny Przodownik, nie wiem czemu.

A jeżeli już było o Krzysztofie Draczu i łzach, to muszę powiedzieć, że pamiętam jego monolog ze słowami: „Panie premierze, ukradł mi pan premier zupę z brukwi” i łzy w oczach, które miałem za każdym razem, gdy ten monolog mówił.

Może pamiętałem ten monolog znacznie bardziej niż Dobromira Dymeckiego kradnącego torebki, bo znacznie bardziej bałem się głodu niż bycia okradzionym, bo w sumie z czego. Po dwunastu latach jest już na odwrót, mam drogi komputer, na którym piszę ten tekst, i mieszkanie, w którym mam solidne drzwi antywłamaniowe, ale dalej nie noszę z sobą gotówki

i pamiętam jeszcze, jak rok temu oglądałem Świat według Kiepskich i w jednym z odcinków Krzysztof Dracz grał posła, który groził innym posłom z  sejmowej trybuny, i że gdy oglądałem to jego przemówienie w Kiepskich, przypomniała mi się flashabckiem „mowa pogrzebowa” z W imię Jakuba S., tak to we mnie siedziało i pamiętam jeszcze rozmowę ze Strzępką i Demirskim latem 2011 roku, na parkingu Teatru Polskiego we Wrocławiu, gdy po minifestiwalu „Walka Czarnucha z  Europą” Katarzyna Szustow i Dorota Sajewska zaproponowały, żebyśmy zrobili w przyszłym sezonie, w ramach Młodej Sceny, przedstawienie w  Dramatycznym, i gdy powiedziałem o tym podekscytowany Strzępce i  Demirskiemu, na parkingu Teatru Polskiego we Wrocławiu, że będę w przyszłym sezonie robił spektakl w Dramatycznym, na co oni powiedzieli, że „my też”, i to było śliczne, bo był to chyba jeden z ostatnich sezonów nadziei w  polskim teatrze, kiedy wszystko wydawało się możliwe, a przyszłość majaczyła na horyzoncie w  barwach raczej jasnych niż niejasnych, potem wszystko się zmieniło

i pamiętam tekst Pana Jacka Sieradzkiego Spokój panuje w Warszawie, w którym Jacek Sieradzki, zaznaczając swoją odrębność i okolicznościową niezgodę, pisał bardzo życzliwie o ożywczym tumulcie, który w nudne życie teatralne Warszawy wprowadzał Teatr Dramatyczny za dyrekcji Pawła Miśkiewicza, mimo tego, że nie wszystko, a może i większość rzeczy, które działy się wtedy w Dramatycznym, była wbrew gustowi Pana Jacka Sieradzkiego, to jednak Pan Jacek Sieradzki w tym tekście zrobił coś bardzo ślicznego, bardzo Vonnegutowskiego, i potrafił dojrzeć dobre strony rzeczy, na które miał niezgodę, i pamiętam ostatnie słowa tego tekstu, które brzmiały „A jednak mi żal”

i pamiętam, że pomyślałem wtedy, że świat byłby lepszym miejscem, gdyby więcej osób potrafiło robić to, co w tym tekście zrobił Pan Jacek Sieradzki

i pamiętam ostatnią planszę przedstawienia z napisem „Jakub Szela jest już w Jankach”, co wtedy bardzo działało na wyobraźnię, choć się nie sprawdziło, chyba.

Odpowiadając zatem na pytanie redaktorki Ewy Hevelke, Jakub S. na pewno mi coś zrobił i pewnie wiele różnych rzeczy, skoro tak wiele z niego pamiętam po dwunastu latach. Dwanaście lat to jest w polskim teatrze kilka epok. Myślę, że minęły co najmniej ze dwie. Choć premiera W imię Jakuba S. nie była zabiciem żadnego arcyksięcia Ferdynanda. Tym zabiciem arcyksięcia Ferdynanda była decyzja ówczesnej prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz i  ówczesnego dyrektora biura kultury Marka Kraszewskiego o zakończeniu misji Pawła Miśkiewicza w Dramatycznym i powierzeniu dyrekcji sceny Tadeuszowi Słobodziankowi. To jest punkt graniczny, w którym historia polskiego teatru mogłaby się potoczyć inaczej. I ta zupełnie najnowsza, to znaczy te wszystkie smutne rzeczy, które wydarzyły się niedawno w Teatrze Dramatycznym, jak i wiele innych rzeczy dobrych, które wydarzyły się w warszawskich teatrach i w polskim teatrze w ogóle, w konsekwencji zasypania wapnem tamtego Dramatycznego.

Trudno mi, myśląc o W imię Jakuba S., nie myśleć jednocześnie o alternatywnej historii Dramatycznego. I być może polskiego teatru w ogóle. W każdym razie pewnego jego wycinka, do którego czuję sympatię i z którym odczuwam powinowactwo. Nawet jeśli jest ono na wyrost, nawet jeśli rację miał pewien aktor, który powiedział mi w złości w trakcie próby „przyczepiło się gówno do okrętu i krzyczy płyniemy”. Nie uważam, żeby miał rację. Ale może ją miał. Nie mnie oceniać.

Dla mnie W imię Jakuba S. to przedstawienie, które jak Billy Pilgrim, wypadło z  czasu. Przedstawienie, które całe lata przed Louisem i Eribonem, dekadę przed Noblem dla Ernaux, przed Prześnioną rewolucją Ledera czy Chamstwem Pobłockiego, opowiadało ludową kontr-historię, historię klasowego awansu, gdy mieszczaństwo (tak stare, jak nowe, all shapes and sizes) wciąż było zajęte & przejęte swoim tryumfem, i na pytanie „Kim jesteśmy, skąd przychodzimy?”, odpowiadało: „Europa, Zachód, Śródziemnomorze”, a  nie: „Wieś, przemoc, niewolnictwo, białe murzynostwo”. Teraz co druga polska książka jest o tym. Za dwa-trzy lata będzie o tym co drugi polski film.

Z  drugiej strony W  imię Jakuba S. otwiera perspektywę widmologiczną, bo gdyby Teatr Dramatyczny miał wtedy szansę dalej podążać swoją ówczesną drogą, wiele rzeczy wyglądałoby zupełnie inaczej. Może mielibyśmy w Warszawie teatr, który nie boi się współczesności, który zamiast komentować rzeczywistość, stara się ją wyprzedzać, i przygląda się jej podziemnym nurtom, zanim wybiją. Może gdyby tamten Dramatyczny nie został tak łatwo przez władzę rozpiżdżony, tak wiele teatrów nie podzieliłoby w kolejnych latach jego losu. Pan Jacek Sieradzki nie napisałby co prawda swojego pięknego tekstu, ale miałby okazję powadzić się z kilkoma przedstawieniami, które może nie przypadłyby mu do gustu, ale które stanowiłyby jakąś odważną intelektualnie i artystycznie wypowiedź.

To też byłoby coś.

Udostępnij

Michał Kmiecik

reżyser, dramatopisarz, autor adaptacji teatralnych. Debiutował w Teatrze Dramatycznym m.st. Warszawy za dyrekcji Pawła Miśkiewicza przedstawieniem Kto zabił Alonę Iwanowną?