zrzut_ekranu_2025-01-05_112730.png

Malina Prześluga, fot. archiwum autorki

Romans z Prastworem

Z Maliną Prześlugą rozmawia Barbara Klicka
W numerach
05 sty, 2025
Wrzesień
2024
9 (811)

Mówisz, że Dawno nie było komu śpiewać to tekst wyjątkowo dla ciebie ważny. Dlaczego?

Ten tekst jest zapisem mojej bardzo osobistej potrzeby. Nie romansuję w nim tym razem z Polską, z polityką, nie dotykam nieprzepracowanych traum ani społecznych lęków, chyba. Trochę tak z nim było, że pisał się sam. Wiem, jak to  brzmi, taki frazes, no ale tak było. Gdy zaczynałam, nie miałam żadnych założeń, w którą stronę ta opowieść skręci. Jedynie czułam głęboką potrzebę wypowiedzi będącej wywaleniem na wierzch moich wewnętrznych drgań. Wiedziałam, jakie przeżycie ma za tym tekstem stać, ale nie miałam planu, jak rozwiąże się zarówno sytuacja sceniczna i poszczególne wątki postaci. To były impresje, które jak puzzle układały się w spójny obraz. Bawiłam się tym procesem twórczym, na pewnym etapie, zupełnie spontanicznie, zaprosiłam dwie koleżanki – Agatę Elsner i Martę Marię Madej – do luźnych improwizacji. Otworzyłyśmy wino, ja rzucałam jako temat jakiś stan ducha, pytanie lub zarys sytuacji i snułyśmy abstrakcyjne dialogi. Fragmenty z nich po przetworzeniu znalazły się w tym tekście.

Czyli nie pisałaś tego tekstu z myślą o żadnym zewnętrznym zapotrzebowaniu?

Nie. To był duży komfort, tak najbardziej lubię pisać, zresztą pewnie nie tylko ja. Szczerze mówiąc, często tak pracuję, pisząc w pierwszej kolejności dla siebie. Jedynym imperatywem z zewnątrz jest fakt, że ewentualnie zawsze gdzieś jest jakiś konkurs. I prawie wszystkie moje teksty dla dorosłych w ten sposób powstawały, jedynie Inwazję pisałam jako tekst na zlecenie dla konkretnego teatru. Reszta powstała z jakiejś mojej potrzeby podzielenia się pomysłem, opowieścią czy emocją, a motorem napędowym było to, że jeśli będę zadowolona z efektu, to poślę to tu i ówdzie i zobaczymy. A jak nie, to luz, bo nie wisi nade mną żaden deadline czy cyrograf umowy. Fajnie się tak pracuje.

Co nie zmienia faktu, że Dawno nie było komu śpiewać 22 listopada 2024 będzie można zobaczyć na scenie? Opowiedz, proszę, jak to się stało.

Bardzo lubię tę anegdotę, bo wydaje mi się, że jest o tym, że to, co się wydarza na zewnątrz, nie jest rozstrzygające. Bo ja w ten tekst nie zwątpiłam, mimo że – dumna i zadowolona z tej pracy – wysłałam go na trzy konkursy i on na żadnym nic nie dostał. Był w Gdyni, był w Aurorze i był w konkursie imienia Różewicza. Przeszedł bez echa, ale mnie to  jakoś nie obeszło, bo wiedziałam, że on i tak jest dokładnie taki, jaki miał dla mnie być. Pomyślałam: dobra, nie tak, to inaczej. I bez większej napinki wysłałam go do dwóch osób; do Piotra Ratajczaka i Piotra Kruszczyńskiego. Pomyślałam o Ratajczaku, bo świetnie i z dużym wyczuciem zrobił mojego Debila w Teatrze Słowackiego w Krakowie, poza tym mamy podobną wrażliwość i dobrze nam się rozmawia. Natomiast jeśli chodzi o Piotra Kruszczyńskiego, to  ja po prostu naprawdę lubię Teatr Nowy w Poznaniu. Mieszkam dwieście metrów obok i często w nim bywam, znam i cenię zespół aktorski, zresztą współpracowaliśmy już niejednokrotnie, więc to był bardzo naturalny krok. I co się okazało? Piotr Kruszczyński stwierdził, że to jest świetny tekst, chciałby go zrobić na swojej scenie, ale nie wie, kto miałby go wyreżyserować, a Piotr Ratajczak, dał znać, że chciałby go wyreżyserować, ale nie wie, w jakim teatrze. To się stało zupełnie równolegle i niezależnie od siebie.

Uczestniczysz w próbach?

Tak, bywam na nich. Byłam na początku na próbach czytanych, zaglądam regularnie, w miarę możliwości, jestem też z Piotrem w stałej wymianie myśli. Jedną scenę całą przepisywaliśmy pod kątem energii i wrażliwości konkretnych aktorów, także posługując się improwizacją. Mam zaufanie do ekipy realizatorskiej.

Pytam o to również w odniesieniu do samego tekstu, w którym przecież jednym z wątków jest teatralność i obecność w teatrze.

Jednym z wątków, tak, nawet bardziej jednym z wyjść ewakuacyjnych, które sobie testują postaci. Kiedy mówisz o teatrze w teatrze, sprowadza mi się to do jednego zdania-cytatu z tego tekstu: „Za tą kurtyną nic nie ma, goła ściana”. Teatr się w Dawno nie było komu śpiewać pojawia, bo ja sama staram się traktować teatr – sztukę w ogóle – jako jedną z dostępnych form terapii, czy lepiej, jedną z metod radzenia sobie z wewnętrznymi kryzysami. To taka przestrzeń, w której można nieco utraconych rzeczy sobie odzyskać, ponazywać, złapać ponownie kontakt z bazą. Kiedyś częściej miałam wrażenie, że tego doświadczam, teraz bywa tak, że teatr już mi tego nie daje. Mówię teraz o teatrze z perspektywy widzki, która po prostu chodzi na spektakle z nadzieją, że otrzyma coś, co pomoże jej odkryć dla siebie coś ważnego, zagrać na wrażliwszych strunach, które jakoś tak poukrywały się z biegiem lat, że rzadziej drgają. Ostatnio teatr mi to oferuje w mniejszym zakresie i to jest trochę o tym. A może o tym, że to tylko do pewnego momentu działa, a potem przestaje wystarczać.

Czyli o jednym z wielu rozczarowań…

Tak, bo cały tekst jest właściwie próbą ponownego odnalezienia się w odczarowanym świecie, o tęsknocie za czymś niespecjalnie nazwanym, pierwotnym, za wolnością, szaleństwem. No, jednym słowem o ucieczce. To, w co bohaterowie w końcu uciekają, wymyka się kategoriom i ocenom, jest antyestetyczne, amoralne, chciałam, by wykraczało poza humanizm czy nawet egzystencjalizm, to próba zanurzenia się w pierwotnym byciu. Teatr przepuszcza wszystko przez intelektualną maszynkę, wymaga rozstrzygnięć lub stawia przed pytaniami o to, co dobre, co złe, oczekuje kategoryzowania rzeczywistości, przez co w moim odczuciu czasem zamyka, zamiast otwierać. To oczywiście paradoksalne, że próbuję opowiedzieć o tym rozczarowaniu właśnie za pomocą teatralnych środków, że opisując nienazwane, uciekam się do językowych stylizacji i bardzo dopieszczam warstwę słowną, ale jak pięknie pokazuje całe to  uwikłanie i  pułapki, w które się wpada... I jak trudno się z nich wyrwać.

Skoro o ucieczkach mowa, to – tak mi się zdaje – twój tekst pokazuje różnego rodzaju zamknięte wyjścia. Jednym z nich byłaby teatralność, o której była już mowa, drugim może język, który ostrożnie nazwałabym terapeutycznym. Jak ty się masz z takim ustaleniem?

Kto wie, czy ja tego nie zrobiłam niechcący. Od czterech lat jestem w trakcie własnej terapii i cenię ten proces, naprawdę z niego czerpię. Dlatego możliwe, że jakiś dyskurs przesiąkł do wypowiedzi postaci, ale nie koncentrowałam się na tym nadmiernie, nie to było celem. Ale na przykład figura „wewnętrznego dziecka”, poza oczywistą potrzebą wykreowania takiej subtożsamości dla postaci Jacka, to także prztyczek w nos wymierzony osobom, które zawsze od tego zaczynają rozmowę, gdy pytają mnie o dramaty dla dzieci. Czy pielęgnuję swoje wewnętrzne dziecko? Kurczę, to pytanie jest tak pozbawione treści, że trudno do niego podejść na serio. Ale zaczęłaś od tego, że to jest dla ciebie tekst o różnych formach ucieczki. Tak, na pewno terapia jest jedną z nich, ale ostatecznie moi bohaterowie dochodzą do wniosku, że żadna z proponowanych dróg nie jest dla nich zadowalająca. I jedyną formą ucieczki, która pozostaje – a może jedyną, w której jeszcze upatrują szanse – jest ucieczka od człowieczeństwa. Od tego całego bagażu kulturowo-społeczno- psychologicznego, który dźwigamy. Komu to się czasem nie marzy? Ucieczka niemożliwa, bo tak można uciec tylko w śmierć, a nie jest to przecież tekst o samobójstwie i nie za tym tęsknota. Chodzi raczej o opuszczenie własnego ja, marzenie o  połączeniu, zlaniu się, nie wiem, jakimś rozmyciu? To są może takie momenty olśnień, których czasami się doświadcza, że kosmos taki wielki, a ja taka malutka. Że wszyscy jesteśmy zbudowani z tych samych atomów i śmierć to tylko rozpad materii, przekształcenie w coś innego. Że nie było nas, był las, nie będzie nas, będzie las. I tym podobne migawki. W chwili kryzysu stoimy przed wyborem – być jak Michael Douglas, który naparza z bejsbolem w przechodniów, a może iść sobie powrzeszczeć gdzieś do lasu i fantazjować, że się nie wróci. Właśnie to coś – upragnioną alternatywę – moi bohaterowie znajdują w przedziwnym lesie, w którym dzieją się rzeczy zasadniczo makabryczne, aestetyczne, amoralne, w lesie, którego sercem jest Prastwór Perepłut.

Skoro Perepłut już się pojawił, przyjrzyjmy mu się może nieco bliżej. Skąd on w ogóle przypełzł do ciebie, jak go znalazłaś, jak on cię znalazł?

Nie wiem. Chciałam, żeby to było coś pierwotnego, jakaś personifikacja dzikości, natury.

Miał być trudny do wyobrażenia i określenia za pomocą znanych nam słów i znaczeń. Trochę potwór z horroru, trochę matka natura. Nazwa „Perepłut” wywodzi się z mitologii słowiańskiej. Chciałam, by to było coś zakorzenionego w bardzo, bardzo pradawnych czasach, gdy ludzie kierowali się myśleniem magicznym i wierzyli w istnienie przeróżnych nieludzkich stworów, rządzących przyrodą, pogodą, mających wpływ na ich życie. Sam dramat utrzymany jest zresztą trochę w klimacie baśni, zwłaszcza ta część z Perepłutem.

Całej drugiej części twojego tekstu patronuje Perepłut. Jego królestwo jest miejscem, do którego ucieka się, kiedy inne ucieczki zawiodły? W tym kontekście ciśnie mi się na usta to bardzo już dzisiaj passé słowo „szaleństwo”.

Lubię szaleństwo. Jestem ciekawa, czy ty też to masz – są takie momenty w życiu, w których na chwilę się zatrzymujemy, patrzymy na daną sytuację jakby z boku i mówimy sobie, przykładowo: o  cholera, ja  właśnie trzymam w ręce nóż. Co mnie właściwie powstrzymuje przed wbiciem go komuś lub sobie w serce? Albo: ojej, stoję czy siedzę na jakimś wysokim murze i tylko ja sama siebie powstrzymuję przed skokiem... To oczywiście nie chodzi o myśli samobójcze czy sny o mordzie, myślę o jakimś rodzaju lęku przed samą sobą. Czasem tylko moje ciało i moja głowa są tą granicą dzielącą mnie od nieracjonalnego impulsu, by wbrew wszelkim odruchom skoczyć. Po angielsku ma to swój termin: intrusive thoughts, nie sprawdzałam, czy po polsku jakoś się to nazywa. Ta potencja szaleństwa, którą niesie każdy. Od takiej chwili wszystko w moim dramacie przyspiesza. Chodzi o moment, w którym Anna chce przepłoszyć starego, schorowanego gołębia z torów i skacze. Przyznam, że ta historia wydarzyła mi się naprawdę, tylko ja oczywiście nie skoczyłam na tory, ale to był właśnie ten moment balansowania na granicy szaleństwa. Myślałam: przecież ja mogę tam teraz skoczyć. A  pociąg był jakieś dziesięć metrów od miejsca, w którym stałam. Jakby co, ten mój gołąb w końcu uciekł. Ciekawe jest to, że wcale nie musimy być w jakimś potężnym, życiowym kryzysie, by takie myśli przychodziły do głowy. Nieracjonalne przebłyski szaleństwa, takie bez sensu. Poszłam tym tropem, chcąc posprawdzać, co się kryje na końcu takiej dziwnej drogi, mogłam iść nią bezpiecznie, pisząc.

Udostępnij

Malina Prześluga

dramatopisarka, pisarka, kulturoznawczyni, autorka książek dla dzieci oraz ponad pięćdziesięciu dramatów, kierowniczka literacka i dramaturżka Teatru Animacji w Poznaniu. Laureatka między innymi Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej, Ogólnopolskiego Konkursu Dramaturgicznego Strefy Kontaktu, Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej, konkursu Metafory Rzeczywistości. Otrzymała nagrodę Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego za dokonania w dziedzinie literatury i dramaturgii dla dzieci, Medal Młodej Sztuki oraz Nagrodę Marszałka Województwa Wielkopolskiego. W 2020 roku uhonorowana Nagrodą Artystyczną Miasta Poznania. Jej dramaty zostały przetłumaczone na kilkanaście języków, grane są w teatrach w Polsce i za granicą. „Dialog” opublikował siedem jej sztuk, ostatnio w 2022 roku dramat pod tytułem Jeszcze tu jesteś.