20181019_105705.jpg

Fot. Anna Zawadzka

Praca fizyczna zabija

Anna Zawadzka
W numerach
Wrzesień
2022
9 (790)

Kiedyś byłam lewicową aktywistką. Pod koniec lat zerowych do aktywizmu zdominowanego przez kwestie tożsamościowe z impetem wkroczył dyskurs ekonomiczny. Jedną z jego odmian był antyintelektualizm. Zwalczaliśmy go zaciekle, ja i mój przyjaciel, wtedy oboje doktoranci. Naszym wrogiem numer jeden był chłopak, nazwijmy go Przemek, który na jednej z list dyskusyjnych wypisywał pogardliwe komentarze o kanapowej lewicy. Zdaniem Przemka tacy jak my mądrzą się „żyjąc na grancikach”, a więc nie mając pojęcia o prawdziwym życiu klasy robotniczej. Jego wiedza miała pochodzić z pierwszej ręki: choć także doktorant, Przemek pochodził z robotniczej rodziny i pracował dorywczo w fabryce papieru. Śmialiśmy się wtedy z moim przyjacielem, że jeden buńczuczny koleś przy taśmie to dość mizerna legitymacja, by odrzucać en masse dorobek akademickiej lewicy jako wyssany z nazbyt wypielęgnowanego palca. Prawdę mówiąc potyczki z Przemkiem były dla mnie powodem do śmiechu. Obserwowałam go jako swoiste kuriozum.

Od jakiegoś czasu to, co mówił Przemek, nie daje mi spokoju.

Nie żyłam nigdy „na grancikach” i miałam za sobą doświadczenia pracy fizycznej. Zmywak w barze, roznoszenie ulotek, liczenie ludzi do statystyk domów handlowych, sprzątanie w domu starszej pani, inwentaryzacja w hurtowniach materiałów budowlanych, babysitting, który polegał przede wszystkim na dłużących się spacerach z wózkiem bez względu na niepogodę. Ale wszystkie te prace były tymczasowe. Żadna nie była i nie miała być docelowa. Męczyłam się, pociłam, marzłam i nudziłam, nie miałam jednak przed sobą perspektywy, że tak to już będzie. Na zawsze. Na całe życie. To było po to, żeby sobie dorobić, zarobić, przeżyć, aż wreszcie będę mogła robić coś innego, bo to „coś innego” na pewno się przecież wykluje. Moje „prawdziwe” życie było gdzieś indziej: na studiach, w aktywizmie, w pisaniu, w robieniu badań do doktoratu. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.

Kilka lat później nie dało się już dłużej podtrzymać chybotliwej konstrukcji, jaką była moja gospodarka domowa. Stało się dla mnie jasne, że nie dam rady utrzymać się z pracy akademickiej, a nic innego nie umiem. Czytałam ogłoszenia o pracę, nie rozumiejąc nawet nazw proponowanych stanowisk. Nie mogłam też strawić żargonu korporacji typu „diversity”, „team building” i „rozwój osobisty”, z którego jak dotąd głównie szydziłam. Albo więc praca akademicka, albo niewykwalifikowana praca fizyczna, albo próba połączenia jednego z drugim. Zdecydowałam się na to ostatnie. Inaczej, jak histerycznym tonem mawiała moja matka, „wyląduję pod mostem”. Akurat straciłam możliwość taniego wynajmu mieszkania, więc matczyna groźba stawała się coraz mniej abstrakcyjna.

Bez języka, bez pojęcia

Przez cztery lata, najpierw w Polsce, potem w Niemczech, pracowałam jako pomocnik ogrodnika z firmach prywatnych zatrudniających w porywach do kilkudziesięciu osób. Byli to głównie mężczyźni. Ogrodnictwo i architektura krajobrazu to zawody zmaskulinizowane. O ile jednak w Polsce umiałam rozpoznać, które zachowania i postawy wobec mnie wynikały z faktu, że jestem postrzegana jako kobieta, o tyle na emigracji sprawa okazała się bardziej skomplikowana. Tam czynniki genderowe krzyżowały się z klasowymi i rasowymi, a także z zarówno oficjalną, jak i niepisaną hierarchią pracowniczą. Niełatwo było mi rozróżnić, co jest czym.

20180404_111644.jpg

Fot. Anna Zawadzka

Znać historię klasy robotniczej i siedząc w salach uniwersyteckich spierać się o istnienie kultury tej klasy, to coś innego niż w praktyce rozumieć kody komunikacyjne, którymi posługują się twoi współpracownicy, i starać się przed nimi nie zbłaźnić. Czy upierać się, że oddam koledze dwa euro za herbatę, którą kupił mi w kiosku? Czy kolega pomógł mi włożyć na pakę kosiarkę, bo jestem kobietą, bo mnie lubi, a może dlatego, że zasadą jest pomaganie sobie w noszeniu ciężarów? Czy uporczywe odsyłanie mnie do usuwania chwastów wynika z niechęci moich kolegów do wykonywania jakichkolwiek prac na kolanach, bo to „niemęskie”,1 z faktu, że jestem tu nowa, a więc można przydzielać mi zadania, których nikt nie lubi, czy może z troski o mnie, bym nie musiała pracować z ciężkimi maszynami? Być może pewne zachowania, które diagnozuję jako wrogie, w środowisku, w którym pracuję, uchodzą na neutralne lub w najgorszym razie za coś, z czym trzeba sobie radzić, by w ten sposób hodować „grubą skórę” i nikt nie postrzega ich jako nieprzyjemnych – ani gdy ich doświadcza, ani gdy funduje je innym.

Bycie emigrantką to również czynnik skomplikowany do wyłuskania spośród innych zmiennych. Co jest na porządku dziennym w niemieckim kontekście, co nie byłoby „normalne” w Polsce? Co jest szowinistycznym uprzedzeniem, a co tutejszym kolorytem, skoro miasto, w którym obecnie mieszkam, w samych Niemczech słynie z tego, że ludzie są tutaj marudni, opryskliwi, chamscy?

07.05.2020, notatka głosowa: Wszystkie te mikro gesty. Są dni, gdy tylko one trzymają mnie w pionie. Mężczyzna, który dziś sprzedawał mi paczkę maseczek, 5 euro za 6 sztuk. Sam był w masce, ja też byłam. Mimo to widziałam, że się do mnie uśmiecha i wiedziałam, że widzi, że odpowiadam uśmiechem. Życzył mi zdrowia. To było na placu X, zeszłam do metra, stałam na peronie i leciały mi łzy. Te łzy są jak roztopy. Za każdym razem, gdy w tym mieście ktoś okazuje mi sympatię, jestem tak wzruszona, że płaczę. Cierpię tu straszny głód miłych, sympatycznych, ciepłych sytuacji. Sytuacji z codzienności. Piekarnia, supermarket, drogeria, bazar, ścieżka rowerowa, recepcja w przychodni, kierowca autobusu, kiosk, poczta. Umieram tu z zimna od ludzi, którzy nawet cieniem uśmiechu nie odpowiadają na uśmiech. Więc jeśli już ten cień się pojawi, grzeję się nim, otulam, tarzam się w nim, rzucam się na niego jakbym rzucała się na miskę ryżu po kilku dniach niejedzenia. Gdy ktoś tu miło się do mnie odezwie, w mojej głowie rozbrzmiewają fanfary, otwieram bramy i sypię płatki róż. To trwa kilkanaście sekund. Kończy się, a ja płaczę. Bo się skończyło. Bo było tak krótkie. Bo było tak słodkie. Bo zapach jedzenia przypomina o głodzie.

Czy klientka, która prosi mojego szefa, by nie przydzielał mi prac w jej ogrodzie, gdyż „ta Polka jest leniwa i wykonuje tylko najprostsze prace” robi to, bo czuje się nieswojo z kobietą, która wykonuje tradycyjnie męski zawód, czy też kierują nią antyemigranckie uprzedzenia? Czy nieustanne problemy i coraz poważniejsze scysje, które urządzają mi koledzy z powodu braku znajomości niemieckiego – w tym także koledzy, którzy mówią po angielsku nie gorzej niż ja – to ich szorstki sposób mobilizowania mnie do uczenia się języka, czy wyraz niechęci wobec imigrantów? Pewnego dnia wyższy rangą kolega, w reakcji na różnicę zdań „ukarał” mnie, przechodząc z płynnego angielskiego na niemiecki i udając, że nie rozumie, co mówię, gdy po angielsku próbowałam załagodzić sytuację. Gdy wściekła opowiadałam to moim niemieckim znajomym, skwitowali: „rasistowski dupek”. Zaskoczyło mnie to, ponieważ jestem jednoznacznie rozpoznawana jako osoba biała i korzystam z wszystkich tego przywilejów. Ale i przypomniało mi to, że jednym z popularnych antysemickich zachowań w przedwojennej Polsce było naśmiewanie się z żydowskiego języka przy jednoczesnym imputowaniu Żydom, że zbyt kaleczą język polski, by dało się ich zrozumieć. Częstokroć polscy urzędnicy i handlarze odmawiali obsługiwania Żydów pod pretekstem, że ich nie rozumieją. Czy kolega wyżył się na mnie, bo jako tania siła robocza z Polski jestem w jego oczach powodem, dla którego w Niemczech spadły wynagrodzenia za jego pracę?

Gender, klasa, urasowiona emigracja („Ossi”), bycie „kotem”, a do tego polsko-niemieckie różnice w kulturze pracy, sposobach komunikacji, budowaniu relacji międzyludzkich, negocjowaniu pozycji – byłam w tym zagubiona. Owo zagubienie było samo w sobie niebagatelną uciążliwością. Generowało dodatkową pracę emocjonalną i umysłową, bo by sobie z nim poradzić, próbowałam te nitki rozplątać. Robiłam to po to, by choćby cząstkowo odzyskać poczucie kontroli nad własnym życiem w obliczu radykalnej zmiany życiowej, jaką generuje emigracja. Ta sytuacja ma jednak swój dziwaczny rewers. Nie mówię po niemiecku, więc pewnych niuansów nie jestem w stanie uchwycić. Komunikacja ze mną musi być uproszczona. Do mnie trzeba łopatologicznie, inaczej nie zrozumiem. Do mnie mówi się prostymi zdaniami. Zdaniami, które nie zostałyby wypowiedziane do nikogo innego, bo nazbyt ujawniałyby niepisane zasady, oczywistości karmiące się ich przemilczaniem, środowiskowe doksy. To był niespodziewany bonus mojej konfuzji spowodowanej nazbyt wieloma nowymi kontekstami. Pewnego dnia pracowaliśmy w niemożliwym upale. Piliśmy wodę litrami, ale nim zdążyliśmy ją wysikać, wszystko wypacaliśmy. Kiedy zapytałam kolegę, czy jest szansa, że skończymy dziś wcześniej, on najpierw długo milczał, a potem ściszonym głosem powiedział przeplatając niemiecki z angielskim: „Nigdy nie wiemy, o której skończymy. To zależy od Roberta [kierownika zmiany]. Ale Robert jest w porządku, więc zazwyczaj nie trzyma nas dłużej”. „Nie możemy go zapytać?” – zapytałam. „Nie odpowie ci. Na tym polega bycie kierownikiem. Na tym, że inni muszą czekać.” Mówił to bez ironii i bez złości. Jedynie ze zdziwieniem, że trzeba mi to tłumaczyć.

Przywilej ignorancji

Było dokładnie tak, jak opisują to w mądrych książkach: rozpoznałam swoje przywileje w momencie, w którym je straciłam. Przywileje takie, jak chodzenie do pracy w ubraniach, które lubisz i w których siebie lubisz, noszenie lekkiego obuwia, możliwość zrobienia sobie herbaty w pracy, ciepłe, suche i ładne wnętrza, dostępność krzeseł, stołów i ubikacji, załatwianie spraw takich jak zakupy spożywcze, wizyta na poczcie czy telefon do hydraulika poza godzinami szczytu, podróżowanie komunikacją miejską wtedy, kiedy można w niej usiąść. I przede wszystkim czas. Czas, w którym masz energię na robienie czegokolwiek innego niż gapienie się w telewizor i walka z morzącym snem.

 Na hasło „ogrodnik” ludzie pracujący za biurkiem najczęściej reagują: „moja wymarzona praca!”, „wspaniale, że spędzasz tyle czasu na świeżym powietrzu!”, „też bym chciała, mam dość siedzenia przy komputerze!”, „zatem na pewno nie chorujesz!”. Jestem pewna, że zaledwie po jednym dniu pracy ogrodniczej – nie miesiącu i nie tygodniu – nigdy więcej nie powtórzyliby tych bzdur. Prawdopodobnie mówią tak, bo gdy myślą „ogrodnik”, widzą kobietę ubraną w jasną koszulę i słomkowy kapelusz, która z uśmiechem na twarzy i rozmarzonym spojrzeniem przycina róże w ogrodzie, a potem formuje z nich bukiet. Podobnie jak wielu innych, romantyzacja tego zawodu jest tyleż absurdalna, co szkodliwa. A także wygodna: płacącym za nią grosze i korzystającym z niej pozwala na błogą ignorancję. Owszem, raz na kilka miesięcy pracowałam w ogrodzie różanym. Róże były karłowate, więc przez osiem godzin pracowałam schylona. Już po dwóch trudno wyprostować na powrót plecy. Róże były gęsto obsadzone, więc usiąść między nimi oznaczało kolce w kolanach, łydkach i w tyłku. Najczęściej pieliłam tam chwasty, co wymaga nurkowania dłońmi do samych korzeni. Wychodzisz wówczas z ogrodu różanego podrapana do krwi i pokłuta. Wyglądasz, jakby zaatakowało cię stado dzikich kotów. Chyba że będziesz pracować w grubym kombinezonie, w którym – jeśli jest późna wiosna, lato lub wczesna jesień – ugotujesz się po dwudziestu minutach, bo ogrody różane są najczęściej zakładane w miejscach nasłonecznionych.

20180211_120828.jpg

Fot. Anna Zawadzka

Ludzie bez doświadczenia pracy fizycznej reagują niebywale naiwnie, bo prawdopodobnie myślą, że praca fizyczna to jak chodzenie na siłownię: zmęczysz się i spocisz, ale potem weźmiesz prysznic, przebierzesz się, zjesz coś i poczujesz się znakomicie. Tylko że na siłowni rzadko jesteś codziennie, a nawet jeśli, to przez godzinę, góra dwie. Jeśli akurat masz kaca, dostałaś okres, jesteś niewyspana albo wolałabyś zająć się innym hobby – po prostu nie idziesz. A to jest praca. Nie możesz nie pójść, bo ją stracisz. Nie możesz wrócić do domu albo usiąść w kawiarni, gdy się zmęczysz. Masz prawo do dwóch półgodzinnych przerw w ciągu ośmiu godzin – bez względu na to, czy będziesz dziś nosić po schodach worki z suchymi liśćmi czy taczki z mokrym kompostem, sadzić sto sztuk geranium czy kilofami rozbijać cementowe pozostałości starych fundamentów, żeby było to geranium gdzie posadzić.

To nie jest tak, że z czasem przestajesz być permanentnie zmęczona. To jest tak, że z czasem przyzwyczajasz się do stanu permanentnego zmęczenia. Przestajesz oczekiwać, że to kiedyś minie. Gdy rano wstajesz do pracy, twoje ciało jest obolałe. Nie czasem i nie na początku. Codziennie. W pracy często obmyślasz plany na wieczór. Wyjątkowo dużo myślisz o jedzeniu, bo masz duży apetyt, a także musisz dostarczyć sobie odpowiednich minerałów i kalorii, by mieć siłę pracować. Skupiasz się na tym, by zdążyć zrobić odpowiednie zakupy i coś gotować. Po jedzeniu odpocznę, myślisz, a potem pójdę do kina, poczytam, posprzątam balkon, pójdę na wystawę, wymyję lodówkę. Po pracy jesteś przede wszystkim brudna. Brudna tak, że ludzie w środkach transportu dyskretnie się odsuwają. Często jesteś tak spocona, że śmierdzisz. Często masz przemoknięte buty i ciuchy, bo nawet najlepsze ubrania robocze w końcu przegrywają z pogodą. Jesteś głodna i zmęczona, czasem wyjątkowo zmarznięta, więc bardziej niż zwykle drażni cię długa kolejka w supermarkecie, korek, w którym utknął autobus, pijany współpasażer. Gdy wreszcie dotrzesz do domu, co w dużym mieście zajmuje czasem ponad godzinę i za tę godzinę twój pracodawca nie płaci, gdy weźmiesz upragniony prysznic, ugotujesz coś i zjesz, jest wczesny wieczór. Masz pełny brzuch, miękkie nogi, wypieki na twarzy i energię na obejrzenie kilku odcinków serialu, nic więcej. Czasem musisz jeszcze załatwić sprawunki: a to wizyta u dentysty, a to drobne domowe naprawy. Zmobilizowanie się do nich wymaga niebywałego wysiłku. Szczerze mówiąc, nawet rozmowa na skajpie z najlepszą przyjaciółką, na którą czekałaś z utęsknieniem, w tym stanie wydaje ci się już tylko wysiłkiem. Chcesz wszystko odwołać. Często to właśnie robisz. Chcesz się zdrzemnąć. Albo z tej drzemki obudzisz się dopiero następnego dnia, albo – jeśli po niej pójdziesz spać zbyt późno – rano będziesz nieprzytomna i w pracy dwa razy szybciej się zmęczysz.

Przemiany życia towarzyskiego

Zdaję sobie sprawę, że nieregulowany czas pracy otwiera furtkę wielu formom wyzysku. Przez lata funkcjonowałam w tym trybie narzekając, że moja praca nigdy się nie kończy i nigdy nie zaczyna, że dostaję służbowe maile o ósmej wieczorem, że boję się nie odebrać telefonu od szefowej, chociaż jest sobota. Ale planowanie własnego dnia, tygodnia i czasu na urlop to także niebywały przywilej. Brak możliwości negocjowania czasu pracy sprawia, że nie masz go na nic i nie jesteś już jego panią we własnym życiu. Pracując jako naukowczyni, wiele godzin dziennie spędzam w bibliotece, ale mogę je zaplanować na wcześniej lub później, by w wybranych przez siebie porach dnia pojechać na ulubiony bazar, pójść na trening, znaleźć lekarza, obejrzeć film w kinie. Mogę popracować w niedzielę i zrobić sobie wolne w poniedziałek, a także elastycznie zmieniać plany, gdy na przykład gorzej się czuję. Ogarniam swoją codzienność, wystukując swój własny rytm, unikając kolejek, tłoków i nerwów. Oszczędzam też dzięki temu pieniądze. Mam czas i energię, by pójść do sklepu dwie przecznice dalej, bo akurat tam jest tańsza oliwa albo lepszy chleb. W obliczu zmęczenia, jakie generuje praca fizyczna, przymusowych ośmiu godzin w pracy i skazania na godziny szczytu to wszystko okazało się rajem utraconym.

28 lipca 2021, wywiad z byłym pracownikiem fabryki samochodów: Pracowałem tam pięć i pół roku. Co do sekundy wyliczone, ile pracownik ma czasu na zrobienie swojej czynności. Na hali była taka kobieta ze stoperem, sprawdzała nas. Był w fabryce «dział karny». Może nadal jest, nie wiem. Wysyłali tam tych, których chcieli zwolnić, bo tam nikt nie wytrzymywał tempa i ciężaru pracy. Taśma leci dwadzieścia cztery na dobę, zmiany są na okrągło. Ta fabryka to było miasto. Jak się źle czujesz, to idziesz na miejscu do lekarza i dostajesz taki zestaw tabletek, że masz energetycznego kopa na cały dzień. Papiery typu wysokość podwyżki lub nagana, która skutkuje zablokowaniem możliwości podwyżki – przynoszą je pracownikom o 4 rano, kiedy wszyscy są nieprzytomni ze zmęczenia. Nie wolno było wnosić magnetofonów z muzyką na halę, telefonów oczywiście też nie, nawet herbaty. Najważniejsze było zdążyć wyskoczyć na papierosa od czasu do czasu. Jeden pracownik był przydzielony do jednego zadania i miejsca przy taśmie na stałe. Bez rotacji miejsc.
– Bez względu na ciężar pracy?
– Że ciężko to nic, ale przede wszystkim nuda! Oszaleć można. Ja mam dziesięć lat wykonywać jedną czynność?

Rajem utraconym okazała się także nie tyle praca akademicka, ile warunki, by ją uprawiać: spokój, cisza, przestrzeń w głowie, rytm, który wyznacza zegar w archiwum lub bibliotece. Bez tego nie da się czytać tekstów naukowych, pisać, przygotowywać referatów na konferencje, uczestniczyć w seminariach. Walka ze zmęczeniem, sennością, obolałymi mięśniami i czasem, by zdążyć ogarnąć codzienność, nie idzie w parze z akademickim namysłem. Miałam plan, że wieczorami albo w weekendy będę realizować projekt badawczy, który przygotowałam przed emigracją z myślą o stypendium w Niemczech. Pożegnałam ten plan po pierwszym miesiącu pracy w ogrodach. Podobnie jak plan, że będę nadal chodzić na jogę albo zwiedzać moje nowe miasto na piechotę. Praca fizyczna wymusiła na mnie zmianę stylu życia, przyzwyczajeń, a także przyjemności.

Praca fizyczna sprawiła, że znakomicie spałam. Spałam dużo, mogłam spać w każdych warunkach, nie przeszkadzał mi hałas ani światło. Uwielbiałam spać. Czekałam na spanie jak czeka się na ulubione ciasto. Oprócz snu, nowa praca wyregulowała także moje wypróżnianie. Ciągłe zatwardzenia powodowane siedzącym trybem życia odeszły w niebyt. Podobnie niestrawności po jedzeniu zbyt późno, zbyt szybko albo zbyt dużo na pusty żołądek. Teraz jadłam z apetytem wszystko i wszystko trawiłam. Gorzej natomiast z sikaniem. Sikanie to zmora ogrodniczek. Pracując codziennie gdzie indziej, nie mamy własnych toalet. Niektórzy klienci pozwalają nam korzystać ze swoich, ale nie wszyscy. Niektórzy marudzą, że im nabrudzimy, instruują nas jak dzieci: „ale proszę zdjąć buty!”. Niektórzy wprost odmawiają. Czasem – jak w przypadku parków, ogrodów publicznych lub zamkniętych poza sezonem basenów – toalety po prostu nie ma albo nie ma nikogo, kto by nas do niej wpuścił. Ogrodnictwo to więc codzienne sikanie w krzakach, a gdy krzaki nie są wystarczająco gęste – wycieczki do pobliskich kawiarni i kupowanie najtańszej herbaty na wynos, by pozwolono mi się wysikać, bo toaleta jest „tylko dla klientów”. Ogrodnictwo to także korzystanie z przenośnych toalet zainstalowanych tymczasowo na ulicach dla innych, bardziej stacjonarnych pracowników, najczęściej koło budów. Takie toalety przez wiele lat były dla mnie strefą „no go”, głównie z powodu koszmarnego smrodu. W ogrodnictwie okazały się błogosławieństwem. Nie zdarzyło się, by pracownicy budowy odmówili mi skorzystania z ich toalety. Wielokrotnie natomiast, pytani, mitygowali się, że „tam brudno”. Myślę, że nie robiliby tego, gdybym była mężczyzną. Koniec końców, po pierwszym pół roku pracy miałam wrażenie, że obsikałam całe miasto niczym pies, który znaczy teren.

20180211_121421.jpg

Fot. Anna Zawadzka

Ciągle słyszałam od znajomych, że wyglądam na „zmęczoną”. Miałam ochotę na życie towarzyskie, ale brakowało mi energii na wszystkie te czynności, które sprawiają, że do niego dochodzi: ubranie się w coś innego niż dres, wyjście z domu, pojechanie do kogoś, small talki. Przy takim poziomie zmęczenia alkohol dosłownie zwalał mnie z nóg. Kiedyś zaprosili mnie do siebie znajomi. Specjalnie dla mnie kupili prosecco. Dwa kieliszki sprawiły, że podczas gdy oni opowiadali o podróży do Kambodży, ja desperacko walczyłam z ciężkimi powiekami i nie miałam siły zwlec się do metra. Zmusiłam się do tego otrzeźwiona myślą, że jeśli u nich zostanę, będę musiała wstać o czwartej rano, by zdążyć do pracy. Od tamtej pory przestałam planować spotkania towarzyskie na dni inne niż soboty.

 

Przemiany życia towarzyskiego w związku z zawodową rewolucją to temat-rzeka. Nie wiedziałam jak i nie wiedziałam o czym rozmawiać z moimi dotychczasowymi znajomymi. A oni nie bardzo mieli chęć i cierpliwość słuchać, wszak nasze relacje opierały się na wspólnocie spraw i wątków, które poznikały. Te stare zaczęły mnie drażnić, bo nagle widziałam ich wsobność, elitaryzm, niedostępność. Te nowe ich przerażały, bo wiodąc życie sprekaryzowane, bali się, że skończą tak jak ja, więc naprędce je ucinali, uciszali mnie, zmieniali temat. Albo po prostu moje nowe sprawy ich nudziły. Zazdrościłam im, że mogą dalej żyć tak, jak żyli. Czułam się jednak zobowiązana tę zazdrość ukrywać, bo resentyment to strasznie zdemonizowane uczucie. Uczucie zakazane, nieparlamentarne, nieprzyznawalne. Oni z kolei usilnie starali się ukrywać rosnącą między nami przepaść. Ja niczego bardziej nie pragnęłam niż być zobaczona. Rozpoznana. Uznana w całej krasie mej nowej sytuacji. Oni odruchowo robili coś dokładnie przeciwnego: pełni dobrych intencji, bym nie czuła się na oucie, udawali, że nic się nie zmieniło. Ale ja byłam na oucie i chciałam uczyć się to nazywać. Chciałam to z nimi rozpracowywać. Chciałam, żebyśmy razem obejrzeli tego słonia w pokoju, zamiast udawać, że go tam nie ma. Chciałam, żebyśmy wspólnie ponazywali nowe różnice między nami, bo tylko to pozwoliłoby mi być przy nich szczerą i spontaniczną. A oni, ku mojej rosnącej frustracji, ukrywali te różnice pod setkami kompletnie nietrafionych analogii. „Znam to!”, „mam tak samo!”, „no właśnie, bo my to, bo my tamto”. Jakie my? Nie ma już żadnego „my”. Nie, nie znasz tego. Nie, nie masz tak samo. Chciało mi się wyć, ale wycie też jest mało parlamentarne, więc tylko mocniej zamykałam się w sobie. W efekcie, właśnie wtedy, gdy najbardziej potrzebowałam nazywać, co się ze mną dzieje, bo naraz tyle się we mnie rozpadało i tyle się budowało, a ja chciałam jakoś ten chaos ogarnąć, żeby nie zwariować, nie miałam z kim tego robić. Nie miałam z kim tego głośno myśleć. Zapadałam się w ciszę, która jest niebezpiecznie blisko alienacji, a potem depresji. Czułam się tak, jakbym w oczach moich dotychczasowych znajomych straciła całą atrakcyjność. Jakbym wraz ze zmianą statusu społecznego, stołecznej codzienności, elektryzujących wątków towarzysko-zawodowych, wspólnego nam dotąd stylu życia i konsumpcji kulturalnej przestała być w ich oczach fajna. Jakbym zaczęła się im kojarzyć raczej z wysiłkiem emocjonalnym niż miłym czasem, i rosnącą paniką, że ten wysiłek uwidacznia się na ich twarzach. W efekcie czułam się opuszczona, rozgoryczona i samotna. A taki stan nie sprzyjał nawiązywaniu nowych znajomości.

Jeszcze innej dynamiki nabrały moje relacje z dotychczasowymi znajomymi z Niemiec. Wcześniej byłam dla nich oprowadzaczką po Warszawie, socjolożką interesujących ich tematów z interesującego ich kraju, koleżanką dostarczającą im nowinek z Polski. Teraz stałam się koleżanką w potrzebie. Potrzebowałam pomocy z niemiecką biurokracją, potrzebowałam się wyżalić na niemieckich kolegów z pracy, potrzebowałam, żeby pomogli mi znaleźć przychodnię. Wydawali się tym przerażeni. Jakby bali się, że jeśli raz mi w czymś pomogą, będę chciała od nich coraz więcej i więcej, aż całkiem wlezę im na głowę i nigdy się mnie nie pozbędą. Odsuwali się więc ode mnie, bardziej lub mniej dyskretnie. Choć wcześniej wielokrotnie zatrzymywali się w moim warszawskim mieszkaniu, gdy ja wylądowałam w ich mieście, nie zapraszali mnie do siebie nawet na herbatę. Byłam, jak to się mówi, „needy”. „Needy is sticky”, a „sticky” nie jest sexy. Tracąc atrakcyjność towarzyską w ich oczach, traciłam ją też we własnych. Przecież nie chciałam być namolna, nie chciałam ich obciążać! Tylko że niestety naprawdę potrzebowałam znaleźć właściwą przychodnię.

Nie byłabym jednak uczciwa twierdząc, że praca fizyczna wyłącznie pozbawiła mnie przywilejów. Jednym mnie też obdarowała: pierwszy raz w życiu nie czułam się darmozjadem. Po regularnych ośmiu godzinach wycisku nie miałam poczucia winy, że leżę na kanapie, chrupię nachosy i oglądam piąty odcinek serialu „Shameless” z rzędu. Tak ujawnił się uwewnętrzniony przeze mnie kapitalizm: muszę wylegitymować się pracą ponad siły, by dać sobie prawo do odpoczynku. To przekonanie utrudnia mi pracę w akademii. Generuje ciągłą paranoję, że inni na pewno robią więcej, że jestem za mało produktywna, że przepuszczam czas przez palce. Na emigracji moja praca stała się niebywale wymierna: dziś mam zgrabić liście z dwóch ogrodów, jutro usunąć stary żywopłot, pojutrze posadzić nowy i położyć trawnik z rolki. Brak tu miejsca na domysły, czy tyle, ile robię, mieści się w normie, bo norma jest z góry określona. Jak nie będę jej wyrabiać, to w końcu mnie zwolnią. A jak będę ją wyrabiać aż zanadto, to koledzy z dłuższym stażem mnie obsztorcują, bo od tego przybywa tylko pracy, ale nie pieniędzy.

Widzialność, rozpoznanie, uznanie

Praca fizyczna pozbawia widzialności. Po pierwsze robi to najbardziej dosłownie. Tworzy inną strefę czasową i inny obieg miasta. Wychodziłam do pracy o szóstej trzydzieści rano. Metro pełne było ludzi takich jak ja: w strojach roboczych, kombinezonach, kurtkach z nazwami firm budowlanych lub ochroniarskich, z kawą w ręku i narzędziami w plecakach. Klasy średniej nie ma na mieście o tej porze, z wyjątkiem zabłąkanych imprezowiczów wracających pijanym krokiem do domu. Klasy średniej nie ma też w kioskach, w których kupujemy kawę lub herbatę, ani w piekarniach, w których przysiadamy na croissanta. To są tanie kioski i piekarnie o nieatrakcyjnych wnętrzach, sprzedające niewyszukane produkty w nieekologicznych opakowaniach. To są kioski i piekarnie, w których nikt nie krzywi się na nasze brudne ciuchy i kanapki wyciągane z plecaków. To są kioski i piekarnie, w których moi koledzy nie krzykną: „Co? Trzy i pół euro za kawałek pizzy?!”. To są kioski i piekarnie prowadzone najczęściej przez emigrantów z Turcji i Libanu.

Drugi poziom niewidzialności jest efektem braku symbolicznej reprezentacji pracowników fizycznych w kulturowych produktach kapitalizmu. Nałogowo oglądam seriale. Zaraz po tym, jak zaczęłam pracować w ogrodach, uderzyło mnie, że niemal wszystkie produkcje dostępne na platformach Netflix, HBO, Amazon Prime dotyczą ludzi, których zarobki, problemy i tryb życia nie mają absolutnie nic wspólnego z moimi. Gdyby odtwarzać społeczną mapę na podstawie tekstów kultury, sześćdziesiąt procent ludzi należałoby do klasy średniej, trzydzieści pięć procent do wyższej, a pozostałe pięć procent to byliby przybysze z kosmosu. Podobnie ze świecą szukać reprezentacji pracowników fizycznych – choćby w warstwie wizualnej – we współczesnych gazetach, magazynach, literaturze pięknej czy literaturze faktu. Ta ostatnia czasem bierze na warsztat prekaryzację, nie wychodzi jednak poza temat młodej spauperyzowanej klasy średniej, której reprezentantom obiecano więcej, niż dostali i zamiast dobrze zarabiać na stanowiskach eksperckich, męczą się w call center.

Znam ten ból, bo tam byłam. Zdaję sobie sprawę, jaką frustrację rodzi prekaryzacja. Niemniej obwieszczanie, że we współczesnym kapitalizmie prekariat zastąpił miejsce proletariatu jest szkodliwe, ponieważ spycha w jeszcze głębszy cień współczesnych proletariuszy: ich bolączki, ich interesy, ich strukturalne uplasowanie, a przede wszystkim samo ich istnienie. W aktualnych rozważaniach nad definicją, statusem i rolą prekariatu w strukturze klasowej, które zajmują socjologów i ekonomistów z nurtu marksowskiego, uderza brak kryterium pracy fizycznej. Prześlepianie tej zmiennej prowadzi do zapoznania fundamentalnych różnic w warunkach i kosztach. Ortodoksyjni marksiści uczynili z Kapitału swoją biblię i bardzo się denerwują, gdy rzeczywistość przeszkadza im w uprawianym przez nich kulcie. Jeśli komuś Przemek powinien utrzeć nosa, to właśnie im, bo to od nich raz po raz słyszałam: nie ma strukturalnej różnicy między zamiataczem ulic a doktorantem na stypendium, skoro oboje dostają tysiąc pięćset złotych na rękę. Tyle że na jakość życia i jego długość nie składa się wyłącznie goła pensja. Nawet jeśli jako pracownik fizyczny zarabiasz tyle samo co asystent kuratora w wielkomiejskiej galerii, twój codzienny komfort, bezpieczeństwo i zdrowie, przyszłość twoja i twoich podopiecznych, twoje szanse na zmianę sytuacji życiowej, o społecznym postrzeganiu tych zawodów i ich wykonawców nie wspominając, są diametralnie gorsze.

clipboard.jpg

Fot. Anna Zawadzka

Tutaj zaczyna się trzeci typ niewidzialności: nie tylko w uniwersum klas panujących, ale także na współczesnej lewicy. W wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2018 roku mogłam głosować na kandydatów z list niemieckich. Szukając dla siebie faworytów, wchodziłam na strony niemieckich partii lewicowych. Nawet partia Die Linke, w zakładce „tematy” nie oferowała osobnego działu poświęconego pracy. Oferowała natomiast dział „polityka feministyczna”. Kiedyś zapewne byłabym taką zamianą zachwycona. Teraz byłam nią wkurzona.

Niewidzialność, o której mówię, oznacza wreszcie brak rozpoznania i uznania pracy elementarnej dla funkcjonowania miasta i kapitalizmu. Odkąd zaczęłam pracę ogrodniczą, myślałam o tym codziennie, bo funkcjonując w nowym dla mnie obiegu czasowo-przestrzennym, zaczęłam codziennie spotykać pracowników zajmujących się wywożeniem i utylizacją odpadów, dostawą produktów spożywczych, sprzątaniem ulic i podwórek, kanalizacją miejską, remontami budynków, serwisowaniem urządzeń publicznych. Wystarczy wyobrazić sobie, że wszyscy ci ludzie podjęliby tygodniowy strajk, by zrozumieć wagę ich pracy. Wystarczy przepracować z nimi jeden dzień, by zrozumieć ciężar tej pracy. Wystarczy odebrać jedną wypłatę, by zrozumieć, że pensje pracowników fizycznych są niewspółmierne do ich wysiłku i do kosztów zdrowotnych, jakie ponoszą.

Śmierć człowieka pracy 2

Nadałam temu artykułowi tytuł „praca fizyczna zabija”, bo trudno przechodzi mi to przez gardło. Zrobiłam to właśnie ze względu na szkodliwą tabuizację, której sama podlegam. „Historia klasy robotniczej była podówczas swoistą odmianą pornografii, a dziś jest nią tym bardziej. W szkołach prywatnych i w porządnych domach opowieści o cierpieniu i walce klasy pracującej były i pozostają właściwie tematem tabu” – pisał Kurt Vonnegut3. Niewidzialność pracy fizycznej pozwala nie konfrontować się z faktem, że ona zabija. Zabija na wiele różnych sposobów.

Po pierwsze najbardziej dosłownie: wypadki w miejscach pracy fizycznej kończą się nieraz śmiercią pracownic i pracowników.

14 czerwca 2021, wywiad z pracownikiem odlewni: Słyszałem o wypadku na blacharni, jednemu gościowi poszycie karoserii spadło i poleciało po twarzy i gdzieś tam jeszcze po ciele, więc tam troszeczkę był mocno rozpruty. Ale ja sam osobiście nie widziałem wypadku żadnego u mnie w otoczeniu, więc mówię tylko o wypadkach, o których słyszałem. Odbywały się też powiedzmy jakieś spotkania na temat odżywiania się, zdrowia, przede wszystkim, aby spożywać jabłka, ponieważ o zdrowie trzeba dbać, zdrowie jest najważniejsze, bo jeżeli zachorujemy, to nikt nas nie będzie już potrzebował.

Po drugie poprzez choroby zawodowe. Wszyscy moi koledzy w pracy mieli albo problemy z kolanami – od częstego klęczenia, albo z plecami – od dźwigania, albo z bólami reumatycznymi – od siedzenia na mokrej ziemi lub zimnym betonie. Wszyscy od czasu do czasu byli kontuzjowani na tyle ciężko, że musieli brać trzy tygodnie zwolnienia. Jeden czekał na operację kości biodrowych i nie było wiadomo, czy po niej będzie mógł dalej pracować fizycznie. Ja po zaledwie trzech latach ogrodnictwa mam zwyrodnienie kręgów szyjnych.

13 września 2021, wywiad z pracownikiem firmy remontowej: Muszę rano się porozciągać, bo inaczej nie idzie wstać. Mam taki specjalny zestaw ćwiczeń, opracowałem sobie. Dłonie mam rano tak spuchnięte, że nie mogę szklanki z kawą złapać, piję przez słomkę. No trochę to trwa, żebym się rozruszał. Mam trzydzieści sześć lat, a czasami to jak stary człowiek.

Praca fizyczna wyniszcza, czyni niepełnosprawnym, skraca życie, ale także codziennie nam je odbiera. Kawałek po kawałku, godzina po godzinie. I nie chodzi tylko o te godziny, za które jest nam płacone. Chodzi mi o te połacie czasu na przygotowania, dojazd, powrót oraz wymuszony odpoczynek, o to krzątactwo wokół pracy, które musimy wykonywać na własny rachunek. Tyle życia nam umyka, bo dopiero wróciliśmy z pracy, bo musimy wcześnie wstać do pracy, wyprać ciuchy do pracy, zrobić obiad na po pracy, kupić coś na kanapki do pracy, przeczytać maile z pracy, poszukać informacji, u którego klienta jutro pracujemy lub poszukać innej pracy.

Wreszcie, praca fizyczna zabija także dlatego, że ze względu na jej charakter oraz na skandalicznie niskie zarobki, jakie są w tym sektorze oferowane, pracownicy fizyczni prowadzą tak zwany niezdrowy tryb życia. Palenie koi na co dzień nerwy. Papierosy są podręcznym, dostępnym i relatywnie tanim środkiem uspokajającym, który można stosować, nie przerywając pracy lub którym można wyznaczać sobie małe nagrody za trud pracy. Są także jednym spośród bardzo nielicznych, dozwolonych w godzinach pracy rytuałów towarzyskich między pracownikami. Rytuałem po pracy, czasem indywidualnym, a czasem zbiorowym, jest natomiast piwo. Zostawiane o świcie w garażowej lodówce, piwo po pracy to była ta chwila, w której moi koledzy celebrowali, że siedzą bez ruchu i przez chwilę nikt nic od nich nie chce. Przed garażami z naszym sprzętem roboczym mieliśmy nawet specjalnie przeznaczoną na to ławeczkę. Pensje pracownic i pracowników fizycznych, zwłaszcza tych, którzy mają na utrzymaniu rodziny, nie wystarczają na zdrowe, ekologiczne jedzenie. Kiedy liczysz do pierwszego, kupujesz rzeczy tanie. Stawiasz na tymczasową utylitarność, bo przyszłość nie jest inwestycją, na którą cię stać. Jesz to, co pozwoli ci zaspokoić głód, co można szybko przyrządzić i co dostaniesz w tanim dyskoncie na swoim osiedlu. Nie będzie to zatem ani picie, ani jedzenie, od którego nie skoczy ci cholesterol, nie dostaniesz cukrzycy lub nie pogorszy ci się cera. No i kawa. Zawsze i wszędzie. Ta najtańsza, z kiosków i sieciówek. I ta z rzadka oferowana przez klientów, gdy pracujemy w ich ogrodach. Kawa, po którą idziesz, gdy czujesz zmęczenie i spada ci tempo pracy, a nie chcesz zostawać w pracy do wieczora.

Pieniądze? Po co ci pieniądze?

Moi szefowie pijali zgoła inną kawę. Wszyscy wkładali jednak niemały wysiłek w to, by różnice statusowe i majątkowe zatuszować koleżeństwem. Sprawiało ono, że trudniej było ujawnić realne stosunki pracy, czyli konflikt interesów i wyzysk, rozumiane nie jako akty wrogości czy nadużycia, lecz jako istotę pracy w kapitalizmie: szefowie pomnażali swój prywatny majątek z pracy między innymi moich rąk. A jednak trudno było poprosić ich o podwyżkę lub zażądać, by przydzielali nam mniej klientów dziennie, gdy bawili się z nami na kręgielni, organizowali dla nas wycieczkę za miasto, pijali z nami piwo po pracy, gawędzili o planach na wakacje. Podczas jednej z takich pogawędek wyszły na jaw oczywiste różnice między nami: mój szef zafundował sobie i całej rodzinie trzytygodniowe wakacje w Nepalu, ja jechałam na tydzień nad Bałtyk. Kiedy słuchałam o Nepalu, czułam rosnącą irytację, a zarazem oczekiwanie, że nie dam jej po sobie poznać. Co czuł mój szef, gdy słuchał o Bałtyku? Pewnie jeździł tam jako student, w ramach tanich wycieczek z kumplami. Wątpię, czy w ogóle odnotował nieprzystawalność naszych klasowych rejestrów. Brak wyobraźni jest przywilejem bogatych.

Jak bardzo bogaci są nasi szefowie – dowiedziałam się tego pod koniec pracy w tej firmie. Koledzy zdradzili mi sekret, że właściciele firmy kupili pod miastem pałac wraz z przyległymi sadami jabłkowymi. „Kupili za nasz pot” – wyklarował mi kierownik zmiany. Dlatego większość moich kolegów traktowała szefów z dużym dystansem. Narzekała na nich, kpiła z nich albo się na nich wściekała: za chaotyczną organizację pracy, za sukcesywne obniżanie wynagrodzeń, za nadmierną rotację pracowników, za niekonsultowanie z kierownikami zmian harmonogramu zadań, za zbyt wypchany klientami grafik. Wszystko to jednak wyłącznie za ich plecami. Kiedy raz jeden szefowie zaprosili cały dział ogrodniczy na rozmowę prosząc o zgłaszanie uwag i pomysłów na usprawnienie pracy, moi koledzy nabrali wody w usta.

Nie zapomnę tego dnia. Przyszłam na spotkanie przygotowana, miałam w notesie wypisane cztery punkty. Postanowiłam jednak czekać z nimi na koniec kolejki, bo byłam w firmie nowa. Podejrzewałam, że moje uwagi i tak zostaną wcześniej zgłoszone przez innych, bo siedząc na rabatkach, wałkowaliśmy pewne tematy w kółko. Tymczasem po zagajeniu przez szefa, nikt nie zabrał głosu. Powiedziałam więc swoje. Koledzy mnie nie wsparli. Jeden uciszył szefa, gdy ten chciał mi przerwać. I tyle. Gdy skończyłam, znowu zapadła krępująca cisza. Szef potraktował moje propozycje jako zarzuty pod swoim adresem. Z ledwo skrywaną urazą bronił się, że w firmie wszystko działa bez zarzutu. Potem powiedział, że musi już iść. Gdy po spotkaniu zapytałam współpracowników, dlaczego nie zgłosili swoich uwag, koleżanka wycedziła: „bo za długo mówiłaś, nie starczyło dla nas czasu”.

To był gorzki dzień mojego otrzeźwienia. Konfrontacji z wyrosłą na akademickim gruncie idealizacją klasy robotniczej. Marzenie o tym, że w nowym kraju znajdę buńczuczną wspólnotę wśród ludzi, którzy dzielą ze mną ciężki kawałek chleba, jaką jest praca fizyczna, prysło. Wyszłam przed szereg i dostałam po łapach. Zrobiłam to z naiwności. Z nieznajomości reguł gry. Sądziłam, że moi koledzy tylko czekają na okazję do walki, tymczasem złamałam niepisaną zasadę, zgodnie z którą notoryczne pokątne narzekanie jest okej, ale już nie wysiłek, by faktycznie coś zmienić. Swoim milczeniem pracownicy stanęli w jednym szeregu z szefem w obronie status quo. Dlaczego? Może właśnie z potrzeby, by dbać o dobrą atmosferę? By tuszować strukturalny konflikt zamiast go ujawniać, bo to drugie generuje nieustanne napięcie? Bo walka jest po prostu męcząca, tymczasem całą energię zabiera nam praca? A może zrobili to z lęku przed znalezieniem się na czarnej liście, wezwaniami na dywanik, utratą pracy? Nigdy nie udało mi się z nimi o tym otwarcie porozmawiać.

Szczera rozmowa o wymienionych wyżej tematach okazała się niemożliwa. Nienazywanie pewnych rzeczy po imieniu było sposobem zaklinania przez moich kolegów rzeczywistości. Niekonfrontowania się z tym, co dla nich trudne, bolesne i niewygodne. Co w nich niespójne. Co narusza dobry obraz własny – bo moi koledzy myśleli o sobie przede wszystkim jako o walecznych nonkonformistach. Prawdopodobnie wszyscy tak o sobie myślimy. Dlatego strach przed szefem jest upokarzający. Strach ten nie tylko ujawnia istotę pracy, jaką jest wyzysk, a by angażować się w pracę, musimy o nim choćby częściowo zapomnieć. Strach narusza także naszą tożsamość i nasze poczucie godności. Toteż wielu moich kolegów deklarowało, że swoją pracę lubi i nie zamieniłoby jej na żadną inną. Ja też próbowałam się w niej jakoś emocjonalnie zakotwiczyć. Robiłam to, by podobnie jak oni, móc przymus przekuć w wybór, ponieważ inaczej czułabym uporczywe upokorzenie.

Uczymy się identyfikować z pracą, która nas niszczy. Im bardziej ona nas niszczy, tym rozpaczliwiej szukamy motywacji, by jednak do niej chodzić. Angażujemy się w nią, bo czasem tylko to pozwala nam zwlec się rano z łóżka. Ani jako pracownicy fizyczni, ani jako ci, którzy korzystamy z czyjejś fizycznej pracy, nie chcemy dopuścić do siebie myśli, że miliony ludzi spędzają większość swojego życia w warunkach najbardziej dosłownej, bo cielesnej eksploatacji, nienawidzą tego, co robią i wiedzą, że będą to robić codziennie przez kilkadziesiąt lat. Tak bardzo przywykliśmy do farmazonów o „lubieniu swojej pracy”, że kapitalistyczna rzeczywistość stała się Realnym o mocy spojrzenia Meduzy.

25 października 2019, notatka głosowa: Jestem ostatni dzień w tej firmie. Za miesiąc zaczynam pracę jako opiekunka zieleni w budynkach korporacji. Pracujemy dziś na dachu wieżowca, mamy tu zjawiskowy widok na miasto. Świeci słońce. Wydłubujemy małe chwasty spomiędzy balkonowej klepki, nic męczącego. Pracuję z Timim, czyli opcja najlepsza z możliwych. Właśnie poszedł po kawę dla siebie i herbatę dla mnie. Będę tęsknić za niektórymi osobami z mojej pracy. Nie wiem, jak zniosę poniedziałek, kiedy pierwszy raz od wielu miesięcy nie wstanę o świcie, ale to nie będzie urlop. Odejście jest dobrą decyzją, ale nie czuję euforii. Raczej smutek i lekkość, jak przy rozstaniu po dwóch latach trudnego związku.

Kiedy praca staje się stawką godności pracownika i zostaje wpleciona w jego tożsamość, wymazaniu ulega kategoria interesu. Działa to na korzyść pracodawców nie mniej niż performans koleżeństwa. Piszę o tym nie dlatego, że gdzieś o tym przeczytałam. Piszę o tym, bo widziałam to na własne oczy. Początkowo przecierałam je ze zdumienia. Moi koledzy z pracy nigdy, ale to nigdy, nie rozmawiali o dwóch sprawach: swoich zarobkach i przynależności do związków zawodowych. Mogliśmy zanudzać się na śmierć osiem godzin z rzędu grabiąc liście, mogliśmy kląć, że znowu musimy nawieźć ziemi, gdy akurat w taczce poszło koło, mogliśmy użerać się z kapryśnymi klientami, którzy traktowali nas jak gorszy gatunek człowieka, mogliśmy dygotać z zimna, moknąć do majtek albo diabelnie się pocić, wykonując bezsensowne czynności, a mimo to udawaliśmy, że robimy to dla innego celu niż dniówka. Że robimy to z pasji, dla idei, z zaangażowania w sprawę. Jaką sprawę? Czyją sprawę? Nieważne. Ważne, że nie własną, bo wówczas okazalibyśmy się pazerni, interesowni, nazbyt materialistyczni. Co gorsza, okazalibyśmy się tacy we własnych oczach.

Etos pracy dla idei – a wraz z nim nowe możliwości wyzysku ‒ tak się zdemokratyzował, że zszedł do najgorzej płatnych i najmniej prestiżowych zawodów. W praktyce zakrawa to na absurd. W marcu trzy dni z rzędu przekopywałam łopatą zmarzniętą ziemię w czyimś prywatnym ogrodzie. Nie było tam nawet na czym oka zawiesić, bo klient dopiero ten ogród zakładał. Dwadzieścia jeden godzin machałam łopatą. Mimo to powiedzieć otwarcie – czy to klientowi, czy to moim kolegom z pracy – że jedyne, co mnie przy tej łopacie trzyma, to obietnica wynagrodzenia, byłoby niewybaczalnym faux pas.

Tabuizacja pieniędzy skutkowała tym, że nie wiedzieliśmy, kto ile zarabia, więc nie znaliśmy skali nierówności w firmie. Z czasem zorientowałam się, że mówić nowo zatrudnionym pracownikom o historii swoich godzinowych stawek to radykalny gest, ponieważ znając je, mogą oni zażądać od szefów więcej bez wielkiego ryzyka, że zostaną uznani za nazbyt roszczeniowych, a następnie zwolnieni. Za pomocą tego gestu uczyłam się więc rozpoznawać politycznych sojuszników. Tabuizacja tematu związków zawodowych skutkowała z kolei tym, że nie wiedziałam, kto w mojej firmie należy do związku i nie mogłam poradzić się kolegów, do którego związku powinnam się zapisać. Doskwierało mi to, tym bardziej że byłam emigrantką z kraju, w którym po pierwsze związki zawodowe są na wymarciu, po drugie system związkowy jest inny niż w Niemczech, więc po prostu nie wiedziałam, jak to działa. Szybko jednak okazało się, że w pracy się tego nie dowiem.

Pracować należy dla samorealizacji, sukcesu, rozwoju. Pieniądze powinny być skutkiem ubocznym pracy, ale nie jej celem. Ten model – model zaczerpnięty z tak zwanych zawodów kreatywnych, typowych dla klasy średniej – zuniwersalizowano i zaczęto podług niego oceniać pracowników branż, w których o żadnej samorealizacji ani rozwoju nie może być mowy. Tymczasem jako pracownik fizyczny najczęściej pracujesz właśnie po to, by się utrzymać. Nie znaczy to, że tej pracy wyłącznie nie cierpisz, że nie wytwarzasz jej etosu, że nie wykształcasz w niej wspólnoty, że nie czerpiesz z niej satysfakcji, że nie budujesz na niej swojej tożsamości. Robisz to wszystko, ale właśnie ta podwójność – podwójna prawda pracy – stanowi esencję tej szczególnej, ekstremalnej formy eksploatacji, jaką jest praca fizyczna. Nie ma jednak ani języka na to, by o niej opowiedzieć, ani modeli tożsamościowych, które by ją pomieściły. Chodziłam na kurs niemieckiego. Każdy kolejny poziom rozpoczynał się tym samym rytuałem: pracowaliśmy w parach, przedstawiając się drugiej osobie, potem przedstawialiśmy siebie nawzajem na forum całej klasy. Dwukrotnie powtórzyła się ta sama sytuacja: mówiłam, że jestem ogrodniczką, ale chcę zmienić pracę, bo pracuję za ciężko za zbyt niskie wynagrodzenie, a zostało to zaprezentowane następująco: „Anna jest ogrodniczką, ale chce zmienić pracę, by robić coś bardziej kreatywnego”. Z czasem zrozumiałam, że słowo „kreatywność” jest eufemizmem na określenie potrzeby pieniędzy, ponieważ ta ostatnia została wymazana ze słownika pracy.

Narcyzm

Czy Przemek miał rację? Tak i nie. Gdy praca fizyczna staje się naprawdę pracą – z całym bagażem przymusowości, którą otorbia pracę kapitalizm, poniżenia, które funduje społeczna hierarchia zawodów, biedy, która wynika z faktu, że za hierarchią prestiżu najczęściej podąża hierarchia zarobków – to dla kogoś, kto nie został do niej wychowany, jest to, co tu dużo gadać, szok. Szok najbardziej dosłowny, bo odczuwany fizycznie. Trochę jak wrzucenie do lodowatej wody. Przeżyłam to jako szok właśnie dlatego, że nie nauczono mnie myśleć o trybie życia pracownicy fizycznej jako o czymś mi przeznaczonym, oczywistym. Jako o nieuchronnym losie, z którym się nie dyskutuje. Moim punktem odniesienia była i jest praca umysłowa, a nawet najbardziej uprzywilejowana z nich, czyli praca akademicka. Nawet jeśli uprzywilejowana nie finansowo, to prestiżem i możliwościami codziennego życia, jakie stwarza. Lubię myśleć o tym w ten sposób, że dopiero punkt odniesienia, jaki w moim wypadku stanowi praca akademicka, pozwolił mi zobaczyć, czym jest praca fizyczna. A może praca w ogóle. W obliczu innych prac praca fizyczna jest trochę jak król bez szat. Obnaża z całą mocą, czym w ogóle jest praca w kapitalizmie: ufundowanym na nagiej przemocy wyzyskiem. Gdy ta przemoc dotyka najbardziej dosłownie, bo dotyka ciała niszcząc je i psując, wtedy trudniej jest ją zracjonalizować.

Od dwóch lat znowu nie pracuję fizycznie, bo mogę utrzymać się z pensji akademickiej. Trudno mi się pisze ten tekst, bo trudno mi się wraca do tych kilku lat, w których praca fizyczna, w dodatku w warunkach emigracyjnych, wydawała mi się nieuchronnym losem, aż do emerytury. A jako że w moim przypadku emerytura będzie na pewno głodowa, lub nie będzie jej wcale, to może raczej do zgonu. W tamtym czasie, jakkolwiek pretensjonalnie to zabrzmi, zaczęłam więc inaczej myśleć o śmierci. Mniej z obawą, bardziej z nadzieją. W sumie niewiele będzie do stracenia – myślałam. Marzeń i planów i tak już nie miałam. Moje życie skurczyło się do przetrwania, co w gruncie rzeczy oznacza nieustanny wysiłek, napięcie i zmęczenie. Miło więc było pomyśleć, że to się kiedyś skończy. Zależało mi tylko, by przeżyć moje zwierzęta, nie chciałam zostawiać ich samych. A w pracy fizycznej o śmierć jest łatwo.

Kiedyś bez przerwy pisałam. Kiedy zaczęłam pracować fizycznie, wydawało mi się, że nie będę już pisać o niczym innym. Miałam wrażenie, że wszystko inne jest może nie tyle nieważne, co unika mojemu wglądowi. Pierwszy raz w życiu miałam poczucie, że pisałabym nie z pamięci, nie z głowy, nie mniej lub bardziej kopiując to, co przeczytałam u innych lub patrząc przez czyjeś okulary, lecz mając niezapośredniczony dostęp do jakiegoś doświadczenia. Tyle że nie miałam siły, energii i czasu, by pisać, a także coraz bardziej traciłam poczucie, że to miałoby jakiś sens. Dla kogo? Do kogo? Po co?

Teraz, kiedy znowu nie pracuję fizycznie, nie chcę wracać do tamtego czasu myślami. Chciałabym domknąć go okrągłym zdaniem, że to było ciekawe, ważne, cenne, otwierające oczy i horyzonty doświadczenie. Bo było. Ale było też upiornie trudne, chwilami koszmarne i depresyjne, zmultiplikowane emigracją wraz z wszystkimi jej wyzwaniami: zmianą miasta, mieszkania, współlokatorów, języka, nawyków i przytłaczającą biurokracją. Radykalne obniżenie komfortu życia nigdy nie jest po prostu „ciekawe i ważne”. Nie chcę do tego wracać, bo uruchamia to we mnie obawę, że znowu stanę przed koniecznością emigracji, a wraz z nią pracy fizycznej. Ta obawa jest na tyle silna, że przeplatam w tym tekście czas przeszły z teraźniejszym, by jakoś oswoić taką perspektywę. A także by dać wyraz mojej popękanej, niespójnej tożsamości. Bo od tamtego czasu nie jestem ani akademiczką, ani ogrodniczką. Jestem i akademiczką, i ogrodniczką, i gastarbeiterką, i emigrantką z Europy Wschodniej, a w świecie akademickim ta kombinacja nie mieści się w głowach. Jakiś czas temu poproszono mnie o biogram do czasopisma naukowego. Napisałam w nim między innymi o tym, że pracuję jako pomocnik ogrodnika. Informację tę usunięto tłumacząc mi, że fajne mam hobby, ale chodziło o notkę dotyczącą zawodu.

255432944_104549.jpg

Anna Zawadzka, fot. archiwum autorki

Po kilku latach pracy fizycznej powrót przed komputer był niebywałą ulgą. Nadal ją odczuwam, nadal się regeneruję, nadal celebruję fakt, że moje ciało nie jest ciągle wyżęte, obolałe, zmęczone, że nie czuję się jak jedynie maszyna, którą trzeba regularnie oliwić (prysznic), nalać do niej benzyny (jedzenie) i schłodzić (spanie), by sprawnie funkcjonowała. Chcę patrzeć do przodu, kombinować tak, by nie musieć być więcej w takiej sytuacji. Patrzenie w tył napawa mnie lękiem. A jednak zrobiłam papiery. W czerwcu tego roku skończyłam dwuletnią ogrodniczą szkołę zawodową. Dziś, nomen omen, w dniu kończenia pisania tego tekstu, dostałam informację od Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej, że zdałam egzaminy końcowe. Zrobiłam to po części dlatego, że ogrodnictwo naprawdę mnie interesuje i mam ambicje wiedzieć o nim więcej. Przede wszystkim jednak „w razie czego”. W razie, gdybym musiała znowu szukać pracy. Pilnuję tej nogi chybotliwego stoliczka, jakim jest moja gospodarka domowa, żebym mogła się na niej oprzeć, gdy akademia znowu nie pozwoli mi finansowo przetrwać, albo mnie z siebie wypluje. Kiedyś mówiłam o tym z poczuciem ekscytacji: ujawniałam jakąś strukturę (elitaryzm akademicki, także w jego ekonomicznym wymiarze) i umiejscawiałam w niej swoją trajektorię (brak rodzinnego i towarzyskiego zaplecza). Dziś nie przynosi mi to już poczucia satysfakcji, a jedynie znużenie i strach. Nie chcę pracować fizycznie, bo praca fizyczna zabija, a znowu zaczęło mi zależeć na życiu. Nie zmienia to jednak faktu, że ludzie, którzy robią to codziennie, tydzień za tygodniem, rok za rokiem, do emerytury, jeśli wcześniej ta praca ich nie wykończy, bez szans na zmianę, bez nawet nadziei na nią, bez marzenia, by tego nie robić, są wszędzie wokół. 

Cóż za narcystyczny tekst – powiedzą jego krytycy. Tak powiedzieli o moich poprzednich artykułach na temat pracy fizycznej. „Za kogo ona się ma?” „Czy myśli, że należy jej się coś lepszego?” Tak, myślę, że wszystkim należy się coś lepszego niż fizyczna eksploatacja. Myślę, że w idealnym świecie, by zapewnić wszystkim jedzenie, dach nad głową, ciepło, opiekę etc., wszyscy pracowalibyśmy rotacyjnie: kilka dni umysłowo, kilka dni fizycznie. Czy to jest narcyzm? Raczej perspektywa, którą daje przywilej. Bałabym się pisać o pracy fizycznej, używając trybu bezosobowego, bo chciałabym pozostać wiarygodna, potrafię więc mówić o pracy fizycznej tylko z perspektywy własnego doświadczenia. Przemek, o ironio, robił to samo. Moim marzeniem jest zrobić badania jakościowe o pracy fizycznej. W wolnym czasie robię wywiady z ludźmi, którzy pracują fizycznie. Z tych wywiadów, a także z moich notatek z okresu pracy fizycznej, pochodzą cytaty tym tekście. Niewiele rzeczy daje mi w pracy socjologicznej poczucie sensu, ale to z pewnością tak. Najbardziej porusza mnie normalizacja wyzysku ciała w doświadczeniu indywidualnym. To, jak moje rozmówczynie i rozmówcy przyjmują powolne wyniszczenia własnego organizmu za cenę materialnego przetrwania za coś oczywistego.

 

  • 1. Opierając się na obserwacji społeczności Berberów, Pierre Bourdieu zaproponował w Męskiej dominacji podział na męskie i żeńskie postawy cielesne, części ciała, narzędzia, przedmioty, pokarmy, przestrzenie, doświadczenia zmysłowe, typy emocji itd. Przypisania te, zdaniem Bourdieu typowe dla wszystkich społeczeństw patriarchalnych łącznie z najbardziej nowoczesnymi, oddają społeczne postrzeganie kobiecości i męskości w porządku hierarchizującym i mają za zadanie podtrzymanie nierówności płci. Wielokrotnie słyszałam, że zaproponowany przez Bourdieu schemat (niskie/kobiece – wysokie/męskie, ziemia/kobiece - słońce/męskie, mokre/kobiece - suche/męskie itd.) jest uproszczony, nieaktualny, tak łopatologiczny, że aż śmieszny. Ja tymczasem nie wychodzę ze zdumienia, że podziały te obowiązują jeszcze bardziej dosłownie, niż widział to sam Bourdieu. Mężczyźni, z którymi pracowałam, bez względu na ich poglądy w kwestii równouprawnienia, robili wszystko, by uniknąć prac w pochyleniu, na kolanach, wymagających kucania lub siedzenia na ziemi. Robili to za cenę prac czasami cięższych fizycznie i bardziej niebezpiecznych (na wysokości), ale pozwalających zachować postawę wyprostowaną; postawę „godną”, w przeciwieństwie do „uległej” postawy niskiej, wymuszającej patrzenie na innych z dołu. (Pierre Bourdieu Męska dominacja, tłum. Lucyna Kopciewicz, Oficyna Naukowa, Warszawa 2004).
  • 2.  Zob. film dokumentalny Michaela Glawoggera z 2005 r. pod tym tytułem.
  • 3. Kurt Vonnegut Recydywista, przełożyła Jolanta Kozak, Czytelnik, Warszawa 1990.

Udostępnij

ANNA ZAWADZKA

(ur. 1980) - zrobiła doktorat z socjologii, pracuje w Instytucie Slawistyki PAN, współtworzy czasopismo "Studia Litteraria et Historica", napisała m.in. książkę "Ten pierwszy raz. Konstruowanie heteroseksualności" (WUW, 2015).