zrzut_ekranu_2025-05-05_122929.png

"Frankenstein" – potencjalna historia elektryczności
Tokio w początkowych dekadach dwudziestego wieku było dużo bardziej zelektryfikowane niż największe metropolie w Europie czy Stanach Zjednoczonych. Do lat trzydziestych lampy elektryczne znajdowały się w dziewięćdziesięciu procentach japońskich gospodarstw, a w dużych miastach odsetek ten sięgał niemal stu procent. W Anglii w tym czasie, dla porównania wynosił on czterdzieści cztery procent, a w Ameryce sześćdziesiąt osiem. Miał wówczas miejsce w Tokio bezprecedensowy proces. Właściciel sklepu z urządzeniami elektrycznymi został oskarżony o kradzież energii elektrycznej. Japończyk w sądzie rzeczywiście przyznał się, że dzięki paru sprytnym cięciom kabli zdołał podpiąć się na lewo pod instalację Tokyo Electric Power Company. Wątpliwości sędziego pojawiły się jednak wraz z pytaniem, na ile energia elektryczna może podlegać kradzieży. Prawo japońskie bowiem stanowiło, że złodziejem jest ten, kto przywłaszczy sobie „namacalny przedmiot”. Czy można za coś takiego uznać elektryczność? Wypowiadający się podczas procesu fizyk Tanakadate Aikitsu przekonywał, że „elektryczność nie jest rzeczą, ale relacją między rzeczami”. Właściciel sklepu przegrał jednak sprawę, a sędzia, wydając wyrok, orzekł, że dla celów prawnych energia elektryczna będzie odtąd uważana za własność.1
Co byłoby, gdyby zwyciężył wówczas światopogląd fizyka? Gdyby sędzia jednoznacznie orzekł, że elektryczność nie może (nie powinna?) uchodzić za własność? Że nie jest towarem? Tokyo Electric Power Company musiałoby zostać zdelegalizowane. Ale czy mieszkanki i mieszkańcy Tokio byliby w stanie żyć dalej bez elektryczności, zasmakowawszy wygód z nią związanych? Aby wyjąć energię spod rynkowych praw, musieliby założyć spółdzielnię, a elektryczności nadać status dobra wspólnego.
Wizja mało prawdopodobna, ale jedna z tych wyjątkowo uwodzących. A także zagrzewających do walki, nawet w czasach, kiedy wszystko wydaje się już przegrane.
Przypomina ona pod tym względem opowieść, jaką Andreas Malmo snuje w książce Fossil Capital. Historyk argumentuje w niej, że sam wynalazek maszyny parowej nie spowodował wcale natychmiastowego przejścia od energii wodnej do napędzanej węglem. Jeszcze długo po tym, jak James Watt ogłosił swój wynalazek, dominowały w Anglii zakłady rozlokowane w pobliżu ujęć wody. Nadejście epoki paliw kopalnych to efekt dążenia kapitalistów do większej kontroli nad produkcją i siłą roboczą. Zwiększenie tej kontroli możliwe stało się dopiero po uniezależnieniu się od kaprysów przyrody. Wiadomo, że elektrownie wodne również mogą mieć na środowisko dewastujący wpływ. Mam jednak intuicję, że gdyby to one zyskały przewagę nad maszynami parowymi, byłybyśmy (my, wszystkie żyjące istoty na tej planecie) w zupełnie innym miejscu, niż jesteśmy dzisiaj.
Historie angielskich młynów wodnych czy sprytnego elektryka z Tokio biegną w poprzek tego, co nazywamy historią postępu. Kreślą horyzont utopii: z równym i wolnym dostępem do energii elektrycznej tworzymy społeczeństwo, które dba o sprawiedliwą dystrybucję dóbr; spokojnie wyczekując na deszcz czy wiatr, odzyskujemy nasz czas, który nie może już być na sprzedaż. Historie potencjalne, które sprawiają, że pierzcha na chwilę przytłaczające poczucie fatum, wrażenie równi pochyłej prowadzącej do nieuniknionej katastrofy. Taką potencjalną historię elektryczności zawiera również Frankenstein Mary Shelley.
Przypomnijmy: Victor opowiadając, jak doszło do stworzenia potwora, kreśli wizję swojej młodości, w której szczególne miejsce zajmuje edukacja i jego wczesne fascynacje naukowe. Znamienna dla tego wątku wydaje się scena, w której chłopiec widzi, jak na skutek uderzenia pioruna stare drzewo w ułamku chwili przemienia się w kupę popiołu. Wywiera to na nim tak wielkie wrażenie, że nie przestaje domagać się, by ojciec wyjaśnił mu to zjawisko. Ojciec w odpowiedzi powtarza słynny eksperyment Beniamina Franklina: podczas burzy puszcza latawiec, który – umocowany na drucie – ma za zadanie ściągnąć z chmury ładunek elektryczny i doprowadzić go do wnętrza umieszczonej na końcu drutu butelki ledejskiej. Ważnym dopełnieniem tej sceny jest oczywiście opis eksperymentów, których świadkiem jest Victor już podczas studiów. Nawiązujące do doświadczeń Galvaniego na świeżo zabitych żabach (podrygujących po dotknięciu metalowymi pręcikami), miały one dowodzić istnienia elektryczności zwierzęcej rozumianej jako siła życiowa ożywiająca materię organiczną. Skojarzenie wyładowań podczas burzy z drgającymi mięśniami nieżyjącego płaza składało się na wyobrażenie tajemniczej mocy, która przenikając wszystkie żywe stworzenia, jest zarazem trudno uchwytna i bywa niebezpieczna. Mocy przynależnej raczej boginiom i bogom niźli ludziom. Tak zresztą można rozumieć podtytuł Frankensteina: współczesny Prometeusz.
Zanim Shelley zaczęła pisać swoją powieść, sława Galvaniego zdążyła już nieco zblednąć. Zwycięstwo w toczonym przez niego sporze z Alessandrem Voltą zostało przyznane temu drugiemu, który udowodnił, że w przypadku drgających mięśni żaby to metale wytwarzają prąd. W tym samy czasie uczony ogłosił wynalazek mogący uchodzić za prototyp baterii. Zrewolucjonizował on myślenie o elektryczności – z sekretnej mocy stała się ona zasobem dającym się przechowywać, transportować, a następnie… sprzedawać. Frankenstein jednak, wchłonąwszy w tak dużym stopniu treść naukowych debat toczonych za życia pisarki, koncepcję Volty pomija milczeniem. Świat wykreowany przez Shelley to świat, w którym elektryczność przejawia się w błysku iskry, świetle pioruna, nieoczekiwanym „cudzie” na stole sekcyjnym. Na elektryczność się czyha, oczekując na burze i łapiąc ją na latawiec. Jest groźna. Nigdy jednak nie staje się tak śmiercionośna jak w czasach wojen o ropę i globalnego ocieplenia.
- 1. Historię tę znam z wykładu Iana J. Millera, amerykańskiego historyka Japonii. Niestety nie został on jeszcze opublikowany, ale jego streszczenie można znaleźć na stronie internetowej Boston University.