www1_116_x_123.jpg

Zyta Rudzka. Fot. Niuta Gutkowska

Niedostatki języka

Olga Byrska
W numerach
Wrzesień
2018
9 (742)

Krytyczno-literacki spór o prymat formy nad treścią czy też języka nad fabułą – lub na odwrót – jest sporem więcej niż estetycznym. Wyraża przekonania ontologiczne, dotyczące albo wiary w to, że granice naszego języka są granicami naszego świata, albo wiary w zespoły idei i poszukiwanie wiernego ich odwzorowania w sztuce. Wittgenstein kontra Platon i jego dziedzictwo. Zakurzona tradycja szkoły warszawsko-lwowskiej versus skompromitowany idealizm. Mimo to w opiniach wyrażanych na temat powieści ten dualizm wybrzmiewa bardziej niż gdzie indziej: tęsknota to za „stylem” (czymkolwiek miałby być), to za „tematem” (bardziej zaangażowanym lub uniwersalnym, mniej aktualnym lub uniwersalnym – do wyboru). O ile, należy uczciwie przyznać, jakakolwiek tęsknota jest w ogóle wyrażana; bo jeśli już, to pojawia się raczej w rozmowach czy fejsbukowych statusach aniżeli na nielicznych stronach gazet przeznaczonych na kącik raczej niż dział literacki.

W pierwszej połowie bieżącego roku pojawiły się na polskim rynku dwie powieści, które jednak zmonopolizowały na kilka tygodni dyskusję o formie literackiej. Pierwsza z nich, Krótka wymiana ognia Zyty Rudzkiej, prozatorski powrót autorki po ponad dekadzie wydany w połowie marca, zebrał w przeważającej mierze laurkowe wręcz pochwały od blogerów, recenzentek i krytyków.

„Naprawdę wbija w fotel. I wcale nie mam na myśli tego, o czym opowiada, ale przede wszystkim jak to robi. […] poetyckość idzie na wojnę z tym, co potoczne i prozaiczne w kilku wymiarach. Język tej historii uzasadnia jej wieloznaczność” 1 – pisze Jarosław Czechowicz, autor poczytnego bloga o książkach „Krytycznym okiem”. Olga Wróbel w „Dwutygodniku” wyróżnia Zytę Rudzką jako pisarkę, która „ma odwagę i wystarczające umiejętności, żeby zagrać formą […], co za tym idzie, wymagać od czytelników wysiłku na dwóch poziomach: przy samym czytaniu tekstu i przy jego interpretacji” 2. Dla Kingi Dunin „ta powieść dzieje się w języku, nie opowiada historii, których nie znamy, ani życiowych losów, które nie są w jakimś sensie banalne. To język, forma i konstrukcja sprawiają, że chociaż trudno nazwać tę książkę przyjemną, wpadamy w nią jak w studnię”; krytyczka nazywa ją „najciekawszą powieścią w polskiej literaturze, jaką czytała od lat” 3.

Półtora miesiąca po Krótkiej wymianie ognia w księgarniach pojawiła się nowa powieść – o ile utwór ten można przypisać do jakiegokolwiek gatunku, o czym później – Doroty Masłowskiej, Inni ludzie, która wywołała reakcje nie mniejsze niż książka Zyty Rudzkiej. Przemysław Czapliński pisał w „Gazecie Wyborczej”, że „resztki swobody [bohaterów] skrywają się w języku. Jest on jednym z ostatnich obszarów wolności, inspirującym wyobraźnię, ale przez to pogłębiającym bezsilną tęsknotę” 4. Wojciech Szot z bloga „Kurzojady” obwieścił natomiast: „rozkoszuję się tym językiem, który jest jak zawsze pokraczny, ale doskonale oddający pewną, nazwijmy to, nieidealność języka naszych ziomków” 5.

W przytaczanych powyżej opiniach przewija się słowo „język” – język, który w jakiś sposób sprawia, że utwory Zyty Rudzkiej i Doroty Masłowskiej uznawane są za świetne. Nikt jednak nie pokusił się o wyjaśnienie na ich przykładzie, „jak słowa robią rzeczy”, parafrazując (i udosłowniając) angielski tytuł fundatorskiego dla performatyki wykładu Johna L. Austina How to do things with words. 6

Mój tekst jest próbą nie tyle socjo-lingwistycznej analizy Krótkiej wymiany ognia oraz Innych ludzi, ile skonfrontowaniem utworów Zyty Rudzkiej i Doroty Masłowskiej z tym, gdzie w polu twórczości literackiej sytuują się same autorki; a także propozycją namysłu nad tym, dlaczego akurat w przypadku tych dwóch książek podkreśla się ich szczególny język oraz jakie rzeczywistości te dwa języki tworzą.

Nieprzezroczystość

Praca na języku i nad tym, jak wpływa on na formę, zaczyna się wtedy, gdy język traci pozorną przezroczystość i z narzędzia opisu sam staje się tym, co wymaga egzegezy. W dużej mierze funkcję omówienia i wyjaśnienia spełniają w tym przypadku rozmowy z obiema pisarkami, które opowiadają o obranych przez siebie punktach wyjścia w ten, a nie w inny sposób.

„Nie ma brzydkich wyrazów. Ładnych też nie ma. Są słowa po prostu […]. Literatura to nie jest dla mnie opowieść spisana, tylko opowieść zrobiona. Forma to moja podstawowa robota pisarska” 7 – deklaruje Zyta Rudzka w rozmowie z Agnieszką Sowińską. Precyzuje zaś to, co rozumie pod pojęciem formy w tym numerze „Dialogu”, gdy mówi Justynie Jaworskiej: „po pisaniu dramatów zmieniłam podejście do konstrukcji. Mocowanie się z formą dramatyczną nauczyło mnie innego budowania struktury i psychologii postaci […]. Teraz z premedytacją przełamuję kanoniczne wzory, wymawiam posłuszeństwo tak zwanej drabince fabularnej, kulminacji, nie fiksuję się na przemianie bohatera. […] Punkt, o którym myślimy, że jest kulminacją, często wcale nią nie jest. I po co właściwie bohater ma się przemieniać?” Brunatne kukułcze jajo, z Zytą Rudzką rozmawiała Justyna Jaworska, „Dialog” nr 9/2018. .

I rzeczywiście: Roma Dąbrowska, jedna z bohaterek i narratorek Krótkiej wymiany ognia nie musi, nie chce, może nawet – nie powinna się przemieniać. Nic w jej życiu nie kulminuje, a może po prostu kulminowało wcześniej, na przykład wraz z zaginięciem jej córki Zuzanny. A może najważniejsze zdarzyło się jeszcze wcześniej, w poprzednim życiu – w życiu jej matki, posługującej się językiem równoległym do języka Romy, niezdolnym do nałożenia się na niego? W życiu staruszki mówiącej do studni o wydarzeniach wojennych i tużpowojennych, o kobietach z rodziny, które kiedyś były, a teraz są już tylko studziennymi widmami, echem?

Język Romy składa się najczęściej z krótkich zdań, nie traktując żadnej z sytuacji, jakie przytrafiają się jego użytkowniczce, jako z góry zaprogramowanej. Na przykład tej, w której pasażer ustępuje jej miejsca: „Pani sobie siada, powtarza. Pani siada! Siada. I co jeszcze? Łapę poda? Siad!” 8. Czasem lubuje się w czasownikach; niekiedy pozbywa się ich – „Ból między łopatkami, silny. Odpocząć, odetchnąć” – jakby wyjmując Romę poza nawias człowieczeństwa, redukując świat do czynności, jakie się na nim (albo wobec niej) odbywają. Albo, z drugiej strony, zawiesza je w próżni nieosobowych form, imiesłowów przysłówkowych, bezokoliczników, rzeczowników odczasownikowych: „podrzynanie gardła dobrze zwiastowało”; „sobie samemu potakuje. Bez przekonania. Sam przed sobą potwierdzając fałszywą tezę”.

Język matki Romy za to jest mniej urywany, dostraja się do jej opowieści, która – mimo że przeżyta już dawno temu – ciągle aktualizuje się w geście opowiadania w głąb studni. Jej świat wyraża się jednak nie tyle w opowieści, ile w wyliczeniach i powtórzeniach. Renate, Nina, Ingeborga w pamięci zmarłej już przecież matki Romy, w echu studni umierają ciągle na nowo, a studzienka ciągle na nowo przygląda się tej śmierci. Język jest tu narzędziem, które pokazuje, jak czas życia zatrzymał się dla jedynej kobiety z grupy, która przeżyła. Język, jakim opowiada o śmierci reszty, zawiera w sobie jedyny sens przeżycia: „Może i na mnie dziś koniec świata przyjdzie, studzienko. Ja i na to od dawna gotowa”.

Być może na tym polega brak elementarnego zrozumienia języka matki i córki, tej, która przeżyła, z tą, która żyje, choć się starzeje: dla matki język, chociaż stanowi o jej przeżyciu, przybiera formę egzystencjalną. Córce język też służy przeżyciu, ale intelektualnemu i emocjonalnemu: w nim można zawrzeć stracone w ciągu upływających lat złudzenia i nadzieje, na nim zbudować poetycką karierę i rozpoznawalność; za nim wreszcie można się ukryć.

Fragmentaryczność, która odbija się nie tylko w skrótach i strzępach języka, używanych przez postacie Krótkiej wymiany ognia, ale też w chaosie czasów, sytuacji i planów, przypomina swoimi strategiami teatr postdramatyczny. Rudzka nie zamierza przeprowadzić czytelniczki i odbiorcy z fabularnego punktu A do punktu B; zamiast tego, oferuje „sferę możliwych konotacji”, by zapożyczyć pojęcie Hansa-Thiesa Lehmanna. „Nie zależy mi ani na łatwej katharsis, bo nie mam tu wiary, ani na tym, by odbiorca przylgnął do jednej wybranej postaci” – mówi Zyta Rudzka na sąsiednich stronach „Dialogu”.

Katharsis nie jest nam dana – i język też nam jej nie zapewni.

Skołowaciałość

„Skołowaciałością” nazywa Dorota Masłowska jeden z rejestrów polszczyzny, na który wyczulona jest najbardziej: „ciągle wracam do języków niskich, kalekich, skołowaciałych. Tak jest ten mój talent umiejscowiony – to, co robię najlepiej, to dość wiarygodny zapis polszczyzny w różnych odmianach i umiejętność grania na tym” 9. I obserwuje jednocześnie, jak te języki przekładają się na rzeczywistość społeczną: „dużo więcej prawdy czasu przewodzą na przykład błędy. Takie powszechne, które ludzie masowo popełniają, albo różne typowe, nadużywane wyrażenia. Te różne «procedować», «dedykować», «rekomenduję». Nasz czas zapisany jest w tych dziwactwach, nowotworach. Tam najczęściej lokalizują się ważne dla społeczności w danym momencie sprawki” 10.

Inni ludzie to utwór, który można nazywać tak poematem, jak i powieścią hiphopową: jako pierwsza rzuca się w oczy jego wersyfikowana forma, zrytmizowana w sposób charakterystyczny dla tego rodzaju muzyki. Książka wykracza jednak swoimi inspiracjami tak dalece poza wszelkie etykiety, że próba nadania jej jakiejkolwiek świadczyłaby tylko o ograniczonych horyzontach osoby etykietującej. Warto zamiast tego przyjrzeć się bliżej zestawieniu opinii dotyczących Innych ludzi, jakoby książka ta wiernie oddawała rzeczywistość („nie ma co się śmiać, bo przecież to tak jest!”, mówi w rozmowie z Masłowską jeden z jej rozmówców, Włodzimierz Nowak 11), z tym, jak o samym procesie mówiła autorka: „słowa magnetyzują rzeczywistość, ściągają ją. To brzmi trochę magicznie. Ale to można tłumaczyć zupełnie niemagicznie. Te słowa, nawet użyte jako środek wyrazu artystycznego, budzą trudne emocje, sprzeciw, wyparcie” 12.

Historia Kamila Janiaka, trzydziestodwuletniego dresiarza mieszkającego z matką i siostrą na warszawskim blokowisku, niedoszłego hiphopowca, oraz Iwony i Maćka, przedstawicieli nowej klasy średniej z aspiracjami, nie ma zatem odwzorowywać jakiejś znajomej nam, odbiorcom, rzeczywistości. Świat przedstawiony zostaje re-konstruowany na podstawie przezroczystych dotąd dla czytelniczek elementów języka i zestawiony z równie przezroczystymi nawykami i obserwacjami, dzięki czemu każdy i każda z nas mogą śmiało stwierdzić, że oto czytają o „innych ludziach”. Nie sposób jednak nie zauważyć, że słowa Doroty Masłowskiej o „magicznych” słowach oznaczają po prostu ich performatywny potencjał.

W świetle performatywnej skuteczności można by więc pokusić się o tezę, że Inni ludzie to utwór wyjątkowy z racji tego, że język tu dosłownie wytwarza świat, który zarazem sobą reprezentuje. Nie tyle odtwarza to, co zasłyszane w radiu i telewizji, to, co tkwiące w pamięci, czytane w prasie, mediach społecznościowych, ile proponuje własną wersję świata, który chce następnie zaprezentować i opisać – wyłącznie na swoich zasadach. Do elementów tego performatywnego języka można zaliczyć charakterystyczny zapis niektórych słów z dźwięcznymi głoskami na końcu tak, jakby zostały wypowiedziane – a zatem bezdźwięcznie („ja pierdole” zamiast „ja pierdolę”, „toby szóstke [ocenę] ­miał” 13); błędy językowe, wśród których pewne dopuszczalne są w formie mówionej, lecz w formie pisemnej stanowią już właśnie błąd („ubrany w tylko tą katanę na pidżamę” 14).

Wskazane przykłady „języka, który działa”, wzbogacone o zabiegi będące niczym innym, jak konwencją dramatopisarską – didaskalia, wprowadzenie osób dramatu (nie na początku utworu, lecz w jego trakcie, gdy rozpoczynają swoje „kwestie”) i ujmowanie ich wypowiedzi w cudzysłowy – daje efekt nieporównywalny z niczym innym we współczesnej literaturze.

Literatura polskiej szkoły reportażu

Skoro więc w widoczny sposób strategie pisarskie Zyty Rudzkiej i Doroty Masłowskiej nie nachodzą na siebie, według jakiego klucza można było skojarzyć je w jednym tekście?

Wydaje się, że zarówno Krótka wymiana ognia, jak i Inni ludzie wymykają się – jako jedne z niewielu książek opublikowanych w ostatnich latach – swoistej tendencji polskiej prozy współczesnej do obiektywizującego stylu. Powieści pisane czy to w narracji pierwszo- czy trzecioosobowej, z fabułą współczesną czy akcją rozgrywającą się w okolicach drugiej wojny światowej, psychologizujące lub od psychologii się odżegnujące pozostawiają po sobie intuicję, że są w jakiejś mierze do siebie podobne – tak, jak mimo skrajnie różnych fabuł coraz bardziej podobne stają się do siebie seriale na platformie Netflix. Intuicję tę potwierdzałoby szczególnie ciepłe przyjęcie nie tylko dwóch omawianych tu szerzej książek, ale także Guguł i Stancji Wioletty Grzegorzewskiej czy Uprawy roślin południowych metodą Miczurina Weroniki Murek.

Gdybym miała brnąć głębiej w tę intuicję, zaryzykowałabym tezę: ta subtelna zdawałoby się patyna, pokrywająca większość współczesnej polskiej prozy ściśle wiąże się z bezapelacyjną siłą i popularnością polskiego non-fiction, a także z dziedzictwem polskiej szkoły reportażu. W końcu każdy z adeptów i adeptek pisania wie, że aby dobrze pisać, trzeba czytać tych, którzy piszą lub pisali dobrze, najlepiej: bezapelacyjnie dobrze. Za bezapelacyjnie dobrych autorów uznawani są w powszechnej świadomości tuzy reportażu – Ryszard Kapuściński, Hanna Krall, Wojciech Tochman, Lidia Ostałowska, by wymienić zaledwie kilkoro. Być może poszukujący własnego stylu prozaicy i prozaiczki muszą najpierw pozbyć się kompleksu wobec reportażystów i odejść od sprawdzonych, a przecież sztucznie adaptowanych do fikcji literackiej recept i niedostatków języka, które za tym idą. A potem znaleźć receptę własną.

Udostępnij

Olga Byrska

Pisze o literaturze i teatrze, publikowała między innymi w „Kulturze Liberalnej”, „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”. Stale współpracuje z „Dialogiem”.