Nie lubię, kiedy ktoś mi każe
Z Krysią Bednarek rozmawia Ewa Hevelke
Chodziłaś do przedszkola?
Tak, to było źródło wiedzy i inspiracji do tekstu. Dla przykładu: piosenkę o tym, żeby „utopić chłopca swego” śpiewałyśmy z koleżankami, kiedy większość dzieci poszła już do domu, zostawały takie niedobitki. Była z nami wtedy pani Ania, która na wiele pozwalała. Wchodziłyśmy na stoły i śpiewałyśmy. Nie pamiętałam wszystkich słów, ale w trakcie pisania googlowałam ją i okazało się, że ta piosenka krążyła w przedszkolach. Trafiłam na forum, gdzie osoby dopisywały kolejne zwrotki.
Jak wspominasz to miejsce?
Na początku bardzo, potem już trochę mniej, ale wciąż czułam się tam źle. W domu miałam bardzo dużo wolności. Mogłam wychodzić na dwór, kiedy chciałam, mogłam bawić się w co chciałam, oglądać telewizję, jeść wszystko i kiedy miałam na to ochotę. Po prostu sama się sobą zajmowałam. Przedszkole było pierwszym miejscem, w którym panowały nakazy i zakazy. Bardzo źle czuję się w takich przestrzeniach.
Dlaczego właśnie teraz napisałaś ten tekst?
W ubiegłym roku, zimą, opiekowałam się wystawą Fikaj z Koziołkiem Matołkiem w Muzeum Karykatury. Ekspozycja była bardzo interaktywna, widzowie i widzki ją poznawały, a ja czuwałam, żeby nic się nie zepsuło i pomagałam w obsłudze. Obserwowałam dzieci i myślałam sobie, że to są przecież gotowe sceny. W pewnym momencie po prostu zaczęłam spisywać je na telefonie.
Szybko zauważyłam dużą różnicę między dziećmi najmłodszymi – z pierwszych grup przedszkola – a starszakami i uczniami podstawówki. Te małe, na początku socjalizacji, chwilę po wyjściu z domu, od rodziców, inaczej się zachowywały. Inaczej rozwiązywały konflikty między sobą: albo akceptowały swój los, że zabawka została zabrana, albo przechodziły do rękoczynów. Bardzo rzadko szły do pani, co w zasadzie od razu robiły osoby starsze – po prostu skarżyły na siebie.
Nauczyły się odwoływać do wyższej instancji.
Używać hierarchii i, jak to mówimy, nabytych kompetencji społecznych. Najważniejsze, co się wtedy wydarzyło, to scena, która była bardzo istotna w pisaniu Długiej podróży. Jeden chłopiec uderzył drugiego chłopca. Zrobiła się afera. Cała grupa wyszła do innej sali, by obejrzeć bajkę. Z agresorem została wychowawczyni, zadzwoniła po jego mamę. Zaczęli rozmawiać o tym, skąd wziął się ten wybuch.
Sześcioletni chłopiec tak niesamowicie precyzyjnie opisał swoje emocje, miał tak otwarty dostęp do siebie i jednocześnie tak było to proste i szczere. Bez używania terapeutycznego języka, za którym chowają się dorośli, opowiadał, że krew go zalewa i wtedy nie ma czasu zastanawiać się nad niczym, działa. Wszyscy pracownicy, którzy to widzieli, zamarli, poukrywali się w kątach i podsłuchiwali.
Monolog Franza – człowieka w kącie – pokazuje dotkliwie bezradność dziecka wobec brzydkich uczuć.
Tu akurat, muszę przyznać, że wyrządziłam niesprawiedliwość postaci matki. Mama tego prawdziwego chłopca zachowała się bardzo fajnie. Przyszła szybko, spokojnie z nim rozmawiała, kiedy wkładali butki przed wyjściem. Pomyślałam sobie, że to jest niesamowite. To był impuls, po którym usiadłam i zaczęłam pisać.
W lekturze bolesne było wyobrażanie sobie oszczędnie w słowach przedstawionych przez ciebie momentów, kiedy odbiera się dziecku autentyczność.
Szczerość języka podsłuchałam, ale treść, te anegdotyczne mikrosceny, powstawały w dużej mierze w czasie zajęć „Pisanie co wtorek” w warszawskim Teatrze Powszechnym. To format, jak nazywa je prowadzący Tomasz Gromadka, pisania społecznego. Inspirujemy się, wymieniamy opowieściami, które stają się przez to wspólne, a potem w ciągu dwudziestu pięciu minut mamy wymyślić i napisać dowolne teksty. W takim trybie nie ma czasu na analizowanie, to zapis instynktownych myśli. Później czytamy je sobie nawzajem, zabieramy do domu. Długa podróż jest sumą fragmentów doświadczeń osób uczestniczących w zajęciach, wykorzystanych za ich zgodą, oczywiście. Oprócz tego są tam też opowieści moich przyjaciół i moje. Ten tekst zblendował obrazy z życia przedszkolaków i dorosłych ludzi, które w czasie, kiedy pisałam, nakładały się na siebie.
Myślisz, że przedszkole to piekło?
Jest coś niepokojącego w tym miejscu, z którego nie wiadomo, czy w ogóle da się wyjść. Czy to piekło? Trudno mi z tym pojęciem dilować. Bo co, jeśli nie wierzy się w piekło?
Jak w takim razie byś je nazwała?
To rodzaj więzienia, gdzie trzeba się zachować w określony sposób, gdzie ktoś cię cały czas pilnuje. Ta biowładza jest najtrudniejsza do zniesienia. Najbardziej w życiu cieszyłam się, kiedy skończyłam studia. Nie będę musiała już nigdy nikogo pytać, czy mogę wyjść na siku.
Jakie emocje masz w stosunku do pani Ani i pani Halinki Odkiepa – strażniczek bezpieczeństwa dzieci od siódmej do siedemnastej trzydzieści?
Na pewno żadna z tych postaci nie jest zła ani dobra. Dla pani Ani wszystkie dzieci to kochane cukiereczki, a naprawdę trochę ma je gdzieś. Myślę, że to bardzo ludzkie. Widziałam to w moich przedszkolankach. Sama po trzech miesiącach pracy przy wystawie też nie robiłam już żadnych notatek. Nie miałam siły, nie można dawać z siebie stu procent każdego dnia.
Pani Ania stosuje zdrowe zasady stawiania granic, by nie przywiązywać się do dzieci, które za cztery lata pójdą dalej, a ona zostanie ze złamanym sercem i syndromem pustego gniazda. Pani Halinka Odkiepa nosi w sobie pamięć małej Halinki i kołysze ją w sobie. Obie czuwają i towarzyszą dzieciom w samotnej drodze socjalizacji.
Dzieciństwo gdzieś bardzo kojarzy mi się z samotnością. Znacznie bardziej niż dorosłość, kiedy zdobywamy narzędzia budowania relacji, nad którymi mamy większą kontrolę.
Odczytuję w twoim tekście też wyrzuty wobec rodziców, którzy przekazują dziecko do systemu. Teraz mogą tylko bezradnie patrzeć, jak system przygotowuje je do funkcjonowania w świecie. Życie ku śmierci, mają ćwiczyć , dożywając do poobiedniej drzemki.
Nie widziałam tego tekstu w ten sposób. Super, że można go również tak widzieć. Moi znajomi, po lekturze, mówili bardziej o przeżywaniu swoich trudnych emocji, kontaktowaniu się ze sobą sprzed lat. Ja za to, podczas afektywnego pisania, dużo się śmiałam. Klaun we mnie cieszył się na maksa, kiedy wpisywałam do tekstu kolejny żarcik.
Na jakiej scenie widziałabyś tekst „Długiej podróży dnia ku drzemce”?
Nie pisałam tekstu na zamówienie. To dało mi tak dużą wolność, że w ogóle nie myślałam o odbiorcach. Kiedy zapytałaś, automatycznie poszłam tropem klasycznych podziałów: teatr dla dzieci, teatr dla dorosłych. Pomyślałam, że to tekst dla dorosłych. Jednak jest jeszcze ta luka teatru dla nastolatków. Z odpowiednią, bezpieczną obudową pedagogiczną, rozmowa z młodymi ludźmi faktycznie mogłaby być bardzo ciekawa. Zastanawiam się teraz, czy ja, jako nastolatka, która w zasadzie w ogóle nie chodziła do teatru, poszłabym na takie przedstawienie?
Sama nie mam dzieci, chociaż w rodzinie jest ich sporo i spędzam z nimi dużo czasu. Obserwuję je, gram, tańczę, gadam z nimi, kocham najbardziej na świecie. I widzę, jaka to jest ogromna odpowiedzialność – mieć dzieci. Teraz, kiedy pomyślałam, że ten tekst mógłby być wystawiony dla dzieci – obudził się we mnie strach. Ale myślę, że ten strach pokazuje właśnie jakiś potencjał.