bs_wa_171.jpg

Imię i...?
A kiedy wyjdzie Jakub Szela na scenę, kiedy szastnie połami baraniego kożucha, kiedy zadudni pierwszymi nutami Kayah/Bregović – ty, widzu festiwalowy, stań do owacji, wrzaśnij: „Trzeba krwi” i czekaj z rozpaloną skronią wyrównania rachunków krzywd! I kiedy potem cała nadzieja na zmianę wykrwawia się powoli w śniegu i błocku – wysącz z piersi lekkie westchnienie i pomknij Grosik-taxi ku reszcie swojego niewolniczego życia w obarczonym czterdziestoletnim kredytem dupleksie na Służewcu.
Mija kilkanaście lat a kontrast między bezczelnym, zmysłowym impetem pierwszych scen spektaklu a spirytystyczno-biurokratyczną katastrofą finału nie przestaje mnie wkurzać. Nie żebym bezkrytycznie wierzyła w zbawczy wpływ rewolucji na samopoczucie czy na zdolność kredytową narodu. Nie żeby szczególnie zaskoczyło mnie w polskim teatrze rozpisane na fantastyczne role i obrazy czarnowidztwo. Rewolucja, która nie działa, bo działać nie może, była dla twórców tematem tak jednoczącym, jak rozmowy o pogodzie. W ostatnich kilku dekadach nikt poważny nie zająknął się z polskiej sceny o przewrotach kulturalnych czy politycznych, nie wytykając jednocześnie ich problematyczności i przemocowego charakteru.
Co nie daje mi spokoju, to wpisane w strukturę spektaklu przekonanie o niemożliwości zmiany. Podparte nie nihilizmem, nie jakąś potrzebą intelektualnego samo-umartwienia, ale dość konkretną analizą mechanizmów społecznych. Bohaterowie (Paweł Tomaszewski i Klara Bielawka) postawieni przed szansą dokonania dobrej (potencjalnie nawet bezkrwawej!) zmiany systemowej, przegrywają na samym starcie. Nie mają narzędzi, by postawić choćby pierwszy krok w tym procesie, nie mówiąc nawet o sformułowaniu całościowej wizji przyszłości.
Gdyby zamiast dwudziestu czterech godzin Szela dał im na te decyzje ze trzy lata oraz stypendium doktorskie, doszliby może do wniosku, że walka o lepsze jutro często rozgrywa się na poziomie czytelności urzędowych druczków, projektowania usług publicznych, stopnia finansowania bibliotek, edukacji i służby zdrowia.
„Zmiany to trzeba kęs po kęsie, łyczek po łyczku robić. A nie, że z siekierami na panów”, rzuca w spektaklu z rezygnacją Alona Szostak, wiedząc jednocześnie, że problem w ogóle nie na tym polega. Nie o tempo tu przecież chodzi, ale o niezdolność wyobrażenia sobie innego świata. O Denkverbot, który jak klątwa odbiera sensowność wszelkim próbom walki.
I tę konkluzję do dziś traktuję właśnie jak potwarz i rzucone mi osobiście wyzwanie. Zawsze wolałam, by teatr raczej prał mnie po pysku, niż zabawiał i mamił nadziejami. Ale w przypadku Jakuba S. Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego mam niespełnioną potrzebę riposty. To, czego dokonali, nazywając tożsamościowy problem polskiego społeczeństwa imieniem przywódcy chłopskiego buntu, było spektakularne, odważne, radykalne.
Ale że nie da się? Tak? To patrzcie!
Pracując z artystami teatru politycznego w Irlandii, zawsze mam gdzieś z tyłu głowy ambicję, by zdetonować z nimi podobnie potężny emocjonalny ładunek i odkryć niewyrażone dotąd w dyskursie publicznym konflikty. A następnie – by nie zatrzymywać się na zgliszczach, ale poważnie i metodycznie zastanowić się, co dalej? Jest w tym na pewno zazdrość o moc i aktualność artystycznej wypowiedzi Strzępki i Demirskiego. Ale też jakaś fundamentalna niezgoda na wyrzucanie jej potencjału w błoto.
PS. Klip teatru Dramatycznego z Pawłem Tomaszewskim śpiewającym W południe puszczam sobie do dziś w napadach nostalgii.