internet_fot_bartek_warzecha_c_bwbw1053.jpg

Western o valium i grzybach
Przygotowałam sobie cytat z Triny, od którego chciałam zacząć tę rozmowę: „co ty masz z tym valium?”
Raczej nic. Nigdy nie używałem, stety czy niestety. Trudno więc mi powiedzieć, co ja dokładnie o valium sądzę, chciałem, żeby ten tekst nie mierzył za bardzo w ani jedną, ani drugą stronę sporu między lekami, a medycyną naturalną. Kiedy dowiedziałem się o konkursie na sztukę inspirowaną postacią Triny Papisten w Nowym Teatrze im. Witkacego w Słupsku czytałem akurat dwie książki. Pierwsza z nich, Dreamland. Opiatowa epidemia w USA Sama Quinonesa, dotyczyła kryzysu opioidowego w Stanach, wydało ją Wydawnictwo Czarne. Druga, Zmącony obraz. Leki psychotropowe i epidemia chorób psychicznych w Ameryce Roberta Whitakera, też z Czarnego, odnosiła się głównie do kwestii farmakologii w leczeniu zdrowia psychicznego. Obie pokazują, w jaki sposób podejście do leków stosowanych w terapii między innymi nerwic, depresji lub spektrum autyzmu zmieniało się w czasie.
Tak naprawdę nigdy nie byłem ani wyznawcą medycyny alternatywnej, ani antyszczepem, ale zastanawia mnie sytuacja, w której o tak wielu ludziach – znajomych, osobach, które znam tylko trochę, albo tylko z Instagrama – wiem, że biorą leki. Mam wrażenie, że temat farmakologii w leczeniu psychicznym, czy w terapii w ogóle, jest bardzo obecny. W czasie luźnych rozmów zacząłem dostawać od nawet niezbyt bliskich znajomych farmaceutyczne porady. Gdy tylko powiedziałem coś w rodzaju „jest mi ostatnio smutno”, natychmiast słyszałem: „wiesz co, ja ostatnio biorę to i to, mega mi pomaga”. A we mnie jest mechanizm, który każde pomyśleć, czy to naprawdę jest aż tak poważna sprawa, żeby uderzać w farmakologię? Długo chodziłem na terapię, nie jest też tak, że jestem zupełnie sceptycznie nastawiony do leków, ale miałem wrażenie, że ilość komunikatów na ten temat, które do mnie docierały, była nadmiarowa.
Potem pojawiła się książka Zmącony obraz, która momentami zajeżdża trochę teorią spiskową, próbowałem więc jakoś zweryfikować źródła, na których opiera się autor, ale odpuściłem. Bardzo szybko skumałem, że literatura fachowa, wymieniona w bibliografii, jest napisana językiem, którego nie mam szansy zrozumieć. Do tak bardzo naukowego języka z odległych mi dziedzin nie mam dostępu, więc jestem zmuszony zaufać interpretacjom. Ale ostrze Triny nie jest wymierzone ani w stronę antyszczepów, ezo-ludzi i, nie wiem, codziennych jaraczy trawy, ani w stronę tych osób, które się leczą za pomocą valium czy prozacu. Albo może: jest wymierzone w obie te opcje.
Co nie zmienia faktu, że sceny z Triną i Liną są bardziej obrazowe, więcej w nich nieoczekiwanych spotkań, słów, surrealistycznej wyobraźni. Chciałam wobec tego zapytać, czy lubisz literaturę tripu, zapisy psychodelicznych doświadczeń?
Lubię, ale chyba nie jestem w tym bardzo oczytany. Sam niedawno pierwszy raz w życiu spróbowałem grzybów i to było super doświadczenie. Kolega mnie poczęstował przed spektaklem i nagle interesujące było nie tylko to, co dzieje się na scenie, ale również (albo bardziej) to, co dzieje się na widowni. Nie dorabiałbym jednak do tego jakiejś artystycznej filozofii, bo to wydaje mi się niebezpieczne. Mam wrażenie, że dopisywnie wielopiętrowych sensów do rzeczy, które wydarzyły w czasie mikro-halucynacji, czy po prostu odurzenia, jest bardzo licealne. Jeśli zatem przydarza się osobom w wieku nastoletnim, to w porządku, później jest trochę alarmujące.
Ale chciałbym się jeszcze odnieść do tego, że te sceny z Triną bardziej przykuwają uwagę. Kiedy pisałem ten tekst, cały czas miałem z tyłu głowy myśl, że on musi być swego rodzaju hołdem dla Triny. Bo to była prawdziwa kobieta, która żyła w Słupsku, opowieść o niej obrosła legendą i to ona zginęła, a nie aptekarz Zienecker.
Opowiedz więcej o tej historii.
Trina, wdowa, żyjąca pod koniec siedemnastego wieku przeprowadziła się do Słupska. Wyszła ponownie za mąż za rzeźnika Zimmermana i bardzo szybko spotkał ją społeczny ostracyzm. We wszystkich źródłach – choć nie ma ich wiele – pojawiają się informacje o tym, że była ruda. Trina sprzedawała zioła i leczyła nimi. Na miasto spadły w tamtym czasie – powodowane oczywiście przez Trinę – plagi egipskie: gradobicie, które zniszczyło plony, pomór świń i wysyp gąsienic. Faktem jest też to, że zwykle w sytuacjach posądzenia o czary to Kościół wnosił akt oskarżenia przeciw czarownicy. W tym wypadku był to Uniwersytet w Rostocku po tym jak doniesienie złożył aptekarz Zienecker. Pewnie uważał ją po prostu za konkurencję.
Jak trafiłeś na tę opowieść? Jesteś związany ze Słupskiem?
Zobaczyłem po prostu info o konkursie dramaturgicznym. Cynk dała mi Dorota Kowalkowska, która pochodzi ze Słupska.
Rozumiem, czyli Trina została ci podrzucona.
Totalnie tak. Pomyślałem, że chciałbym na tej podstawie stworzyć taki wykrzywiony western. Posłużyć się konwencją, w której zazwyczaj dokładnie wiadomo, kto jest dobry, a kto zły, po to, żeby te porządki potem wymieszać. Na pewno inspirowało mnie The Wire, bo tam temat narkotyków, mam wrażenie, był zgłębiony w najlepszy możliwy sposób. Był też Komisarz Rex, ale właściwie to trochę nie wiem, skąd on tam wleciał.
Mam wrażenie, że te popkulturowe nawiązania nie przychodziły tutaj konkretnym czy znaczącym kluczem. Zastanawiałem się na przykład, czy i ewentualnie jak użyć Hermanna Hessego, ale stwierdziłem ostatecznie, że pojawi się tylko jako coś w rodzaju obelgi i tak będzie najśmieszniej.
Chciałeś napisać popkulturową bajkę dla dorosłych…
Konwencja bajki nie jest mi specjalnie bliska. Pracuję w teatrze dla dzieci i mam wrażenie, że muszę od niej uciekać. To, co może być jej jakoś najbliższe, to przeniesienie trzecioosobowej narracji do dialogu, jak w scenie z Lekiem na Całe Zło.
Te wykrzywione narracyjnie sytuacje pozwalają łatwiej uruchamiać światy na zasadzie wizji, snu, jakiegoś psychodelicznego lotu. Ostatnio powtarzam sobie Rodzinę Soprano. Mam wrażenie, że odcinki, które są snami Tonego, są najciekawsze. Dużo więcej mówią o wszystkich bohaterach niż realistyczna fabuła. W każdym sezonie był jeden taki surrealistyczny odcinek. Mam poczucie, że doskonale rozumiem ich funkcję. Dzięki nim możemy wejść do głowy bohatera i zobaczyć rzeczywistość od strony mniej realnej.
Twoją opowieść odróżnia od bajki – również tej rodem z poppsychologii – i to, że Trina kilkakrotnie zdaje się afirmować cierpienie, którego doświadcza.
Wiesz, moja dziewczyna słuchała ostatnio podkastu faceta, który wymyślił steadicam na kamerę. Ten człowiek był niezwykle mocno skupiony na tym, żeby takie urządzenie wynaleźć. Zrobił pierwszy prototyp, który nie działał, zrobił drugi i ten też był do niczego. Wtedy postanowił, że zamknie się w szopie i będzie siedział tam tak długo, aż wymyśli. Po dziesięciu czy iluś tam dniach stworzył swój życiowy wynalazek.
Nie chcę, żeby to brzmiało jakbym wierzył w jakiś american dream czy mit selfmade mana, ale historia jest taka, że u tego człowieka potem zdiagnozowano spektrum autyzmu. Tak naprawdę to, że pozwolił sobie na to, żeby się zamknąć w tej szopie, sprawiło, że dokonał swojego odkrycia. Sam mówił też, że nie jest pewien, czy to by się udało, gdyby brał leki od wczesnego dzieciństwa.
Podobną rzecz opisuje Whitaker w Zmąconym obrazie, że są uzasadnione wątpliwości, czy leki używane przy lekkich objawach spektrum autyzmu należy podawać dzieciom, czy nie lepiej byłoby poczekać, aż będą dorosłe. Wydaje mi się, że do pewnego momentu warto sprawdzać, czy cierpienie nie niesie ze sobą czegoś ważnego.
Jak w przypadku żałoby; czasem ten proces jest nie do wytrzymania i wtedy po prostu trzeba się od niego odciąć z jakąkolwiek pomocą, ale czasem jest częścią czegoś naturalnego i ważnego. Bywa straszny, ale może dać coś bardzo ważnego. Wkurza mnie, że w pewnym momencie zaczęła do mnie docierać informacja, że farmaceutyki są jedynym dobrym rozwiązaniem każdej dyskomfortowej sytuacji psychicznej.
No, wiesz, wszyscy coś ćpamy. Kawę, miłość, zamykanie się w sobie, treningi, poczucie racji…
Tak, ja też jestem osobą uzależnioną od papierosów, piję kawę. To nie jest tak, że jestem czysty i wolny od używek. Ale mam problem z tym, że bezkrytycznie normalizując medykalizację każdego cierpienia, napędza się zysk koncernów farmaceutycznych – molochów, których w żaden sposób nie da się usprawiedliwić. Jasno mówi o tym Dreamland, o której już wspominałem.
Mam wrażenie, że to jeden z symptomów tego, w jak późnym kapitalizmie żyjemy, bo w sumie chodzi przecież o naszą produktywność. Nie wiem, jaka jest różnica między sprawianiem za pomocą leków, że jest się wiecznie gotowym do działania, a tym, że pracujący na czarno kucharze walą w nos, żeby robić kolejną zmianę. Pewnie jakaś jest, ale ja jej teraz nie widzę. Nie możemy sobie po prostu pozwolić na smutek, bo trzeba jebać w pracy – w tym widzę problem.