brideoffrankenstein.jpg

"Narzeczona Frankensteina", reż. James Whale, 1935, kadr z filmu.

Narrator jako gaslighter: "Frankenstein" Mary Shelley

Izabela Morska
W numerach
18 kwi, 2025
Marzec
1992
3 (817)

Kiedy to piszę, pojawia się wiadomość, że tej jesieni na Netflixowe ekrany ma wejść Frankenstein w reżyserii Guillermo del Toro. Film będzie rzecz jasna inspirowany powieścią Mary Shelley z 1818 roku. Można się spodziewać, że del Toro sobie poradzi. Od Labiryntu Fauna (2006) do Kształtu wody (2017) reżyser ten tworzy pejzaże brutalne i bezlitosne, z których niepokorne i dociekliwe bohaterki – jak dziesięcioletnia Ofelia, pasierbica kapitana Vidala, służbisty reżymu Franco, czy Elisa Esposito, niema sprzątaczka w laboratorium pułkownika Stricklanda w czasach zimnej wojny – mogą tylko się ewakuować. Bo za sprawą wyobraźni, odwagi i empatii – mają dokąd. Do alternatywnego, bardziej sprawiedliwego świata podziemnych labiryntów, w którym można osiągnąć nieśmiertelność, lub wprost pod wodę, gdzie wyrastają im skrzela, niezbędne, aby mogły oddychać. Bo na powierzchni, jak wiadomo od czasu protestów Black Lives Matter, kiedy to tłumy skandowały ostatnie słowa Erica Garnera („I can’t breathe”), nie da się.

Ta jesień należy zatem do del Toro i jego niebieskawo połyskujących pejzaży, których niesamowite piękno kontrastuje z przejmująco opresyjną rzeczywistością polityczną. Nie inaczej jest przecież w jego animowanym Pinokiu (2022), umocowanym konkretnie w faszystowskich Włoszech, choć powieść włoskiego pisarza Carla Collodiego pochodzi przecież z 1883 roku. Możemy przez chwilę założyć, że Pinokio jest kukiełkową wersją historii doktora Frankensteina i jego ożywionego – pragnieniem swego twórcy – dzieła. Historia jest taka, że Geppetto podczas nalotu (pierwsza wojna światowa) traci syna. Dwadzieścia lat później rzeźbi z sosnowego drewna kukiełkę – z sosenki, którą posadził na grobie potomka. Drewniany Pinokio może nie zna się na subtelniejszych ludzkich uczuciach, na ludzkiej hipokryzji także nie, ale jest dość odważny lub bezczelny, by zadrwić z Mussoliniego. Z cyrku trafia do treningowego centrum dla rekrutów, żeby zostać posłusznym, drewnianym żołnierzykiem, ale opiera się indoktrynacji, jak i zakusom wrogów, którzy zasadzają się, żeby zrobić z niego podpałkę.

Frankenstein Mary Shelley to powieść, która podejmuje głęboką dyskusję z filozofią oświecenia i romantyzmu, a także z ówczesnymi koncepcjami nauki i etyki. Krytykuje nieograniczoną wiarę w postęp naukowy, nawiązując do idei francuskiego materializmu i eksperymentów takich jak galwanizm, które sugerowały, że życie można odtworzyć czysto mechanistycznie. Jednocześnie powieść mierzy się z romantycznym ideałem twórcy-geniusza, wskazując na konsekwencje nadmiernej ambicji i przekraczania granic natury. Shelley wchodzi też w dialog z ideami Johna Locke’a o tabula rasa – potwór Frankensteina rodzi się niewinny, a społeczeństwo czyni go potworem, co rodzi pytania o naturę człowieka i odpowiedzialność moralną.

Do tego pojawia się kwestia okultyzmu. Otóż młody Wiktor Frankenstein dość wcześnie w powieści wspomina, że fascynował się pismami Henryka Korneliusza Agryppy (Heinrich Cornelius Agrippa), renesansowego filozofa, alchemika i okultysty. Nie jest to dobrze nam dziś znane nazwisko. Agryppa (1486-1535) był niemieckim uczonym zajmującym się magią, astrologią, neoplatonizmem i hermetyzmem. Jego najważniejsze dzieło, De Occulta Philosophia Libri Tres (Trzy księgi filozofii okultystycznej), było próbą systematyzacji wiedzy tajemnej i alchemii. Wiktor czyta jego prace z dziecięcym zachwytem, nie zdając sobie sprawy, że w jego czasach były one już przestarzałe i uznawane za pseudonaukę.

Shelley pokazuje w ten sposób napięcie między dawną, mistyczną wizją nauki a nowoczesnym, empirycznym podejściem. Wiktor z początku nie odróżnia nauki od magii, a jego edukacja odzwierciedla przejście od myślenia alchemicznego do racjonalnej nauki epoki oświecenia. Jego późniejsze eksperymenty można interpretować jako próbę połączenia tych dwóch światów – co ostatecznie prowadzi do tragicznych konsekwencji. Choć można też argumentować, że powieść ta jest wielką polemiką z marzeniem o nieśmiertelności. Bo czyż to nie owo marzenie, czy może raczej marzycielstwo, nie wiedzie wprost do nieodwracalnych strat, które dotkną jego rodzinę? A przecież Wiktor chce czynić dobro, chce pomóc cierpiącej ludzkości – a jak lepiej uszczęśliwić ludzi, niż eliminując śmierć?

Marzenie o nieśmiertelności jest więc jednym z kluczowych tematów Frankensteina. Wiktor początkowo kieruje się idealistyczną wizją – chce przezwyciężyć śmierć, spodziewa się ofiarować ludzkości coś, co wydaje mu się największym błogosławieństwem. W tym sensie jego ambicja przypomina dążenia dawnych alchemików poszukujących kamienia filozoficznego lub eliksiru życia.

Shelley stawia tu fundamentalne pytanie: czy przekroczenie granic natury naprawdę przynosi dobro? Wiktor, choć uskrzydlony dobrymi intencjami, nie przewiduje konsekwencji swojego czynu – nie zastanawia się nad tym, co oznacza życie dla tej istoty, którą stworzy, ani jak społeczeństwo zareaguje na ten nowy byt, który może i jest silniejszy, może i bardziej wytrzymały, ale zarazem niespójny – kogoś, kto nie pasuje do ludzkiego porządku.

Można więc powiedzieć, że Shelley wpisuje się w  romantyczną krytykę oświeceniowej wiary w postęp. Wiktor przypomina mitycznego Prometeusza (co sugeruje podtytuł powieści), który kradnie ogień bogom, ale jego dar okazuje się brzemieniem. Czy człowiek ma prawo ingerować w naturę na tak fundamentalnym poziomie? Czy śmierć jest złem, czy może koniecznym elementem życia? Shelley nie daje prostych odpowiedzi, ale pokazuje, że obsesja na punkcie nieśmiertelności może prowadzić nie do wybawienia, lecz do tragedii.

Jeśli to, co żyje, staje się martwe naturalną koleją rzeczy, to czy nauka będzie potrafiła ten proces odwrócić i martwe – wskrzesić? Mary Shelley pisała Frankensteina w Villa Diodati nieopodal jeziora Genewskiego, lecz inspiracją musiała tu być europejska podróż z 1815 roku, podczas której ona i Percy Bysshe Shelley naocznie mogli się przekonać o zniszczeniach pozostałych po wojnach napoleońskich. Podczas tej podróży zobaczyć mogła zamek Frankensteina w  Odenwaldzie, w  którym to urodzony tam w 1673 roku Johann Konrad Dippel oddał się alchemicznym eksperymentom oraz pogrążał się w fiksacji na punkcie ożywiania zwłok. Piotr Sobolczyk w pracy Gotycyzm – modernistyczny sobowtór odmieńca pisze tak:

Frankenstein przekonuje, że „faustowska” potrzeba wyjaśnienia wszystkiego za pomocą racjonalizmu, jak też zracjonalizowanej (jako idea „postępu”) magii produkuje potwory, tajemnic tych potworów i innych metafizycznych zagadnień powieść zresztą nie rozwiązuje w pełni.1

Frankenstein bliższy nam jest niż Faust, jako że drugi zamek Frankensteina, z którego pozostały tylko ruiny, wzniesiony w tym samym czasie, czyli w  czternastym wieku, znajduje się w Ząbkowicach Śląskich. Tu podobno też eksperymentowano na zwłokach. Bo dlaczego nie? Sobolczyk wskazuje, że potwór był po prostu Tworem, zanim stał się Po-tworem – wykluczonym, odpychanym, niewyedukowanym obiektem ludzkich projekcji.

Ale może ten Po-twór (niech będzie, za Sobolczykiem tak go nazywam) jest narratorem, na którym nie można polegać? Sprytnym kryminalistą, który opowiada bajki o własnym nieszczęściu i wmawia kolejnym pokoleniom czytelników, że za doznane przykrości miał prawo zemścić się, zabijając dziecko? Czy już nie przeczuwamy tego, obdarzając Po-twora nazwiskiem jego twórcy? Bo młody doktor Frankenstein, o ile nie jest potworem moralnym, to jest po prostu narcyzem i hipokrytą. Rozkoszuje się rozmyślaniami o własnej rozpaczy, zamiast przyznać, że w najlepszej wierze zbłądził. Tak wyszło, że zamiast ocalić ludzkość, jak tego pragnął, stworzył mrocznego zabójcę, wędrującego po opłotkach, bagnach i lodowcach. Ale nasz Szwajcar uważa, że wolno mu ukryć swój wstyd. Nie przeżywa nawet w tej kwestii dylematu! W  decydującym momencie nie przedstawia dowodu niewinności Justine, wywołując tym samym lawinę nieszczęść wśród najbliższych mu osób.

Justine to służąca, ale zarazem wychowanka i przyjaciółka pani domu. Społeczność chętnie ją potępia, bo kiedy potrzebny jest sprawca potwornej zbrodni – kogoś skazać trzeba. Spowiednik dodatkowo wymusza jej przyznanie się do winy, grożąc ekskomuniką i wieczystym potępieniem. Jedynym, który mógłby przerwać tę farsę, jest młody doktor Frankenstein, ale nie czyni tego – zapewne dlatego, że obawia się społecznego potępienia. W końcu jedynym świadkiem i dowodem jego działalności jest Po-twór, którego tym samym postanowił osłonić. I  to  jest prawdziwie odwieczna historia. Tuż po egzekucji Justine, niewinnej dziewczyny, rozmyśla tak:

Nie ma nic boleśniejszego dla ludzkiego umysłu jak stan otępienia i  niemożności, który następuje po napięciu uczuć spowodowanym szeregiem szybko następujących po sobie wypadków, który pozbawia duszę tak nadziei, jak i obawy. Justine umarła, odpoczywała – ja żyłem. Krew krążyła swobodnie w moich żyłach, lecz ciężar rozpaczy i wyrzutów sumienia przygniatał serce i nic nie mogło go stamtąd usunąć. Sen uciekł mi z powiek i snułem się wokół niby zły duch, bo popełniłem czyny nieopisanie potworne, a  więcej, jeszcze więcej ich – wmawiałem sobie – dopiero miałem popełnić… A jednak moje serce przepełniała dobroć i umiłowanie cnoty.2

Dureń! Kabotyn! On cierpi, bo żyje. Justine umarła. No cóż, mógł ocalić dziewczynę, zamienić się z nią na miejsca, zająć jej więzienną celę. Wystarczyło się przyznać. Zapomina, że Justine nie stworzyła tej sytuacji ani nie zgodziła się na udział w niej. Jeśli przed śmiercią ogarnął ją niepokój, to dlatego, że znalazła się w strasznej sytuacji, do której nie miała rozwiązania – a zarazem klucza do więziennej celi. To nie Justine popełniła wszak tę straszliwą zbrodnię. Czy doktor Frankenstein jest współwinny, czy współuzależniony? Może po prostu lubi pewien styl narracji o samym sobie. Będzie więc dalej nam opowiadał o tym, jak ostatnie przeżycia nadwyrężyły jego zdrowie. Jak nie mógł już zaznać radości i spokoju ducha. Jak czekała go tylko „głęboka, ciemna, śmiertelna samotność” (s. 74). On żyje, może więc włóczyć się po okolicy i rozpaczać nad sobą, rozważając samobójstwo. Cóż robić? Wybiera się więc w kierunku Chamonix, by tam ukoiły go prześliczne pejzaże z widokiem na Mont Blanc: „Same wiatry szeptały łagodne słowa, a macierzyńska natura nakazywała mi już nie płakać” (s. 78). Kompletnie nie przychodzi mu do głowy, że mógłby się wyzwolić z tej rozpaczy za pomocą dwóch słów, które wyznaczyłyby granice jego odpowiedzialności: stworzyłem Po-twora.

zrzut_ekranu_2025-04-18_165504.png

Postać Justine w spektaklu "Frankenstein" (Teatr Współczesny w Szczecinie, 2024, reż. Grzegorz Jaremko, fot. Piotr Nykowski).

Jaki pan, taki kram. Wśród lodowców Wiktor spotyka swojego „demona”. A ten argumentuje niczym rasowy kryminalista, który uważa, że zasłużył na warunkowe zwolnienie, bo system go skrzywdził: „Byłem dobry i życzliwy – nędza zrobiła mnie złym. Uczyń mnie szczęśliwym, a znów stanę się prawy” (s. 83). Bezczelnie twierdzi nawet: „żadnego przestępstwa wszak nie popełniłem”! (s. 83) Stwierdza, rzecz jasna słusznie, że młody Frankenstein też nie jest bez winy: „Oskarżasz mnie o morderstwo, a przecież sam chciałbyś ze spokojnym sumieniem zniszczyć swe własne dzieło!” (s. 84). Była to jednak zbrodnia z  premedytacją. Jak wyznaje tuż po zabójstwie: „Moje serce wezbrało najwyższą radością i piekielnym triumfem” (s. 122). Jego zemsta na Justine, z którą wcześniej nie zamienił jednego słowa, jest z gruntu – jak określilibyśmy to dzisiaj – incelska. 

Na słomie spała kobieta; była młoda, acz w rzeczy samej nie tak piękna jak ta, której portret trzymałem w ręku. Miała jednak miły wygląd i urzekała wdziękiem młodości i zdrowia. Oto ‒ pomyślałem – jedna z tych, które użyczają swego radosnego uśmiechu wszystkim, tylko nie mnie. (s. 122)

On zakłada, że ona go nie zechce. Jest atrakcyjną, młodą kobietą. Na pewno podobają jej się inni. To wystarcza, by zasłużyła na śmierć. Znamy ten typ rozumowania z narracji masowych zabójców, o ile rzecz jasna nie popełnią samobójstwa tuż po terrorystycznym zamachu:

Nie ja, lecz ona będzie cierpieć; tę zbrodnię, którą popełniłem dlatego, że jestem na zawsze pozbawiony wszystkiego tego, co ona by mi dać mogła, to  ona musi odpokutować! Zbrodnia miała swe źródło w niej, niech ona poniesie karę! (s. 123)

Zbrodnia miała swe źródło w niej? Na kolejnych stronach na przemian szantażuje swojego stwórcę, przypochlebia się, grozi zemstą. Domaga się specjalnego traktowania, snuje coraz to nowe i często zaprzeczające sobie nawzajem narracje na swój temat, składa obietnice niemożliwe do spełnienia i domaga się rekompensaty: „A przecież jest w twojej mocy, byś mi to wszystko wynagrodził, a ich uwolnił od tego zła, które ty jedynie możesz uczynić tak wielkim, że nie tylko ciebie i twoją rodzinę, lecz całe tysiące pochłonie wir tej ślepej furii” (s. 83). Frankenstein jest romantykiem i to niejako czyni z niego narcyza – lekkoducha. Jego Po-twór jest narcyzem skrajnym, morderczym. Niczym dziewiętnastowieczny Breivik, odgraża się: „Pomszczę swoje krzywdy; skoro nie mogę natchnąć miłością, będę nieść strach” (s. 124). Ale te wielkie słowa ledwo przysłaniają betonowe dno: będzie zabijał, bo go to kręci. Od początku zapowiada, jakie ma zamiary.

Spełnij swój obowiązek wobec mnie, a ja spełnię swój wobec ciebie i reszty rodzaju ludzkiego. Jeżeli przystaniesz na moje warunki, zostawię ciebie i innych w spokoju, ale jeśli odmówisz, będę rzucał w otchłań śmierci wszystkich twoich bliskich aż się po brzegi wypełni ich krwią! (s. 83)

Jak Po-twór wyobraża sobie swoje obowiązki wobec rodzaju ludzkiego? Chyba w taki sposób, że nie będzie nas zabijał. Łaskawie powstrzyma się od wywoływania widoków, które sprawiają mu przyjemność. Nie jest to zatem tylko gadanie, bicie piany. Jest to gaslighting, któremu ma poddać się doktor Frankenstein, a naszym zadaniem, bo wszak jesteśmy współczującymi czytelnikami, jest dać się nabrać – i współczuć. Doktor Frankenstein ulega, gdyż jest przekonany, że to on jest „prawdziwym mordercą” (s. 77). Co przecież jest prawdą.

Frankenstein mógłby być opowieścią o świecie bez kobiet – bez tych wiecznych przeszkadzaczek, tych uosobień feministycznej psujzabawy (odnoszę się tu do tytułu książki Sary Ahmed). Tylko że kobiety jednak w tej powieści występują: Justine, Elżbieta. Są miłe, uczynne, kochające i kompletnie nieświadome tego, że zostały osaczone przez narratorów, na których nie można polegać. Dlatego przegrywają już na starcie. Umierają w  bezsilności i  przerażeniu, nie wiedząc nawet, w  jakiej grze przyszło im być pionkiem. Z takimi przeciwnikami poradzi sobie dopiero Bella Baxter z powieści Alasdaire’a Graya, ożywiona dzięki kreacji Emmy Stone w filmie Biedne istoty (2023). Emma Stone jako Bella Baxter to Po-twora w wersji kobiecej. Ma za ciemne włosy, które zdają się przyczepione do czaszki, zdarzają jej się okropne tiki, ale nawet w lepszych momentach nie kontroluje wyrazu twarzy, nie dba o gramatykę wypowiedzi, docenia seks, ale bez zobowiązań. Poniekąd ożywiona (śmierć mózgu udało się ominąć, gdy szalony naukowiec przeszczepił jej mózg płodu, który nosiła), jest nienaturalna (a to znaczy – nieukształtowana zgodnie z regułami kultury, którym poddajemy się, żeby funkcjonować). Nie jest świadoma swojej przeszłości (rzuciła się do rzeki, gdyż była w ciąży, ale też dlatego, by uciec od męża – prześladowcy). Odkrywa lojalność dopiero w burdelu i tylko tam znajduje prawdziwą przyjaźń.

zrzut_ekranu_2025-04-18_165826.png

Postać Elżbiety w spektaklu "Frankenstein" (Teatr Współczesny w Szczecinie, 2024, reż. Grzegorz Jaremko), fot. Piotr Nykowski.

Czy Mary Shelley także dorastała w świecie bez kobiet, pomiędzy ojcem, postępowym filozofem Williamem, Godwinem, jego uczniem i jej przyszłym mężem, Percy Bysshe Shelley i Lordem Byronem? Niemiecka pisarka Anne Eekhout odkryła, że i w życiu Mary była przyjaciółka, Isabella Baxter, o której biografowie tylko wspominają. Reszta jest pisarskim pomysłem – a efekt nosi tytuł Mary and the Birth of Frankentein (2023). Ot, dorastające dziewczęta interesują się morskimi potworami. Potwór budzi się w Mary dopiero, gdy Percy sugeruje, że powinni otworzyć swój związek: on znajdzie sobie kochankę, wiadomo zresztą kogo, Claire Clairmont, jej przyrodnią siostrę. Ona ma znaleźć sobie kochanka, tylko po co? Żeby jeszcze częściej zachodzić w ciążę? Po śmierci Percy’ego pojawia się w życiu autorki Frankensteina nowa postać, Jane Williams, wdowa po przyjacielu, który utonął w tym samym wypadku co Percy w 1822 roku. Dowiadujemy się przy okazji, że matka pisarki, Mary Wollstonecraft, marzyła o tym, by zamieszkać wspólnie z przyjaciółką Fanny Blood, ilustratorką, niezależną dzięki swojej profesji – ale Fanny wyszła za mąż i wkrótce potem zmarła w połogu. Taki sam los spotkał niebawem także Mary Wollstonecraft. Została po niej broszura, A Vindication of the Rights of Women (1792), w której stworzyła argument, w duchu rewolucyjnym zaiste, w sprawie niesłychanej, mianowicie takiej, że kobiety i mężczyźni powinni mieć te same prawa.

A  co by było, gdyby naukowcem była kobieta? Odpowiedź pojawia się w powieści Our Hideous Progeny C.E. McGill, osoby autorskiej mieszkającej w Szkocji, której narratorką jest Victoria Frankenstein. Owszem, słyszała o tym, że jeden z braci jej dziadka został zamordowany, a drugi brat oszalał i zniknął gdzieś, zostawiając po sobie notatki z opisem dziwacznego eksperymentu. Victorię też zajmują naukowe eksperymenty. Ale na to, kim jest (badaczką, eksperymentatorką?) właściwie nie ma nazwy ani języka – i zbliża ją do bytów nienaturalnych. Ta powieść ukazała się w 2023. Tymczasem już niebawem, niemal równolegle z dziełem del Toro, 26 września 2025 na ekrany kin wchodzi The Bride! w reżyserii Maggie Gyllenhaal, z Penelope Cruz i Annette Bening. Inspiracją jest tu film Jamesa Whale’a Bride of Frankenstein z 1935 roku. Zaczyna się.

To znakomicie, bo już tylko potwory mają w dzisiejszym świecie jakąś moc. Ludzie są bezsilni.

  • 1. Piotr Sobolczyk Gotycyzm – modernistyczny sobowtór odmieńca, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2017, s. 136.
  • 2. Mary Shelley Frankenstein, przełożył Paweł Łopatka, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2009, s. 74.

Udostępnij

Izabela Morska

jest prozaiczką, felietonistką, literaturoznawczynią, publicystką, poetką, profesorką Uniwersytetu Gdańskiego. Opublikowała kilkanaście książek i wiele artykułów naukowych. Ostatnio wydana została jej powieść Trojka (2024).