zrzut_ekranu_2024-09-14_144223.png

Uwaga, przemoc!
Pod koniec marca w mieście padał śnieg. Na placu Kastrycznickim w Mińsku protestujący przeciwko sfałszowanym wyborom zorganizowali miasteczko namiotowe. Razem z mamą przynosiłyśmy zgromadzonym herbatę w termosach i jedzenie. Niemal natychmiast rozpoczęły się zatrzymania, również w związku z dostawą żywności. Protestujący studenci byli wyrzucani z uczelni. Milicja używała siły. Mój tata z przyjaciółmi ciągle przebywali na placu. Mama brała mnie za rękę, szybko się ze wszystkimi żegnała – w naszą stronę szli funkcjonariusze milicji. Wiedziałam, że pobiją protestujących. Miałam pięć lat.
W styczniu często się bałam. Któregoś dnia zaczęli pukać do drzwi. Walić w drzwi. Wyłamywać je. KGB przyjechało prosto do naszego domu. Wszyscy funkcjonariusze byli ubrani na czarno. Szperali w moich rzeczach, a ja nie rozumiałam, dlaczego mogą to robić. Moja młodsza siostra patrzyła i milczała – dopiero nauczyła się chodzić. Nie wiedziała, że coś jest nie tak. Mama mojej koleżanki z klasy przyjechała po mnie, żebym nie musiała oglądać tego, co się dzieje. Nie wpuścili jej. Szczupła kobieta o jasnych włosach i wysokim, ale ochrypłym głosie sprawdzała, co zabieram ze sobą. Dotykała mojego ciała. Traktowała mnie jak przestępczynię. Pod koniec lutego widziałam, jak mój tata udzielał wywiadu. Właśnie wyszedł z więzienia, gdzie trafił za to, że kandydował na prezydenta. Opowiadał dziennikarce o tym, jak był torturowany. Jak ludzie w kominiarkach bili go, zmuszali do szpagatu, wykrzykiwali wulgaryzmy, wrzeszczeli, że będzie robił wszystko, co każą. Poszłam do innego pokoju i się popłakałam. Miałam dziesięć lat.
Pod koniec marca szłam z przyjaciółmi ulicą po obchodach stulecia ogłoszenia Białoruskiej Republiki Ludowej i ściskałam w dłoni kilkakrotnie złożoną biało-czerwono-białą flagę. Zatrzymali nas ludzie wyglądający zupełnie jak ci, którzy kiedyś przychodzili do mojego domu. Powiedzieli, że jeśli zaraz nie schowam flagi, to pojadę z nimi. Zdałam sobie sprawę, że czują się zupełnie bezkarni. Przyjaciele przekonali mnie, żebym schowała flagę. Miałam siedemnaście lat.
W sierpniu uciekałam przed granatami błyskowymi. Wiele razy. Któregoś dnia wbiegłam na podwórze, skąd ludzie w mundurach i kominiarkach wynosili pobitego chłopaka, żeby wsadzić go do minibusa. Bardzo się bałam, że wrócą po mnie.
Na początku września znowu uciekałam, tym razem do innego podwórza. Biegłam i nagle zobaczyłam, że zza rogu w moją stronę kieruje się tłum czarnych kominiarek. Odwróciłam się, żeby uciec. Wybiegłam z podwórza na ulicę. Tam inni ludzie w kominiarkach bili mężczyznę, który krzyczał, powalony na chodnik. We czterech bili jednego. Miałam dziewiętnaście lat.
A potem wyjechałam do Kijowa. Nie podobało mi się tam. Z mojego domu słyszałam wieści o ludziach w czerni i kominiarkach wyłamujących drzwi i wdzierających się do mieszkań z pałkami i karabinami maszynowymi. Nie rozumiałam, dlaczego ktoś może się śmiać, kiedy mój kraj przeżywa tyle bólu. Nie rozumiałam, dlaczego ktoś nie boi się minibusów. Nie wierzyłam, że gdzieś ludzie mogą po prostu żyć i się nie bać.
Nie wierzyłam w to, ale też stopniowo się tego uczyłam. Zakochałam się w miejscu, w którym pracowałam, w moich klientach, którzy nazywali mnie „Сонечко”, zaprzyjaźniłam się z kierowcą trolejbusa, którym codziennie o tej samej porze wracałam do domu z pracy. Zakochałam się w ludziach, którzy przy pożegnaniu mówili mi: „Niech żyje Białoruś”. Kiedy wyjeżdżałam na studia do Warszawy, wiedziałam, że moim drugim domem jest Kijów. Miałam dwadzieścia lat.
W grudniu przyjechałam z Warszawy do Kijowa i planowałam zostać do wiosny. Był koniec lutego. Było późno. Wyjęłam z piekarnika ciasto owsiane z gruszkami. Chciałam je zjeść następnego ranka. Następnego ranka rozpoczęła się wojna na pełną skalę. Z chłopakiem i psem pojechaliśmy na wieś do znajomych, myśleliśmy, że tam będzie bezpieczniej. Dwa dni później ta wieś była już okupowana.
Był początek marca. Wybuchy, czarne niebo i trupy. Myślałam sobie, że nie boję się już ludzi w kominiarkach.
Boję się czołgów, dźwięku samolotów i świadomości, że rakiety z jednego mojego domu lecą do tego drugiego. Boję się historii o tym, jak mężczyźni są torturowani do śmierci, jak ich żony są gwałcone, jak ich małe dzieci słyszą krzyki rodziców. W połowie marca udało nam się wyjechać do Warszawy. Tutaj uświadomiłam sobie, że domu nie będzie już nigdy, dopóki istnieją reżymy rosyjski i białoruski. Miałam dwadzieścia jeden lat.
Po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę ponownie przyjechałam do Kijowa tylko raz. Niedługo przed tym, jak Rosja zaatakowała sieć energetyczną i ludzie nauczyli się żyć bez prądu. Przyglądałam się miejscom, gdzie zamiast znanych domów stały ruiny. Nie wiedziałam, co powiedzieć koleżance, której chłopak zaginął. Nie wiedziałam, jak rozmawiać z kobietami, których mężowie byli na froncie.
W październiku wróciłam do Warszawy. I tu zostałam.
Przestałam bać się dźwięków samolotów. Zupełnie zapomniałam, że kiedyś bałam się minibusów.
Był początek listopada. O Markusie Öhrnie słyszałam już dużo. O Karolu Radziszewskim trochę mniej. Wśród ostrzeżeń dotyczących treści Fobii znalazły się: „wulgarny język, przemoc, przemoc seksualna, krew, 18+”. Na stronie Nowego Teatru w opisie spektaklu pisano: „Fobia to ironiczna krytyka społeczeństwa. Twórcy przyglądają się zagadnieniu przemocy i stygmatyzującym stereotypom dotyczącym osób LGBTQ”. Z nastawieniem na przeanalizowanie problemu, wobec którego, jak mi się wydawało, nie jestem obojętna, przyszłam na premierę.
W pierwszej z trzech części spektaklu została przedstawiona współczesna rodzina reprezentująca typowy model. Rodzina ta je jedzenie – zdrowe i wegańskie – które najwyraźniej jej nie smakuje. Rozmawia o jodze. Wspomina o tym, że trwa Pride Month. Oczywiście że mają tęczową flagę, popierają przecież prawa LGBTQ.
Aktorzy grają w maskach, co całkowicie uwalnia widza od skojarzenia konkretnej osoby z postacią. Każda z osób, które siedzą na sali i śmieją się z tego, co się dzieje, może ukrywać się za maską. Każda z tych osób jest absolutnie pewna, że spektakl nie jest o niej.
Mąż i żona przestraszeni wspominają, o czym mówi się w mieście: w ich okolicy pojawiają się Fag Fightersi i zadają pytania dotyczące historii Polski. Tych, którzy dają złą odpowiedź – zabijają.
Nie wydawało mi się, żebym mogła się bać groźnego pukania do drzwi, które za chwilę nadejdzie. Jednak kiedy się rozlega, czuję, że wciskam się w krzesło. Kiedy rodzina otwiera drzwi, do mieszkania wchodzą mężczyźni z kijami i dyplomatkami. Na głowach mają różowe kominiarki.
Cała sala się śmieje. Zaczynam rozumieć, że strach przed czołgami nie zatarł tego, czego bałam się wcześniej. Biorę głęboki oddech. Staram się skupić na szeptach kilku facetów siedzących obok mnie. Oni się uśmiechają. Oni wiedzą lepiej. Oni wiedzą lepiej. Dobrze się bawią, mówię sobie. Wszystko w porządku. To jest tylko teatr.
Zadawane rodzinie pytania dotyczą nieheteronormatywnych postaci historycznych. Właśnie takiej historii kraju chcą nauczyć społeczeństwo Fag Fightersi. Społeczeństwo, które udaje powszechne zrozumienie i wspieranie grup dyskryminowanych, a jednak jest obojętne w sprawie ich wykluczania.
Zgodnie z wieloma wypowiedziami propagandowymi, osoby queerowe zagrażają tak zwanym tradycyjnym wartościom, a nawet bezpieczeństwu całych państw, zmuszając je do tolerancji. Markus Öhrn i Karol Radziszewski pokazują nam wizję świata, w której wszystko, co się wmawia przez hasła homofobiczne, staje się takim, jakim te hasła przedstawiają.
Twórcy dokonują tu przechwycenia, dotychczas niewidzianego (przynajmniej przeze mnie) na polskich scenach.
Niesamowicie mnie to interesuje. Intryguje w kontekście dalszych wydarzeń.
I wszystko już naprawdę nie wygląda tak strasznie. Dopóki panowie w kominiarkach nie zaczynają bić ludzi. Brzmi to cynicznie, ale pierwsze groźby, nawet pierwsze uderzenia pozwalają na zachowywanie dystansu.
Próbuję skoncentrować się na tym, co widzę. Mimo że czuję napięcie wszystkich mięśni, udaje mi się roześmiać, kiedy Fag Fightersi puszczają utwór muzyczny i pytają, kto go napisał. Rodzina mówi: „Na pewno nie jest to Chopin”. Poddaję się temu żartowi razem z całą widownią. Wszystko jest w porządku.
Ale przemoc przywraca mnie do rzeczywistości. Jest jej coraz więcej. Nie umiem sobie z nią poradzić.
Na pytania Fag Fightersów odpowiada jedynie dziecko. Dziewczynka, która od początku przedstawienia bawi się z niewidzialnym psem – nie mamy pewności, czy rzeczywistym, czy wyobrażonym. Rodziców jej zachowanie dziwi.
Postać dziecka funkcjonuje zazwyczaj jako symbol niewinności i nadziei na przyszłość. Zachowanie bohaterki najpierw wydaje się wyrazem dziecięcej bezstronności, dziewczynka ze swej natury nie dzieli istot żywych na pasujące lub niepasujące do tego, co społeczeństwo traktuje jako normę. Postać ta okazuje się jednak karykaturą klasycznej interpretacji dziecięcości jako nadziei. Mimo że bohaterka lituje się nad niewidzialnym pieskiem bez łapek, zupełnie nie wzrusza się obserwując tortury, którym poddawani są jej rodzice.
Uspokajam się dopiero, gdy ta przemoc ustępuje w drugiej części spektaklu przedstawiającej dyrektora korporacji, która produkuje różnorodne gadżety z okazji Pride Month. Kiedy przybywają do niego Fag Fightersi, okazuje się, że on sam nie wie, która z flag wiszących w jego biurze reprezentuje lesbijki, a która osoby trans. Próbuję znowu roześmiać się, przyglądając się ludziom dookoła. Wmawiam sobie, że Öhrn zdecydował się skoncentrować całą przemoc na samym początku spektaklu. Okazuje się jednak, że się mylę.
Po pobiciu dyrektora korporacji Fag Fightersi postanawiają zgwałcić go dildem. Chcę krzyczeć, schować się, zasłaniam oczy rękami i kurczę się na krześle. Kiedy postać gwałcąca dyrektora kpiąco krzyczy: „Zesrałeś się?”, chcę zniknąć.
W kwietniu moja mama i ja weszłyśmy na klatkę schodową. Koło naszego mieszkania stali milicjanci. Było ich dwóch – wysoki i niski. Szukali taty i kazali mamie wpuścić ich do mieszkania. Mama powiedziała, że nie otworzy im bez nakazu. Ten wyższy powiedział: „W takim razie poczekamy, aż zmieni pani zdanie”. Stanęłyśmy w pobliżu skrzynek pocztowych. Niski znajdował się przy drzwiach do mieszkania, wysoki stał przy wyjściu z klatki schodowej. Staliśmy tam kilka godzin. Milczałam i trzęsłam się. Zadzwonił telefon mamy – był to jej znajomy, dziennikarz. Wysoki milicjant chwycił mamę za nadgarstek i zaczął wyłamywać jej rękę. Krzyczałam, wrzeszczałam, piszczałam głośno. Mój krzyk odbił się echem od ścian. Pozwolili mamie odpowiedzieć na telefon. Kiedy powiedziała milicjantom, że jadą dziennikarze, zabrano nas na komisariat. Policja śmiała się z mojej matki i kpiąco nazywała ją dziewczynką. Po wyjściu z komisariatu, zdałam sobie sprawę, że ze strachu zrobiłam kupę prosto w rajstopy. Miałam pięć i pół roku.
Otwieram oczy z nadzieją, że to już koniec, ale nic się nie skończyło. Nic już nie słyszę. Nie ma krzyku, nie ma reakcji publiczności, wszystko wokół zlewa się w jeden wielki hałas. Wreszcie przerwa. Zeskakuję z krzesła i wybiegam na ulicę. Naprawdę chcę zapomnieć o wszystkim, co przed chwilą widziałam. Tak długo chciałam zapomnieć o tym, co przypomniałam sobie, siedząc na widowni. Mam dwadzieścia trzy lata. Płaczę, jakbym znowu miała pięć i pół roku, a moja mama cierpiała. Jeśli Öhrn chciał wzbudzić we mnie emocje, udało mu się. Czy to jest efekt, na który teatr powinien liczyć? Czy naprawdę jestem jego grupą docelową?
Myślę, że ostrzeżenia wymienione przez teatr nie wystarczą. To, co trzeba było napisać wielkimi literami to: ludzie w kominiarkach. Tortury.
To był dopiero początek.
Z całkowitą pewnością, że gorzej być nie może, po przerwie wracam na salę. Reżyser rozmawia przez telefon ze swoją matką, mówi, że ponownie wystawia w warszawskim teatrze sztukę pełną przemocy. Przekonuje własną mamę, że to nie jej wina, że taki wyrósł. Fag Fightersi przybywają do samego Öhrna. Jest to akt autoagresji.
Zabijają Markusa. Już po wszystkim orientują się, że zapomnieli zadać pytania.
Reżyser zostaje rozczłonkowany. Wszędzie jest krew. Części ciała człowieka. Narządy wewnętrzne. W mojej głowie jest burza. W sąsiednim kraju trwa wojna. W sąsiednim kraju ludzkie narządy leżą dokładnie w ten sam sposób, ale to nie jest śmieszne. Ciekawe, czy na sali siedzi ktoś z Ukrainy.
Nie wiem już, jakie przedstawienia mi się podobają, czego oczekuję od teatru i czy chcę jeszcze kiedyś do teatru pójść. Jedyne, czego chcę, to żeby to się skończyło. Widziałam takie nagrania z krzykiem i krwią w wiadomościach. To nie jest zabawne. Jest to bardzo, bardzo straszne.
Kiedy wychodzę z sali, idę na przystanek tramwajowy, wracam do domu, myślę, myślę, myślę. Myślę o tym, jak bardzo się wstydzę, że sama nie byłam pewna, która flaga należy do społeczności lesbijek. Myślę o tym, jak ta sztuka była o mnie i o tym, że jestem częścią zamaskowanej rodziny. Popieram, ale nie mówię o tym. Żałuję, że nie każdy ma takie samo prawo do miłości, ale nie wychodzę poza ten żal. Markus Öhrn i Karol Radziszewski chcieli pokazać, że samo bycie dobrym nie wystarczy. Udało im się to. Ale jakim kosztem?
Wielu moich znajomych należących do społeczności queer doceniło Fobię. Dla wielu okazała się ona wyzwoleniem, niezwykle ważną historią, w której reprezentacja LGBTQ nie wiązała się ze smutkiem i odrzuceniem. Byli też tacy, którzy wyszli rozczarowani, a nawet przestraszeni. W większości byli to ludzie, którzy doświadczyli przemocy. Nie mniej traumatycznym doświadczeniem niż sam spektakl dla wielu okazało się to, że drugiego dnia pokazu rozmowa z twórcami toczyła się na tle wszystkiego, co zostało po ostatniej scenie. Na tle rozrzuconych narządów i kałuż krwi. Cieszyłam się, że nie byłam na tej rozmowie.
Wydaje mi się, że cel nie uświęca środków. Wydaje mi się, że teatr nie powinien retraumatyzować. Żadne ostrzeżenia nie wystarczą w kraju, w którym jest tak wielu uchodźców z Ukrainy, dla których kałuże krwi są codziennością. Tak wielu uchodźców z Białorusi, gdzie ludzie w kominiarkach faktycznie torturują ludzi aż do ich śmierci.
Na tydzień przed przedstawieniem szefowa kreatywnego portalu Going, Jagoda Gawliczek, opublikowała na nim tekst na temat nadchodzącego spektaklu o tytule Zamiast sprawdzać TW [trigger warnings], lepiej wygoogluj ich nazwiska. Rzecz jasna, reputacja Markusa Öhrna jako reżysera, którego spektakle „nieustannie budzą kontrowersje i są powodem gorących dyskusji o granicach współczesnego teatru”, nie zapowiadała, że przedstawienie będzie bezbolesne.
Jeżeli jednak dyskusja o granicach współczesnego teatru już się toczy, niezwykle istotne wydaje mi się doprecyzowanie przy wskazywaniu ostrzeżeń: dla osób mających doświadczenie wojny i przemocy fizycznej (w tym ze strony funkcjonariuszy organów ścigania) spektakl może wydawać się pochodną prawdziwych wydarzeń.
W recenzji Trzech epizodów z życia Markusa Öhrna Katarzyna Niedurny pisała o własnej reakcji na przemoc, którą zobaczyła na scenie: „Bardzo chce mi się płakać i bardzo nie chcę sobie na to pozwolić. Witaj, mały ataku paniki. W porywie odwagi podejmuję decyzję o tym, żeby wyjść z sali"1.
I choć z tekstu, z którego pochodzi ten cytat, nie można wyciągnąć wniosku, że sama autorka ma doświadczenie przemocy fizycznej, to jednak spektakl Öhrna okazał się dla niej bardzo bolesnym przeżyciem i przywołał fizyczne reakcje, z którymi już od jakiegoś czasu nie miała do czynienia. Niedurny szczegółowo opisuje nie tylko swoje emocje, ale także reakcje ciała, nad którymi nie mogła zapanować. Jej wrażenia tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że sztuka pokazywana w taki sposób, z tak niedbałym zapowiadaniem następujących wydarzeń, jest wyjątkowo niebezpieczna dla psychiki każdego człowieka, nie mówiąc już o tych, którzy na własnej skórze spotkali się z przemocą.
Po obejrzeniu Fobii trudno mi było zrozumieć, dlaczego oglądanie spektakli o tematyce militarnej, spektakli wykorzystujących odgłosy eksplozji, nagrania bezpośrednich działań bojowych, nie budzi we mnie tak niepohamowanych emocji, jak spektakl Öhrna. Jako przykład przytaczam sztukę Po dzieciństwie. Po ucieczce przygotowaną przez Belarus Free Theatre i wystawioną między innymi w Warszawie w Muzeum Wolnej Białorusi, a także spektakl Fucking Truffaut wystawiony na Scenie Przodownik w Teatrze Dramatycznym w Warszawie.
Obydwa spektakle w całości oparte były na tematyce wojny w Ukrainie. Po dzieciństwie. Po ucieczce rozpoczyna się bezpośrednio od dźwięków eksplozji. Fucking Truffaut zawiera z kolei sceny nagrane bezpośrednio w miejscach działań wojennych przez ukraińskiego żołnierza. Nagrania wideo stanowiące część spektaklu zawierają historię osoby niebinarnej, która niemal padła ofiarą wybuchu bombowego. Część nagrania odbywa się również poza okopem, w oddali słychać strzały. W pewnym momencie jeden z bohaterów przedstawienia podnosi lustro i kieruje je w stronę widzów mówiąc, że każdy z nas ponosi odpowiedzialność za wojnę. Patrzę w lustro i boję się zobaczyć w nim siebie. Wiem, że jestem winna temu, co się dzieje. Wiem, że rakiety nadlatują z mojego kraju. Wiem, że nie zrobiłam wystarczająco dużo. Że nie zostawiłam sobie szansy na to, żeby widzieć, że ludzie, którzy są świadomi okrucieństwa reżimów białoruskiego i rosyjskiego, nie są w większości.
Dopiero po wybuchu wojny na pełną skalę uświadomiłam sobie, że dorastałam w bańce. Że poza granicami tej bańki byli różni ludzie, niektórzy z nich nawet nie wiedzieli, że żyjemy w dyktaturze. Że polityków i dziennikarzy zabijano od pierwszej kadencji Łukaszenki. Wydawało mi się, że już przeżyłam za dużo. Że mogę pozwolić sobie na niedotykanie bolesnych tematów, na ograniczenie swojego środowiska do ludzi, którzy są doinformowani. Za wypowiadanie swoich poglądów w mediach społecznościowych teraz grozi więzienie. Kiedyś tak nie było. Miałam możliwość mówić, ale wybierałam milczenie. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że moje milczenie będzie kosztowało życie, wszystko zrobiłabym inaczej.
Obserwuję scenę z lustrem i wiem, że nie ma znaczenia, czy zobaczę w nim siebie. Wiem, że w nim jestem, że wszystkiego, co robię teraz, nigdy nie wystarczy, bo już jest za późno. Cokolwiek bym teraz zrobiła – zawsze będzie za późno.
To oddziałuje. Ale inaczej niż Fobia. Dlaczego?
Przed rozpoczęciem Po dzieciństwie. Po ucieczce na scenę weszła osoba odpowiedzialna za dźwięk w spektaklu. Uprzedziła, że dalsze doświadczenie nie będzie łatwe. „Oddychajcie. Uziemiajcie się. Pamiętajcie, że jest to sztuka.” Te słowa stały się instrukcją, narzędziem, którym ja i inni widzowie posługiwaliśmy się do końca spektaklu. Wydawać by się mogło, że możliwość rozpoczęcia występu takim przemówieniem pojawiła się ze względu na przestrzeń, w której wszystko się działo. Nie była to duża scena, tylko sala muzealna, przestrzeń bardziej kameralna. A jednak chodziło nie tylko o słowa.
Przekonało mnie o tym to, co zobaczyłam na Scenie Przodownik. W prawym górnym rogu na afiszu widniał napis: „Wojna. Miłość. Naród. Śmierć”. Wiedziałam, co zobaczę. Byłam gotowa na retraumatyzację. Wybrałam tę retraumatyzację. Z Fobią było inaczej.
I to jest problem. Można by powiedzieć, że gdyby przed każdym przedstawieniem mniej więcej zapowiedziano okrucieństwo, które będzie w nim obecne, twórczość nigdy nie dotarłaby do tych, do których sam twórca chce dotrzeć. Jednak moim zdaniem nie ma mowy o takich dylematach, skoro w kraju jest tak wiele osób, które osobiście doświadczyły zbrodni wojennych ze strony armii rosyjskiej, które doświadczyły przemocy, tortur, gwałtu seksualnego ze strony funkcjonariuszy milicji. Rozwój twórczości, przekraczanie granic – które oczywiście są ważnymi elementami współczesnego teatru – nie mogą stać ponad życiem ludzkim.
Tutaj jest mowa o życiu.
Była więźniarka polityczna z Białorusi, Anastasia Bulybienka, odnotowuje, że po zwolnieniu z kolonii karnej próbowała popełnić samobójstwo. Do myśli, że po doświadczeniu tortur, okupacji, wojny, gwałtu nie wpisujesz się w społeczeństwo, doprowadza w dużym stopniu to, że w życiu codziennym, w życiu kulturalnym nie widzimy związku z rzeczywistością. Kiedy wyjechałam z okupowanej wsi, teatry, kino, literatura nie miały jeszcze czasu na przystosowanie się do rzeczywistości tak szybko, jak tego potrzebowałam. Na scenach odbywały się przedstawienia, do których trwały próby miesiącami przed inwazją na pełną skalę. Kultura i rzeczywistość współistniały w dysonansie.
I mimo że dzisiaj przedstawienie Marty Górnickiej Matki. Pieśń na czas wojny głosami mnóstwa kobiet przemawia do nas ze sceny Teatru Powszechnego o zbrodni wojennej, że Roza Sarkisian ze Sceny Przodownik przypomina o odpowiedzialności indywidualnej, że Wojciech Urbański przedstawił sztukę na podstawie książki białoruskiego więźnia politycznego, trudność połączenia rzeczywistości ze sceną pozostaje.
Wojna nie wyparowała, podobnie jak i represje. Ludzie nadal próbują wyjechać z Mariupola, ludzie wychodzą z więzień. Spektakl Öhrna i Radziszewskiego nie tylko wywołuje dysonans z rzeczywistością – doprowadza do szaleństwa. Bo jak łamią komuś kości (a tak się dzieje w białoruskich więzieniach), jak się kogoś torturuje (a tak właśnie dzieje się w okupowanych miastach Ukrainy), to pokazywanie podobnych rzeczy tu i teraz w kontekście fikcyjnym boli. Nie może wywoływać śmiechu. Nie teraz.
- 1. Katarzyna Niedurny Epizod z życia, „Dwutygodnik” nr 291, wrzesień 2020.