zrzut_ekranu_2025-05-05_125004.png

No i dobrze dla Adama
Jest pewien problem z przetłumaczeniem frazy „good for her”, ponieważ, jak na złość, po polsku mówimy „dobrze jej tak”, mając na myśli coś zgoła przeciwnego: doigrała się, zasłużyła sobie na swój los. Po angielsku tymczasem oznacza to, że los ułożył się dla niej pomyślnie i cieszymy się z tego, bo jej się należało. I dobrze dla niej.
„Good for her” to pewien typ filmów, grupujący przede wszystkim filmy grozy, które łączy właściwie tylko jedno – na zakończenie seansu, patrząc na bohaterkę, chce się powiedzieć „good for her”, „i bardzo, kurwa, dobrze”, „słusznie” czy „you go, girl, dajesz dziewczyno, dajesz”. Żartobliwa kategoria zestawia ze sobą nieoczywiste heroiny, triumfujące złoczynki, przetrwanki i mścicielki. Zamiary twórców nie są szczególnie ważne. Liczy się spojrzenie w oczy bohaterki i zobaczenie w nich, że jest wolna. Tak przynajmniej można wywnioskować z napisanego 7 sierpnia 2020 roku tweeta użytkownika @cinematogrxphy, który wypuścił pojęcie na szerokie wody internetu i szybko poczuł się w obowiązku skwitować wywołaną przez siebie dyskusjękomentarzem „rety, ludzie, traktujecie tego tweeta zbyt serio”. A ja, jak widać, zamierzam /89*+9do tego zbyt poważnego traktowania dołączyć.
Pierwszy z problemów typologicznych wiąże się z różnorodnością potencjalnie satysfakcjonujących finałów. Czy historia o misternie zaplanowanej zemście zza grobu to na pewno historia o triumfie? Czy śmierć po jednorazowym użyciu swoich niezwykłych mocy przeciwko prześladowcom to dobre zakończenie? A zostanie jedyną osobą, która przeżyła masakrę, lub jedyną osobą, która przeżyła masakrę, bo jest za nią odpowiedzialna? Dlaczego takie filmy zalicza się do kategorii good for her? Moja najbardziej pesymistyczna interpretacja brzmi: czujemy, że najszczęśliwsze zakończenie, na jakie możemy liczyć, to straszna fantazja podszyta traumą. Dochodzi do tego katharsis, które przeżywamy dzięki dobrze opowiedzianej historii. Kiedy raz doświadczy się porządnego good for her, drąży się i drąży w tekstach starszych i mniej pasujących, goniąc za tą satysfakcją. Próbuje się odzyskać tradycję horroru, słusznie kojarzoną nieraz z seksistowskimi i queerfobicznymi tropami. Ryzykuje się przy tym rozminięcie z intencją autorską i spłycenie narracji, z której można by wyciągnąć zupełnie inne, równie cenne rzeczy. Ale na tym właśnie polega radość z typowo fanowskiego odbioru kultury. Każda interpretacja płynnie przechodzi w fanfik i nikomu nic do tego. Wliczenia do kategorii good for her można dokonać na postawie jednego spojrzenia na skąpaną we krwi bohaterkę, pierwszy problem rozwiązany. Drugim problemem jest oczywiście to, że krew raczej nie jest jej własną.
Znaczna część reprezentantek nurtu good for her to postaci dość paskudne. Niektóre urodziły się złe, inne stały się takie przez niesprzyjające okoliczności, jeszcze inne dokonały wyborów, przez które spotworniały. A jednak ich zwycięstwo czy potencjalne zwycięstwo cieszy. Trochę w tym pewnie złośliwej satysfakcji, trochę wspomnianej już niewiary w czyste, pełne szczęście. Łatwo też po prostu ignorować zło, skupić się na inteligencji i determinacji bohaterek. Albo przeciwnie – można z pełną świadomością scedować na nie mroczne pokusy, żądzę okrutnej sprawiedliwości i wszystko inne – tak, good for her but not for me, ja nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. Przede wszystkim jednak, jak sądzę, chodzi o to, że przemianę z ofiary w potwora odczuwamy jako awans.
Identyfikacja z potworami jest bardzo kuszącą opcją dla osób z doświadczeniem mniejszościowym. Połączenie narzuca się samo, potwór to wszak po prostu ucieleśnienie inności. Kiedy próbuje się tę identyfikację rozbudować w pełnokrwistą metaforę, łatwo zderzyć się z problemami podobnymi do kłopotów kategorii good for her, spotęgowanymi, kiedy tekstowi brakuje lekkości przypadkowego memu. Jeżeli potworność ma oznaczać cechę nienormatywną, to nienormatywność staje się czymś, co trzeba okiełznać. Jeszcze gorsze implikacje ma bezpośrednie zrobienie z nadnaturalnego Innego alegorii Innego, z którym mamy do czynienia w świecie rzeczywistym – wampiry, wilkołaki czy orkowie rzeczywiście stanowią zagrożenie dla grupy ich dyskryminującej. Identyfikacja z potworami może prowadzić do utrwalenia dehumanizacji.
Mary Wollstonecraft Shelley zajęła się pokrewnymi kwestiami już u samych początków literatury grozy. Stwór Frankensteina jest i potworem, i ofiarą. Pod koniec opowieści wie o tym on sam, wie jego twórca, wie kapitan Walton, który wysłuchał opowieści ich obu. Shelley nie pozostawia zbyt wiele miejsca na interpretację. Nie można mieć też wątpliwości co do tragizmu końca stwora – kiedy już dokonuje się jego zemsta i Victor Frankenstein umiera jako człowiek złamany, stwór nie dostaje momentu godnego kina good for her. Wygłasza monolog o tym, że jest jeszcze bardziej nieszczęśliwy i że tylko śmierć może dać mu ukojenie. I znika. Jeżeli umiera, uwalnia się i przestaje czuć ból, jeżeli naprawdę wstępuje na stos i triumfuje nad cierpieniem, dzieje się to gdzieś poza sceną.
Z pełną tego świadomością i ze wszystkimi zastrzeżeniami dotyczącymi identyfikacji z potworami (naprawdę nie pochwalam morderstw i wrabiania innych w odpowiedzialność za nie!), bardzo chciałbym dać stworowi Frankensteina dobre zakończenie. Stwór w pewnym momencie fabuły porównuje się do Adama, to imię bywa używane w reinterpretacjach powieści w ramach uznawania jego osobowości i człowieczeństwa. Przyjmuję to, z braku innego pomysłu.
Sam Adam identyfikuje się z Szatanem z Raju utraconego, z tą różnicą, że Miltonowski bohater otoczony jest innymi diabłami, nie zaś całkowicie osamotniony. Moją uwagę przykuwa coś innego – Adam, w przeciwieństwie do Szatana, staje naprzeciw świata nie z własnego wyboru. Rozumiem Szatana, bo rozumiem powody, dla których podjął swoją decyzję. Z Adamem empatyzuję p o m i m o jego decyzji i dzięki temu, że na jakimś poziomie współodczuwam powody za nią stojące. Adam może być queerową ikoną. Adam jest AMAB, Assigned Monster At Birth1.
Victor Frankenstein zaczyna jako nie najgorszy rodzic. Jego pobudki do powołania nowego życia nie są może altruistyczne, ale stara się, jak może. Próbuje stworzyć Adama z najpiękniejszych, najlepszych kawałków, po czym odrzuca go, kiedy ten nie spełnia oczekiwań – a dzieje się to w tej samej chwili, w której Adam po raz pierwszy pokazuje, że ma s w o j e życie. (Swoją drogą, Victor rozwodzi się nad nienaturalnymi oczyma Adama i jego dziwnymi ruchami – może ikona queerowa jest też ikoną nieneurotypową?) Od tej chwili Adam jest skazany na samotne budowanie siebie, bez żadnych wzorców, w poprzek roli nadanej mu na początku życia. Jest człowiekiem, który stara się żyć jak człowiek i być widziany jako człowiek.
Zestawienie potworności Adama z nienormatywnością płciową nasuwa mi się z dwóch powodów. Istnieje jakieś przedziwne połączenie między płcią a byciem w porządku. Osoby trans muszą udowodnić nie tylko swoją trasnpłciowość i płeć, ale też to, że są jej godne, że zasługują na prawidłową identyfikację. Nawet osoby uważające się za sojusznicze potrafią wrócić do misgenderowania, bo ktoś okazuje się irytujący albo szkodliwy. Kiedy chce się być dla kogoś niemiłym (czasem z bardzo sensownych powodów), płeć przestaje być faktem. Płeć osób trans jest nagrodą. Podobnie bywa u osób cis – odebranie płci jest karą. Komentarze pod wiadomościami o dzieciobójczyniach i dzieciobójcach w mediach społecznościowych pełne są zdań takich jak „tego czegoś nie można nazwać kobietą” (znam nawet przypadek, w którym „hardly a woman at all” nazwana jest zbrodniarka w dziewiętnastowiecznej balladzie ulicznej) czy „prawdziwy mężczyzna nigdy by czegoś takiego nie zrobił”. Odebranie płci jest równoznaczne z odebraniem człowieczeństwa, z byciem uznanym za bestię. Tak jak płeć nie jest dla mnie kategorią moralną, tak nie jest nią dla mnie człowieczeństwo Adama.
Spotkania Adama ze zwykłymi ludźmi są traumatyczne. Zostaje odrzucony przez swojego twórcę, ludzie uciekają na jego widok, atakują go niesprowokowani. Krótką, pełną nadziei znajomość z De Laceyem (człowiekiem z niepełnosprawnością! Niech żyje solidarność między mniejszościami) przerywa znowu szok osób postronnych i bezsensowne uprzedzenia. Adam próbuje szukać szczęścia jeszcze raz, w najbardziej konwencjonalny sposób – w ramach heteronormatywnej, amatonormatywnej2 relacji z istotą sobie podobną. Marzy o maleńkiej rodzinie nuklearnej, trochę tylko alternatywnej, żyjącej poza systemem, na diecie wegańskiej. Ale znowu zderza się z niechęcią swojego „normalnego” twórcy-przeciwnika. Victor podejmuje się nawet próby stworzenia partnerki dla Adama, ale targają nim wątpliwości. Czy nie będzie z natury zła? Adam nie urodził się zły, a nawet jeśli by tak było, to jakoś podczas pierwszych eksperymentów potencjał moralny nowego życia nie zaprzątał sumienia Victora. Czy to tylko doświadczenie, czy jednak widzimy twoją mizoginię, Victorze? Co jeśli nowa kobieta nie zechce Adama? Ha, jakoś to, że Elizabeth ma być twoja, całkowicie twoja, przyjąłeś bez dodatkowych pytań. Ale tym, co w końcu niszczy ostatnią szansę na szczęście Adama, nie są zakorzenione w przywileju, spóźnione, abstrakcyjne rozważania Victora. Adam ośmielił się okazać radość i to dla Victora było już zbyt obrzydliwe. Adam się o b n o s i ł. Nie dziwię się wcale a wcale furii.
I dlatego chciałbym dać Adamowi jakieś szczęśliwe zakończenie, inne niż stos pogrzebowy w lodach Arktyki. Więcej, wierzę, że dla kogoś takiego jak Adam jest na świecie bardzo dużo możliwego szczęścia. Mówimy o człowieku wrażliwym, spragnionym towarzystwa, miłości (tak naprawdę niewiele wskazuje na to, że koniecznie miłości romantycznej), inteligentnym, twórczym. O kimś, kto sam nauczył się języka, sam nauczył się czytać, lektury szybko stały się dla niego źródłem przenikliwych, subtelnie formułowanych obserwacji. O kimś, kto w osiemnastym wieku współczuł rdzennym mieszkańcom Ameryki. O kimś, kto marzył o cieszeniu się słońcem. Chciałbym mu więc dać szczęście w świecie, który widzę i w który wierzę. Bo wierzę w radość entuzjastycznego dzielenia się wiedzą. W to, że można kochać i być kochanym przez kogoś zupełnie odmiennego od nas samych. W znajdowanie tego, co wspólne, w najmniej oczekiwanych miejscach. W podążanie za pasją. W możliwość zmiany na lepsze i w możliwość zmiany w ogóle. W wyobrażanie sobie piękna i dobra. W samodefiniowanie się. W braterstwo, siostrzeństwo i wszystko pomiędzy. W to, że dziwoląg może zaistnieć poza binarnością potwór-ofiara, nie gdzieś w środku tego odcinka, a w jakimś zupełnie innym punkcie.
- 1. Nawiązanie do skrótów amab i afab – assigned male/ female at birth, określających płeć przypisaną przy narodzinach, czyli metrykalną. Skróty te zwracają uwagę na umowny i performatywny charakter płci („ogłaszam cię dziewczynką”, mówi lekarz). W języku polskim skrótowce te funkcjonują – a więc i deklinują się – jak rzeczowniki i osoby często mówią o sobie na przykład „jestem amabem”. (Przyp. red.)
- 2. Amatonormatywność to założenie, że w centrum dobrego życia jednostki muszą stać konwencjonalne związki romantyczne i że są one z natury istotniejsze i bardziej wartościowe niż inne bliskie relacje.