1wracaj_-_fot._katarzyna_chmura.jpg
Obcy w domu
„Coś mi tu nie gra”. To zdanie powtarza się we Wracaj niczym leitmotiv. Tymczasem w przedstawieniu Anny Augustynowicz nieustępliwe, zmieniające się rytmicznie stukanie stwarza akustyczną przestrzeń dla niewidocznego, a głównego bohatera, jakim jest język. Dramat Przemysława Pilarskiego cechują gra słów, powykręcane powiedzonka i niedopowiedzenia, które sugerują, podpowiadają, ale mało co dookreślają. Jednocześnie naprawdę coś nie gra. Lata mijają – chociażby rok od obchodów okrągłej rocznicy Marca ‘68 – a można odnosić wrażenie, że kolejne lekcje historii są bezzwłocznie zapominane. Wielorako dekretowana nieskazitelność Polaków wobec narodu żydowskiego utrudnia wymianę zdań. Jedni się oburzają i procesują, drudzy skandują antysemickie hasła pod bramami Auschwitz, kolejni zrywają stosunki dyplomatyczne, inni przyglądają się ze zdumieniem. Nauka poszła w las. Może dlatego wyświetlany na ustawionej z tyłu ściance w negatywowej czerni i bieli gąszcz konarów jest tak niepokojący? Czyżby tam tłoczyły się wypowiadane co najwyżej półszeptem przewiny?
Lata mijają – chociażby rok od obchodów okrągłej rocznicy Marca ‘68 – a można odnosić wrażenie, że kolejne lekcje historii są bezzwłocznie zapominane.
Przedstawienie grane w kameralnej przestrzeni (Mała Scena Teatru Powszechnego w Łodzi; w szczecińskim Współczesnym – Malarnia) dzieje się w specyficznym, trudno uchwytnym bezczasie. Umownie naszkicowany pokój (prostopadłościan z białej taśmy na podłodze i cienkiego sznurka w powietrzu wyznaczającego krawędzie bryły i kilka krzeseł) jest miejscem, w którym nieciekawa teraźniejszość miesza się z trudną przeszłością. Aktorzy wchodzą w to pole gry w sposób zdecydowany i przez dłuższą chwilę maszerują. W tle brzmi wykonywany nadzwyczajnie szybko Erlkönig Schuberta (aranżacja Jacka Wierzchowskiego).
Wśród kroków odróżnia się stukot podbitych do stepowania butów Bobby’ego Kleksa (Anna Januszewska). Nie jest chłopakiem z gitarą o cechach Dylana, młodej Rodowicz i Cobaina z koncertu Unplugged in New York, jak go opisał Pilarski. Z burzą ciemnych włosów, w czarnej kamizelce i czarnych spodniach, z mikrofonem w ręku kojarzy się z melancholijnym błaznem. Doświadczona aktorka nie zaśpiewa żadnej piosenki – ich tekst wypowie wprost do widzów, swoją muzykę tworząc ze swobodnej zabawy tempem frazy, pauzą. To niespodziewany gość, na którego jednak nie czeka miejsce przy stole, bo też i z tego mebla inscenizatorka zrezygnowała. Dla takiej rodziny byłby niepotrzebny.
2wracaj2_-_fot._katarzyna_chmura.jpg
Owdowiała Matka (Maria Dąbrowska) nie ukrywa, że nie ma lekko. Kupione pomidory zepsute, kiszenie nadal nie takie jak powinno. Wspierając się na kulach, krąży po scenie wartko: „Mam na to papier / z komisji rentowej! / Mam na to papier / z zusu!”. Podobnie dynamicznie opowiada o niby już dorosłych, acz trochę niewydarzonych dzieciach. Syn (Adam Kuzycz-Berezowski) swoją aktywność ogranicza do domagania się kolejnych porcji kartofli z masłem i niewybrednych przechwałek na temat swoich miłosnych podbojów: „Potem jednej blondynie kupiłem w barze mohito. / Popilim, pogadalim, a później poszlim na parking”. Wciśnięty w białe, metalowe łóżeczko dziecięce jawi się jako typ zadowolony z takiego synostwa-nieróbstwa. Czarna kurtka i spodnie od piżamy odpowiadają jego prostackiej agresywności (będzie szczekał na Bobby’ego jak warujący pies) połączonej z zupełnym brakiem samodzielności. Nie udało mu się odciąć pępowiny.
W niewielkiej wannie swoje miejsce mają Esterka (Małgorzata Goździk) i… Gombrowicz (Jakub Kryształ). Ona w warkoczykach, w szarej koszuli z przewiązaną pod szyją chustką i czarnej spódnicy. On w podobnych kolorach, z zaczesaną na bok blond grzywką i wstrętnie uporczywym uśmiechem fanatyka. To równocześnie buntownicy o komicznych pseudonimach – „Jesteśmy grupą młodych rewolucjonistów, zaangażowanych intelektualistów […]. Należymy do podziemia” – i zgryźliwi komentatorzy-akompaniatorzy, których instrumentami perkusyjnymi są kij baseballowy i wielkanocny baranek. Przejęli z dramatu kwestie Leśnych Dziadków, co pozwala jeszcze bardziej zagęścić rozkręconą przez Augustynowicz językową zabawę Pilarskiego. W jej ramach tak samo może powracać zawołanie myśliwych „Darzbór!”, jak i ckliwy refren przeboju z lat osiemdziesiątych Words F.R. Davida.
Jednak najbardziej nieoczywistą postacią jest bezimienna Córka (Monika Kępka). Niby należy do rodziny, ale jak powie Matka: „Jak tutaj przyszliśmy, to ona już była”. To łączniczka z wypartą historią poprzednich mieszkańców tego i wielu podobnych domów. Jej osobność wyraża się w sposobie mówienia – nienaturalnie przeciąga samogłoski, jakby słowa wydostawały się z niej z trudem. Jakby była jakimś swoistym jurodiwym albo nosiła w sobie tajemniczego dybuka z przeszłości. Odejdzie od tej artykulacji tylko raz, opowiadając niczym prezenterka telewizyjna o nowoczesnym więzieniu w Radomiu, co skwituje żartobliwym: „Zatkało?”. Coś ją łączy z Bobbym, Pilarski jednak tego nie nazywa. Córka chciałaby jedynie, żeby gość mógł zostać w drugim pokoju, o którego istnieniu wiedziała tylko ona, ale polska gościnność to chleb i sól, nie nocleg. Trop na temat jej pochodzenia podsuwa Augustynowicz: z umorusanymi od ziemi rękami, czarną chustką na głowie i kamykami w dłoniach naśladuje zwyczaj upamiętniania zmarłych i żydowską melodykę, lamentując nad głowami lalek-kwiatami, które wkłada tak, „jakby ktoś je zakopał, a one / chciały się uwolnić”. Zaśpiewa jeszcze raz, w finale, kiedy powróci projekcja gęstego lasu i Erlkönig Schuberta, a ona poprowadzi linię wokalu wyłącznie samogłoskami. Wersy Goethego zabrzmią w wyobraźni tylko niektórym.
3wracaj4_-_fot._katarzyna_chmura.jpg
Pilarski umiejscowił dramat w Radomiu, lecz dyrektor tamtejszego teatru, mimo wstępnych rozmów, zamilkł po otrzymaniu tekstu. Ale takich „Radomiów” jest wiele i w tym tkwi siła Wracaj. Niekonkretności i niedopowiedzenia pozwalają funkcjonować tej narracji na poziomie ogólniejszym niż tylko lokalna sprawa – taki jest ciężar jednego z niechlubnych wydarzeń wspólnej polsko-żydowskiej historii. Spotkanie tekstu Pilarskiego z uciekającą – podobnie jak Pilarski – od jednoznaczności Anną Augustynowicz zaowocowało spektaklem, który nazywając niewiele, dotyka tego, o czym nadal lepiej nie rozmawiać. Jak w oczernianej swego czasu za rzekomą antypolskość Idzie, gdzie jedyną odpowiedzią na pytanie o mieszkających we wsi przed wojną Żydów było milczenie. W tym sojuszu zyskał nie tylko nagrodzony w Gdyni dramat – skuteczności nabrał również charakterystyczny język teatralny. Prowadzenie aktorów, którzy frontalnie ustawieni wprzęgają do dialogu widzów, ograniczona do rzeczy niezbędnych, surowa scenografia Marka Brauna, utrzymane w czerniach i szarościach, stylistycznie spójne kostiumy Wandy Kowalskiej.
Spotkanie tekstu Pilarskiego z uciekającą – podobnie jak Pilarski – od jednoznaczności Anną Augustynowicz zaowocowało spektaklem, który nazywając niewiele, dotyka tego, o czym nadal lepiej nie rozmawiać.
Znający tekst mogli się zastanawiać, czemu zainteresował Annę Augustynowicz. Skąd pomysł, żeby zająć się opowieścią o Radomiu złożoną w dużej mierze z piosenek? Proponując w ich miejsce własną muzykę – melodyczność polszczyzny i perkusyjny rytm – udało się uzyskać brzmienie bliższe Schubertowi niż połączonemu z Marylą Rodowicz Dylanowi. A że osobiście wolę kompozytora cyklu pieśni Winterreise aniżeli jęki na harmonijce niedawnego noblisty, to przedstawienie przyjąłem jak sugestywny teatralny sekstet. Toteż miłośnicy Kolorowych jarmarków mogą wyjść skonsternowani.