fot._regina_zawadzka-bigaj.jpg

Co z nami będzie, jak już nie będzie na co narzekać?
Horror jako gatunek charakteryzuje pewna zawartość kiczu. Żeby to stwierdzić, nie trzeba sięgać do klasyki kina klasy B pokroju Krzyku. Każdy z filmów należących do tego gatunku ma w sobie jakiś element, który za Markiem Fisherem możemy nazwać „osobliwym”: lalka Jigsaw z serii filmów Piła jeżdżąca na uroczym czerwonym rowerku dziecięcym, śmieszne rączki à la „t-rex” w wykonaniu Nosferatu, wielgaśne śruby wystające z boków głowy monstrum Frankensteina. Zasada jest prosta – bierzemy dobrze znany element codzienności i umieszczamy go w nowym kontekście. Niesie to za sobą pewien potencjał wywrotowy, pojawia się możliwość rozszczelnienia tkanki społecznego imaginarium. Nie inaczej sprawa się ma z Polish Horror Story według tekstu Jarosława Murawskiego, kolejnym po Lepperze. Będziemy wisieć albo siedzieć, spektaklu w reżyserii Marcina Libera o „sprawie polskiej” wystawianym na scenie MOS Teatru Słowackiego w Krakowie.
Tytuł spektaklu natychmiastowo budzi skojarzenia z docenianym serialem American Horror Story – antologią, której każdy sezon opowiada odrębną historię. Leitmotivem każdej części są sztampy z amerykańskiej popkultury i historii gatunku: nawiedzony dom, opuszczony szpital psychiatryczny, miejsce kultu sekciarskiego czy Nowy Jork z czasów epidemii AIDS. W każdym z nich dochodzi również do problematyzacji danych klisz, przybliżenia współczesnych reinterpretacji i historycznych konotacji. To samo, ale w mniejszej wersji i o sprawie polskiej, spróbowano przełożyć na deski teatru.
Kiedy wchodzimy na widownię, wita nas skąpe zielone światło i mrok. Z tyłu sceny, po lewej stronie mieści się miejsce dla zespołu Nagrobki, które przypomina podest zawalonej statuy Maryi Panny. Po prawej stronie leży spodek kosmiczny. O tym, że zaczyna się Polish Horror Show informuje nas tytuł wyświetlany na tylnej ścianie, napisany kiczowatym fontem kojarzącym się z Rocky Horror Picture Show. Nagle z off-u wybrzmiewa głos, a nad sceną ukazuje się czarno biały obraz z kamery prowadzonej z ręki, co od razu odwołuje do często wykorzystywanej w horrorze konwencji found-footage, głównie kojarzonej z Blair Witch Project. Przerażone głowy filmowane przez kamerę należą do Arniego (Wojciech Dolatowski) i Wolfa (Antoni Milancej). Kolejna klisza: są łowcami duchów, entuzjastami zjawisk paranormalnych, chodzącymi po opętanych miejscach z rempodem – przyrządem do mierzenia odchyłów „energetycznych”. Nagrywają właśnie odcinek na swój kanał: „CmentarzyskoTV”, Wolf czuje silną energię bijącą z grobu niejakiego Wacława (Rafał Dziwisz). „Gibt mir ein elixir!” – donośnie krzyczy duch Wacław. Zdezorientowani obcym językiem poszukiwacze duchów zastanawiają się, o co może chodzić. Duch Wacława dopowiada, że chodzi o eliksir polskości, o czym nasi fani zjawisk paranormalnych nie wiedzą. Po Wacławie pojawia się Gustav (Daniel Malchar) – reżyser teatralny, którego Matka (Marta Waldera) umiera, a jej ostatnią wolą jest, by syn zrobił dobry spektakl. Syn domyśla się, o co może chodzić matce, więc bez dopytywania zabiera się do pracy.
W postaci Gustava Liber ulokował wszystkie zmory bycia Polakiem: nieznośność własnego losu, ciągła niepewność, brak umiejętności odpuszczania sobie, ciągłe rozmyślania o narodzie i jego duchu. W jego języku można rozpoznać echa tyrad Adasia Miauczyńskiego wymieszane z artystycznymi marzeniami Stanisława Wyspiańskiego. Skoro mamy niespełnionego artystę, to nie mogło zabraknąć Muzy (Karolina Kazoń), której scenicznego pierwowzoru można szukać u wczesnej Dody czy Natalii Siwiec – nieważne jak mówią, ważne, żeby mówili. Znajdziemy również komitet redakcyjny (Rafał Dziwisz, Dominik Stroka, Marta Waldera), jeden z nich, dość subtelnie został nazwany: „Narąbany ideałami dziennikarz prosto z Wesela” – i trudno się z tym faktem nie zgodzić, w pewnym momencie Muza w końcu podaje mu pistolet, który służy mu do odebrania sobie życia. Sam redaktor naczelny to Nikoś Dyzma czasów transformacji gospodarczej, przy okazji zarządzający telewizją. Na sam koniec pojawia się Zośka (Magdalena Osińska), bo co to za Polska opowieść bez Zośki. Dziewczyna nie ma łatwego życia – ktoś jej wbił pal w serce i strasznie ją to boli. W Zośce, jak wiadomo, zawsze ktoś musi się zakochać, tym razem w para-normalny romans wdaje się Arnie.
fot._joanna_siwiec_bartek_barczyk.jpg

Martwi u Libera nie straszą, raczej bawią. Ich maniery i nieporadności śmieszą, przypominając zachowanie wampirów z serialu Co robimy w ukryciu. Wejściu redaktorów na scenę zawsze towarzyszy skoczna i monotonna melodyjka, w rytm której ruszają biodrami na lewo i prawo. Muza biega po całej scenie, widowni, skacze, jest ubrana w skąpy ubiór złożony głównie z kabaretkowego body ze skórzanymi wstawkami. Siostra Gustava – Doris (Wojciech Dolatowski) bezustannie kręci niby-loka palcem i wtóruje ostatnim słowom ze zdania matki, jak gdyby walczyła o jej uwagę. Ważne jest również to, że martwi raz po raz stają się żywymi. Choć może powinniśmy rozpatrywać tę sprawę w inny sposób. To żywi w duchu pozostają martwi. To w żywych ciągle tkwią w nieskończoność rozkładające się resztki zużytych już toposów i nazwisk. To żywi ciągle wskrzeszają przestarzałe idee i powtarzają wyświechtane frazesy. Odniesień można szukać wiele, każda z postaci ma co najmniej kilka. Eklektyzm rządzi również formą spektaklu, w którym swobodnie przeplatają się tropy teatralne, musicalowe i filmowe. Nagrobki wykonują różne utwory ze swojego repertuary, a postaci im wtórują tworząc roztańczony chór. Zmiany aktu są obwieszczane przez napis wyświetlany na tylnej ścianie. Kamera u łowców duchów transmitująca obraz na żywo. Konstrukcja ta przypomina groteskę naszego kraju, w którym rzadko kiedy coś jest robione od początku do końca według jednej metody.
Dobrym kontekstem do analizy spektaklu jest zaproponowana przez Jacquesa Derridę w Widmach Marksa koncepcja widmontologii. Według tej teorii to, co aktualne zawsze jest nawiedzane przez dziedzictwo – to, co pozornie należy do przeszłości. W wyniku tego nawiedzania dochodzi do załamania czasowości, przez które powstaje „efekt wizjera” – widmo zawsze wyprzedza naszą myśl o nim. Gdy Doris (Wojciech Dolatowski), żali się na wymaganą wobec rodaków liczbę społecznych mobilizacji w ważnych sprawach, które „w końcu dojdą do miesięcznych bojówek i zsynchronizują się z moim okresem i będę musiała wpierdolić tyle ibuprofenu żeby mi to nie rozjebało podbrzusza” – to ma na myśli zarówno ostatnie wybory prezydenckie, parlamentarne, jak i wydarzenia z okresu PRL-u takie jak strajki po premierze Dziadów Dejmka, czy Pomarańczową Alternatywę z Wrocławia. Dzięki takiemu ujęciu możemy lepiej przyjrzeć się sposobowi, w jaki Liber konstruuje postaci w spektaklu.
polish_horror_show08_original.jpg

Polskość nas przytłacza, tak samo jak Zośkę męczy wbity w serce kołek, który okazuje się polskim sztandarem. Za jumpscare służy w spektaklu moment wyprowadzenia sztandaru: sceny już nie oświetla zielone światło, a zwykłe, białe kostiumy aktorów nagle wyglądają jakoś inaczej, jakby były odbarwione. Postaci na moment zamierają, spoglądają po sobie, jakby przestały się rozpoznawać. Okazuje się, że to wszystko, co do tej pory widzieliśmy – cała ta groteska, makabra, kamp i kicz – to jedynie kostium, złudzenie. Widma opuściły scenę, a w konsekwencji przed oczami widzów odsłonił się prawdziwy polski horror – ten, który rozpoczyna się od pytania o to co będzie, gdy cały ten sztafaż zniknie? Jak sobie damy radę bez wzywających do przebudzenia Mickiewiczów, kochliwych Zosiek, neurotycznych Miauczyńskich, cynicznych Barejów? Czy będziemy potrafili stworzyć się na nowo, uwarzyć świeży eliksir polskości, którego domaga się góral-Wacław? Czy łączy nas coś ponad ten kocyk utkany z ciągłego narzekania i wielkich marzeń, czy jest coś ponad to „gdyby?” – o którym rapował Łona w swoim Gdzie tak pięknie?
Reżyser ze swoimi współpracownikami i współpracowniczkami stawia pytanie o to, co jest problemem: nadmiar reprezentacji określonych tropów kulturowych, czy jej zupełny brak? Co nas bardziej przeraża – brak wzorców, czy konieczność ich odtwarzania i odnajdywanie się na nowo w corocznym rewatchu Znachora Hoffmana i Misia? Liber nie daje odpowiedzi na to pytanie. Nie znajdziemy u niego żadnego nowego „gdyby”.

