maria_wojtyszko.jpg

Maria Wojtyszko, fot. archiwum autorki

Najntisy

W numerach
05 paź, 2024
Maj
2024
5 (807)

Z Marią Wojtyszko rozmawia Justyna Jaworska

Pierwsze razy są o dorastaniu w latach dziewięćdziesiątych. Podobno chodziłaś na zajęcia o najntisach na kulturoznawstwie?

Rzeczywiście, chodziłam. Zabawne, bo wróciłam na studia po dłuższej przerwie i byłam na tych zajęciach otoczona przez ludzi dwudziestoletnich, którzy zadawali pytania. Mnie te pytania uświadamiały, że coś, co dla mnie jest nic nieznaczącą anegdotką z przeszłości, dla innych może być interesujące, egzotyczne nawet. Może mówić coś ważnego o tym, skąd wzięła się dzisiejsza Polska.

Siedziałaś tam jako świadkini epoki?

Rozmawialiśmy na przykład o Bziku tropikalnym Grzegorza Jarzyny jako o cezurze w historii polskiego teatru, a ja przecież na tym spektaklu byłam wielokrotnie. Czułam się jak weteranka, która opowiada, jak to dawniej bywało.

Ciekawe, że o sprawach jakoś wtedy dla nas przezroczystych teraz robi się granty badawcze. Na przykład o tym, jak do Polski weszły narkotyki.

Bo one rzeczywiście wtedy weszły, były na wyciągnięcie ręki. Wcześniej, owszem, ciężko uzależnieni brali kompot, o czym się tylko słyszało, ale to za moich licealnych czasów szło się na długiej przerwie za murek zapalić blanta. I nikt z nauczycieli się nie orientował! Przy dzisiejszym poziomie kontroli pedagogicznej raczej by to nie przeszło.

Lata dziewięćdziesiąte, poza tym, że przypadły na ważny czas w mojej biografii, były też fascynujące same w sobie. To wtedy były możliwe nagłe awanse, ale też spektakularne upadki całych rodzin. W sztuce ta kontrastowość podbija temat dorastania jako czasu, w którym człowiek próbuje odkryć, kim jest, jaki będzie jego los. Dzisiaj te kontrasty są chyba mniejsze. Mam wrażenie, że miejsce każdego z nas na drabinie społecznej jest zafiksowane – bieda się reprodukuje, bogactwo się reprodukuje, kompetencje kulturowe też. Kiedyś zapytałam starszego ode mnie kolegę, który jest bardzo cenionym scenarzystą filmowo-serialowym, jak to się stało, że wylądował w tej branży. Powiedział, że na początku lat dziewięćdziesiątych studiował historię. Pewnego dnia na korytarzu stanął jakiś człowiek i krzyknął „Kto chce pracować w telewizji?”. I ten mój kolega podniósł rękę. Tyle.

Pamiętam też, jak się wtedy pojawiły te sekty sprzedaży bezpośredniej: wciskano ludziom środki do czyszczenia, jakieś czarodziejskie garnki i można było zostać diamentem

W moim towarzystwie to się wydawało nieco obciachowe, bo było jasne, że tej działalności nie przyświeca żadna idea, chodzi po prostu o zarobienie pieniędzy. Ale kiedy sobie pomyślę o tym, gdzie dziś jestem, a gdzie są dzieci ludzi, którzy pozakładali dobrze prosperujące biznesy, to jest to jednak inne miejsce. Ja nie narzekam – podjęłam w życiu pewne decyzje i jestem z nich zadowolona. Mimo to wydaje mi się, że w latach dziewięćdziesiątych kultura i sztuka były jeszcze społecznie poważane i dopiero potem się okazało, że tworzeniem teatru zajmują się jacyś dziwni frajerzy. Żeby nie mówić tylko o sobie – wystarczy spojrzeć na losy aktorów. Dzisiaj to, czy ktoś jest gwiazdą, a więc czy cieszy się prestiżem i dobrymi dochodami, często ma niewiele wspólnego z talentem tej osoby. Decyzje castingowe są podejmowane na podstawie ilości followersów na Instagramie. Nie oceniam tego, po prostu stwierdzam fakt. Wybitni artyści teatralni często są kompletnie nierozpoznawalni poza naszą małą bańką.

To czym mierzyć sukces, skoro mało kto przyzna, że przegrał? Miałam niedawno zjazd maturalny i odniosłam wrażenie , że widzę głównie osoby, którym się w życiu powiodło. Ale może ci, którym się nie powiodło, po prostu nie przyszli?

Prawda? Są tacy, którzy się gubią po drodze i nawet nie pamiętamy, jak się nazywali. Zauważ też, jak się pogłębiają różnice finansowe i społeczne: sama jeszcze pamiętam z dzieciństwa, że wszyscy byliśmy jakoś tam biedni i wszystkie nasze mamy musiały stać w kolejkach, a dziś jest oczywiste, że sukces finansowy widać nawet na twarzy, on się przekłada na dłuższą młodość i zdrowie. Jest taka ciekawa, chociaż przygnębiająca książka Michaela Sandela Czego nie można kupić za pieniądze? (ją też czytałam na zajęciach z ekonomii na kulturoznawstwie!) i z niej wynika, że w zasadzie wszystko już można kupić, niestety. Może nieśmiertelności jeszcze nie, ale trwają nad tym prace. Dlatego widzisz na takim zjeździe, że niektóre koleżanki się postarzały, inne jakby wcale, bo tak po prostu działa kapitalizm. Podobnie w mediach społecznościowych: jedni prezentują i aktualizują swoje sukcesy – inni jakoś nie.

Smutne. Ale w końcu napisałaś sztukę dla dorosłych.

Absolutnie dla dorosłych, dlatego nie powstrzymywałam się od poruszania trudnych tematów. Chociaż na spektaklu był mój piętnastoletni syn i podobało mu się, co uznałam za dowód, że tekst może też trafiać do młodszych. Był też mój przyjaciel z liceum, który podsumował, że będzie miał o czym opowiadać na terapii… A wracając do sztuk dla dorosłych – ja ich nie piszę nie dlatego, że nie chcę, tylko dlatego, że przez ostatnie dziesięć lat dostawałam zamówienia na sztuki dla dzieci. Muszę płacić rachunki, więc jeśli teatr zamawia – przyjmuję. Przez co dalej funkcjonuję na rynku jako autorka dla dzieci i młodzieży, i koło się zamyka. Tym razem dostałam zamówienie na spektakl dyplomowy i wykorzystałam to, że nareszcie mogę coś zrobić dla starszej widowni.

Myślę, że dla aktorów wchodzących po szkole do zawodu to też był ważny tekst.

Tak, i fajnie się nam połączyły te energie. Spotkaliśmy się i zrozumiałam, w jak trudnym są teraz momencie: właśnie decyduje się reszta ich życia. Kto trafi do dobrego teatru, ten ma szansę iść w górę, ale można też gdzieś ugrzęznąć na całe lata. Młodzi aktorzy to bardzo biedne istoty. Dlatego starałam się napisać im takie role, by każdy mógł się wykazać, żeby mógł zbudować złożoną postać. I żeby mógł zaprezentować umiejętność grania w żywym planie, bo chociaż to był dyplom wydziału lalkarskiego, to przecież nikt nie zatrudni ich na etat dlatego, że ładnie animują.

Jeden lalkowy moment zachowałaś, zresztą wzruszający gdy z bohaterów wychodzą ich wewnętrzne zwierzątka.

Tak, ale ja w ogóle nie lubię realizmu, sam realizm to dla mnie za mało. A lalki bardzo lubię pod warunkiem, że ich użycie ma sens, że może być wartością dodaną. Doświadczenie pracy w teatrze lalek pozwala mi na operowanie takimi metaforami, które być może nie przychodzą do głowy autorom związanym wyłącznie z dramatem. Ale Pierwsze razy na pewno nie są sztuką lalkową. Grano to w krakowskiej AST kilkanaście razy, choć myślę, że dobrze by było to jeszcze wystawić w Warszawie, bo ta sztuka ma warszawskie serce, dzieje się w konkretnych dzielnicach… A reżyser Jakub Krofta zauważył, że powinni to zagrać aktorzy po czterdziestce. Tacy, którzy naprawdę dorastali w latach dziewięćdziesiątych. To by wytworzyło zupełnie nowe sensy.

Bardziej w stronę: „co się stało z naszą klasą”?

Korzystam z toposu klasy i wiem, że Ameryki nie odkrywam. Przecież Nasza klasa Słobodzianka z niego korzystała. Ja jednak piszę zdecydowanie inaczej i poruszam inne tematy… Przede wszystkim lubię mieszać trudne sytuacje z humorem, najbardziej odpowiada mi formuła komediodramatu. Są różne strategie opowiadania o dojrzewaniu. Dla mnie w ostatnich latach najbardziej inspirujący był ­serial Euforia, który pokazywał dorastanie w sposób nieuładzony, odsłaniając całą hardkorowość tego czasu. To była dla mnie jedna z referencji, kiedy zastanawiałam się, jak rozmawiać z dorosłymi widzami o nastolatkach bez popadania w stereotypy i sentymentalizm. Euforia opowiada też o uzależnieniu, a uzależnienia to klucz, którym wiele historii można otworzyć, nawet jeśli nie mają tego na pierwszym planie. Przecież w latach osiemdziesiątych w Polsce, jeśli ktoś nie pił albo nie palił papierosów, to prawie nie funkcjonował społecznie, stąd pokolenie naszych rodziców było (zasadniczo) uzależnione, a nasze jest (też zasadniczo) pokoleniem DDA. My z kolei o wiele łatwiej wchodziliśmy w narkotyki. Mody na używki są różne, ale uzależnienie – zawsze to samo.

Pokazujesz też inną modę dekady – na odkrywanie tożsamości żydowskiej.

Można to widzieć w kategoriach mody, dla mnie to raczej znak ówczesnej nadziei na to, że tradycyjny polski antysemityzm odejdzie w zapomnienie wraz z komuną. Zresztą Sara, bohaterka, która odkrywa swoje żydowskie korzenie, wcale tej tożsamości nie chce. Trauma marca 1968 sprawiła, że ludzie po prostu się bali ujawniać, a lata dziewięćdziesiąte przyniosły taki moment odprężenia: że już można. Mam takie doświadczenie rodzinne. Mój dziadek ze strony mamy był bardzo tajemniczą postacią, o której krążyły legendy. Przed wojną był właścicielem piekarni, po czym wojna zrobiła mu coś takiego, że przestał wychodzić z domu. Ja tego dziadka nigdy nie poznałam, próbowałam się dowiedzieć od dalszej rodziny czegoś o naszym pochodzeniu, ale słyszałam same niestworzone historie, na przykład o rzekomym pokrewieństwie z Polą Negri, tylko nic o Żydach. Aż pewnego razu zapytałam, dlaczego nie mamy po dziadku żadnych pamiątek, na co moja mama bez słowa wyciągnęła z szafy metalowy kubek z napisem "Szalom" po hebrajsku. I tyle, bo o tym bardzo trudno było mówić. Mam wrażenie, że ten „hajp” na żydowskość, który sama pamiętam ze szkoły, dotyczył jednak rodzin inteligenckich od pokoleń w Warszawie, a moi rodzice byli z mniejszych miejscowości i znali taki niedopowiedziany, wibrujący pod skórą lęk, że lepiej się nie wychylać. Z kolei moja babcia od strony ojca – kobieta prosta, ale o silnym charakterze, dożyła stu lat – zawsze wspominała swoją przyjaciółkę, która się nazywała Ewa Weintraub i zginęła w Treblince. I kiedy babcia zmarła, tata powiedział mi, że jest teraz prawdopodobnie ostatnim człowiekiem, który w ogóle pamięta nazwisko Ewa Weintraub. Postanowiłam ją umieścić w sztuce, choćby tylko jako powidok. Żeby pozostał ślad, że była taka osoba.

Mówisz o lęku starszego pokolenia, zresztą rodzice trzęśli się o wszystko, natomiast my się jakoś nie baliśmy. Sama jako nastolatka i studentka nie rozwinęłam instynktu samozachowawczego, aż się dziwię, że przetrwałam te lata dziewięćdziesiąte.

To akurat właściwość młodości – mózgi młodych ludzi są chyba tak skonstruowane, żeby się niczego nie bać. Z wiekiem poziom lęku, zatroskania, planowania bardzo rośnie. Jak się ma szesnaście lat, to lato trwa w nieskończoność. Jak się ma czterdzieści, to właściwie zaraz się kończy, bo ja już wiem, co będę robić w październiku – mam to w kalendarzu. Traci się też (i to chciałam trochę w tym tekście pokazać) takie poczucie wszechmocy, a przynajmniej poczucie, że ma się na swoje życie wpływ. Bo potem się okazuje, ile jednak zależy od przypad-ku, nie od nas. Byłam w szkole pilną uczennicą, z czego mój mąż się trochę śmieje, bo on z kolei, jako facet, nie czuł tej presji – mężczyzn się za inne rzeczy nagradza. A mnie się ciągle wydaje, że jeśli interesuję się jakimś tematem, to muszę wszystko o tym przeczytać, albo jeśli chcę pisać sztuki, to powinnam iść wszędzie tam, gdzie się czegoś nauczę o pisaniu. To są tkwiące we mnie lata dziewięćdziesiąte, które mi mówią „Ciężko pracuj, a zostaniesz nagrodzona”. Co jednak nie jest prawdą, bo prawda jest taka, że jak się jest Matą i ma się tatę Maty, to się zostaje królem raperów, a jak się jest dobrą uczennicą, to… no właśnie, to się nią jest cały czas. Kiedyś mi się wydawało, że skończę dobre studia, opanuję trzy języki i będę prowadzić życie jak z filmów Antonioniego: będę palić papierosa na pięknym tarasie i rozmawiać o Moravii. Taka sytuacja we mnie pracowała, a potem przyszedł kryzys finansowy, kredyty frankowe, pandemia...

Rodzina.

Tak, rodzina.

Ale też nie przesadzaj odniosłaś sukces. Na podium autorek dla dzieci w Polsce jest jeszcze Guśniowska i Prześluga, no i ty. Moim zdaniem to pierwsza trójka.

Jasne, jak powiedziałam – nie narzekam. Choć z robotą bywa różnie, jestem na etacie we Wrocławskim Teatrze Lalek, ale muszę też ciągle pisać nowe sztuki, brać udział w próbach, to się wiąże z jeżdżeniem po Polsce i nie tylko. Czasem są to fajne miejsca, jak Teatr Narodowy w Pradze, a czasem naprawdę okropne, gdzie wykładzina nie była wymieniana od trzydziestu lat, a prysznic i kuchnia są w jednym pomieszczeniu, które na dodatek dzieli się z trzema innymi osobami. To bardziej La Strada niż Noc. Pandemiczne tąpnięcie sprawiło, że do tego wszystkiego przez półtora roku pisałam dialogi do telenoweli i łapałam każdą możliwość powrotu do pisania seriali, które w przeciwieństwie do teatrów nie przestały działać. Jednym słowem – nie mogę sobie, jak Thomas Mann, pisać od rana do obiadu w ciszy i poczuciu luksusu, a potem iść na spacer. Nie bardzo mogę też wybierać, jaką pracę biorę, a jakiej nie. Właściwie biorę wszystko. Już zrozumiałam, że polski rynek artystyczny ma w sobie coś półperyferyjnego, pewnych barier się po prostu nie przeskoczy. Możesz być uznaną dramatopisarką, ale to nigdy nie idzie dalej. Nie jest tak, że twoje stawki będą znacząco rosnąć, albo że przyjdzie headhunter­ ze studia filmowego i powie: „Wspaniała sztuka, robimy ją”, tak jak to się dzieje w Anglii czy w Stanach. Centrum imperium nie jest zainteresowane transferem idei z jego obrzeży. Problem półperyferii polega na tym, że są w ciągłym napięciu – niby „sky is the limit”, ale to powiedzenie oznacza coś innego dla ludzi urodzonych w różnych miejscach.

W Polsce, jak napiszesz dobrą sztukę, to wszyscy ci gratulują, a dziesięć lat później jesteś dokładnie w tym samym punkcie. A może nawet gorszym, bo zaczynasz się starzeć, a za plecami masz mnóstwo młodych zdolnych ludzi, którzy czekają na swoje pięć minut.

I znowu wracamy do Pierwszych razów, bo ten tekst zadaje pytania o to, kto wybrał dobrą strategię.

Tylko zależy, dla kogo ta strategia. Dziś totalnie szanuję ludzi, którzy prowadzą kancelarię czy biznes, ale w czasie, kiedy wybierałam drogę życiową, byłam przekonana, że mogę robić tylko coś, za czym stoi większa idea, a poza tym czułam, że jestem dystraktem, że nie dałabym rady wpasować się w ramy narzucone przez reguły prawa czy biznesu.

Zanudziłabyś się, musiałabyś chodzić w garsonce!

Nie wiem, może jak człowiek chodzi w garsonce codziennie, to dorasta do tej garsonki? Zresztą to tylko strój roboczy. Tak jak moim strojem roboczym są sportowe buty, których chociaż nie kocham, to przy moim trybie życia nie mogę zamienić na nic innego. Czy jak decydowałam, że zostanę dramatopisarką, to wiedziałam, że resztę życia spędzę w adidasach? Nie. Tak wyszło.

To są ciekawe pytania: ile w naszych życiowych wyborach jest świadomych decyzji, a na ile decydują absurdalne zbiegi okoliczności, to, co nam wpoili rodzice, a co już nie ma odniesienia do współczesnych realiów, i tak dalej. Bardzo dyskutuję w tej sztuce z modnym w latach dziewięćdziesiątych twierdzeniem, że każdy jest kowalem własnego losu. No nie każdy. Większość z nas ląduje tylko trochę wyżej, albo trochę niżej niż nasi rodzice. Po przeszło dwudziestu latach od matury naprawdę to widzę. Ale przyjmuję tę konstatację z pogodą ducha – zrozumienie tej prawdy oznacza, że i innych, i samych siebie traktujemy z większą wyrozumiałością. Może nie będę palić papierosa na tarasie z widokiem na Rzym (też dlatego, że jestem uzależniona od nikotyny i nie mogę tykać niczego, co ją zawiera), ale chyba jakoś to przeżyję. A jeśli kiedyś przypadkiem uda mi się dojść do takiego momentu w życiu, to będę zadowolona, że w liceum włożyłam tyle wysiłku w naukę włoskiego.

Udostępnij

Maria Wojtyszko

Scenarzystka i dramatopisarka, kierowniczka literacka Wrocławskiego Teatru Lalek.