zrzut_ekranu_2025-11-03_174958.png

Kto tu jest synem kogo?
Muszę uczciwie przyznać, że tak gęstego spektaklu jak Very Ibsen dawno nie widziałam. No, może konkurencją w tej kategorii mógłby być Paprykarz szczeciński Michała Kmiecika i Marcina Libera – tak się składa, że też wystawiany w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Byłam tym bardziej rozbawiona, im mocniej uświadamiałam sobie, gdzie jestem i co oglądam – a znajdowałam się w teatrze, którym niegdyś zarządzała Anna Augustynowicz. Ta sama, która potrafiła wziąć Ibsena bardzo poważnie, jak na przykła w ostatniej realizacji Upiorów w Teatrze Telewizji (2025). Jej chłodna, surowa estetyka sytuuje się na antypodach rozbuchania, które proponują Dominika Knapik i Patrycja Kowańska. Słowa „rozbuchany” używam tu z pełną świadomością: to nie monumentalność ani widowisko, ale właśnie coś, co rozpycha się na wszystkie strony, jakby chciało rozlać się poza ramy sceny – a przy tym wciąż mocno trzyma dramaturgiczny szkielet. Siedząc na widowni, pomyślałam, że zamiast pisać o tym, że polski teatr jest napompowany i poważny na śmierć i życie, powinnam była raczej zapomnieć o jego istnieniu i napisać odę do tego duetu, funkcjonującego także pod nazwą „Gruba i Głupia”. Duetu, który – przyznaję – na jakiś czas zniknął mi z pola widzenia, prawdopodobnie przez moją nieuwagę.
O Ibsenie zwykło się mówić, że to najbardziej wpływowy dramaturg od czasów Szekspira – ten, który nie tylko zrewolucjonizował teatr, ale i zredefiniował „ludzką moralność”. Ojciec moralności musiał być wymagający: Ibsen nieustannie podpuszczał swoje postaci, zmuszał je do konfrontacji z własnymi wyborami, testował ich etyczne ambicje. A jednocześnie miał w sobie coś z człowieka współczesnego – zwłaszcza w sposobie, w jaki portretował kobiety. Choć w jego tekstach mężczyźni traktują je jak infantylne półgłówki, to właśnie one dokonują radykalnych gestów: odchodzą, znikają, odmawiają współuczestnictwa. Najpewniej uznał, że pokazując emancypację kobiet można doskonale zrobić na złość podłym mieszczanom.
Spektakl Knapik i Kowańskiej zaczyna się od odczytania testamentu Ibsena przez postaci. Rzekomo jest to dokument, w którym autor przekazuje swoje dzieło potomnym, aby przez kolejne dekady mogli się z nim mierzyć. Brzmi to zabawnie, ale wcale nie wydaje się nieprawdopodobne. Jego biograf twierdzi, że ten norweski dramaturg był człowiekiem egoistycznym, próżnym, kontrolującym, skąpym i bezwzględnym – i to jeszcze nie pełna lista problematycznych cech. Trudno wyobrazić sobie, że dałoby się z nim zaprzyjaźnić. Głosił też poglądy dalekie od demokratycznych: „większość to ignorancki tłum, inteligencja zawsze znajduje się w mniejszości” – mawiał. A jednocześnie potrafił sam sobie zaprzeczać, postulując zniesienie państwa, po czym obrażając się na własne, gdy nie otrzymywał należnych odznaczeń czy dotacji. Gdy Norwegia odmówiła mu finansowej gratyfikacji za twórczość, spakował się i wyjechał do Niemiec, gdzie spędził kolejne lata – dumny, obrażony i wciąż uzależniony od publicznego uznania.
Nic więc dziwnego, że z takim zapleczem pisał dramaty, w których rozliczał mieszczaństwo – klasę, którą pogardzał. I nic dziwnego, że wszystko to, co u Ibsena zwykle wyłania się wprost z moralnego dna, Knapik i Kowańska pokazują jakby na opak. Indywidualizm? Jaki indywidualizm? Tutaj wszyscy noszą niebieskie stroje z motywem norweskich swetrów i wściekle rude włosy. Cała obsada wchodzi w jednolity kod, wspólnotę w przebraniu, coś między obrzędem a farsą. Nie wiem, czy taki był zamysł autorek, ale wygląda to tak, jakby postanowiły ibsenowskie postaci po prostu wyzwolić. Powiedzieć im: możecie być, kim chcecie, nawet jeśli wybieracie niewyróżnianie się. Bo i to jest gest wolności.
Mając takiego ojca jak Ibsen, postaci nie mają innego wyjścia – muszą iść na terapię. Najlepiej natychmiast. Metoda, jaką proponują im Kowańska i Knapik, to „metoda srellingerowska”, czyli po prostu ustawienia hellingerowskie – w polskim teatrze używane przez Maję Kleczewską czy Marcina Wierzchowskiego. A może, jak pisze w tekście sztuki Patrycja Kowańska, to po prostu „psychologia z science fiction. Uzdrawianie traumy pokoleniowej w wersji instant”. Trudno o trafniejsze określenie. O etyczności tej terapii, jej nienaukowości, ryzyku pogłębiania traumy mówi coraz więcej osób, choć nie brakuje też badaczy, którzy określają ją mianem „leczenia teatrem”. W ustawieniach wszystko polega na odgrywaniu relacji. Ktoś wciela się w kogoś, kogo nie zna, ktoś inny zostaje wciągnięty w cudzy ból. Wszystko jest tu rolą, ale taką, z której nie da się już tak łatwo wyjść po oklaskach.
zrzut_ekranu_2025-11-03_175252.png

Postaci na szczecińskiej scenie na ogół wchodzą ze sobą w polemiki, mówią o sobie i swoich powiązaniach, relacjach i czymś, co bardzo ładnie można podsumować memem: „to który k***wa jest synem kogo”, jakby odhaczały kolejne punkty w grupowej terapii. Wyglądają jak lalki, i trudno o bardziej oczywiste, a jednak wciąż działające na wyobraźnię skojarzenie z dramatem Dom lalki (Nora), jednym z najbardziej kontrowersyjnych tekstów swojej epoki, i jednym z tekstów Ibsena, który sama szczerze lubię, bo przynosi miłą ulgę i zwycięstwo moralne bohaterki kobiecej na zakończenie. Cztery ściany w scenografii tego domku są dosłownie z kartonu. Czy to komentarz do słynnego realizmu, który Ibsen wprowadził na scenę, czy raczej do kondycji współczesnego teatru, który tylko udaje stabilność – to już można sobie wybrać. A może jedno i drugie. Bo gdy pomyśleć o politycznej sytuacji Teatru Współczesnego w Szczecinie, którego organizator być może na kilka lat pozbawi siedziby i sceny, to taki dom z kartonu może się jeszcze przydać.
W Very Ibsen Ibsen zostaje rozłożony na przymiotniki, zredukowany do rzeczy, postaci i sytuacji. Ktoś jest „ibsceniczny”, coś jest „ibsceniczne”, słowo to powraca co rusz, chociaż nikt do końca nie tłumaczy, co właściwie znaczy. Można jednak podejrzewać, że w tej wersji „ibsceniczność” to coś w rodzaju rodzinnej patologii, dziedziczonego wzorca emocjonalnego, który przesiąka każdą postać i każde zdanie. Z „ibscenizmu” można wyjść tylko przez terapię, najlepiej długą, kosztowną i nigdy niekończącą się. Tymczasem bohaterowie spektaklu Knapik i Kowańskiej są jak matrioszki, poustawiane, błyszczące, trochę martwe. Są sobą z Ibsena, sobą z Teatru Współczesnego w Szczecinie i jednocześnie odgrywają postaci w ramach ustawień hellingerowskich zanurzonych w świecie Ibsena. Trzy tożsamości, żadna nie do końca własna. Mieszają się dramaty i życiorysy, ale to właściwie bez znaczenia, bo wszyscy mają tu równie przerąbane: błąkają się po scenie, uczą się jak chodzić z kijami do nordic walking, śpiewają, lipsyncują, ćwiczą oddechy, jakby próbowali zresetować system. A jednak przede wszystkim przeżywają ciężki kryzys tożsamości, bo zostali stworzeni przez autora, który szczerze nienawidził swoich literackich dzieci.
I chociaż tekst jest zabawny, piekielnie inteligentny i kontrolowanie chaotyczny; chociaż scenografia z kartonu i perfekcyjnie dopracowane kostiumy budują spójną, ironiczną ramę, to już towarzyszące całości wideo, wyświetlane na ścianie, sprawia wrażenie celowo osobnej impresji, komentarza do mieszczańskiego świata rodzinnego i jego niekończących się oczekiwań. Na ekranie aktorki i aktorzy mówią o sobie, pojawiają się fragmenty prób, zdjęcia z dzieciństwa, malarskie impresje na temat skandynawskiej estetyki, i jeszcze kilka innych warstw, które przypominają o tym, jak łatwo teatr przeistacza się dziś w archiwum autoanalizy. Co ciekawe, skandynawska estetyka, z której korzystają twórczynie do zbudowania wizualnej warstwy, dawno już została przejęta przez klasę średnią jako estetyczny ornament aspiracji. I ten ornament również został poddany dekonstrukcji w scenografii (koncepcja Dominiki Knapik, wykonanie Karoliny Grygier) i kostiumach zaprojektowanych przez Klaudię Hegab.
O zespole aktorskim szczecińskiego teatru można by napisać osobny tekst, ale trzeba napisać jedno: są fantastyczni. Przy tak gwałtownie zmieniających się rejestrach, jakie narzuca ten spektakl – między groteską, terapią grupową, dramatem i parodią – utrzymanie tempa i konsekwencji dramaturgicznej to prawdziwa sztuka, a wszyscy – Arkadiusz Buszko, Julia Gadzina, Iwona Kowalska, Michał Lewandowski, Kacper Kujawa i Joanna Matuszak – robią to. Swoją drogą, bardzo chciałabym zobaczyć kiedyś spektakl o tym, co dzieje się w głowie aktora, który musi żonglować tyloma postaciami, tonami, językami w ramach jednego przedstawienia. Bo przecież wygrywanie wielu postaci w jednej sztuce to powtarzalny temat w naszym teatrze, także z powodów obsadowo-ekonomicznych. Tutaj, mam wrażenie, pojawia się też próba problematyzacji tego procesu, ale aż prosi się o więcej.
Na koniec powiem jeszcze, że dla krytyczki takie spektakle to po prostu przyjemność – zabawa w odkrywanie sensów, tropienie ścieżek, którymi twórczynie postanowiły nas poprowadzić. W końcu to nasza robota: szukać znaczeń, grzebać w strukturach, poddawać się teatrowi i równocześnie go rozbrajać. Fantastycznie, że wciąż istnieje teatr, który potrafi rozhuśtać myślenie, i że znajduje się właśnie w Szczecinie.
          
