lepper_fot_barczyk186_original.jpg
Lekkoduch
Marcin Liber miał świetny sezon. Grand Prix trzydziestego Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej otrzymały Dropie, które wyreżyserował w Teatrze im. Horzycy w Toruniu. Do finału tra fił również Dramat rodzaju męskiego z Wrocławskiego Teatru Współczesnego – obydwa tytuły złożyły się na indywidualną nagrodę za reżyserię. Zapewne nikogo nie zdziwiłby w gro nie finalistów także spektakl z krakowskiego Teatru im. Słowackiego pod tytułem Lepper. Będziemy wisieć albo siedzieć. Trzy znakomite premiery polskich sztuk współczesnych. Wszystkie o Polsce, choć każda inaczej.
Więcej tu jednak punktów wspólnych niż różnic. Wynikają one z wyrazistego stylu, który Liber wypracował przez trzy dekady reżyserowania – ostatnimi laty niezwykle intensywnego. Jego teatr jest widowiskowy i zabawny. To nie znaczy: próżny i błahy. „Teatr jest serio, a forma buffo” – powiedział w jednym z wywiadów1. Spektakle z ostatniego sezonu dobitnie to potwierdzają. Naj wyraźniej widać to w Lepperze… Od niego więc zaczniemy, bo i on zaczyna się od tego, co dla polskiego teatru fundamentalne – od Wyspiańskiego.
KRAWAT TYPU SZLABAN
Na scenę Małopolskiego Ogrodu Sztuki wpadają dwie postaci w biało-czerwonych kostiumach i błazeńskich czapkach. Stroje i równie pasiasta scenografia Mirka Kaczmarka nawiązują do ikonicznych krawatów noszonych przez członków i sympatyków Samo obrony Rzeczpospolitej Polskiej. Partia ta istniała od 1992 do 2012 roku. Na przestrzeni lat 2006-2007 dwukrotnie współtworzyła rząd (w koalicji z ugrupowaniami Jarosława Kaczyńskiego i Romana Giertycha). Jej liderem był Andrzej Lepper. Polityk powiesił się w 2011 roku. „Tego nie możemy, bo pójdziemy siedzieć. / Nie będziemy stać, nie będziemy leżeć […] będzie my wisieć albo siedzieć” – śpiewają w spektaklu Nagrobki. Czarny humor charakteryzuje nie tylko Leppera…, ale także pozostałe dwa omawiane tu tytuły. Ustalmy więc od razu: Liber w teatrze śmieje się głośno. Chwilami dobrotliwie, momentami sardonicznie. Odważnie, bo niestraszne mu suchary. Błazeński bywa też w powadze. „Życie i tak będzie do niczego” – śpiewają wesoło, choć melancholijnie aktorzy w Dropiach. Skoro tak, cóż nam pozostaje, poza uśmiechem?
Oficjalną wersję śmierci lidera Samoobrony podważają miłośnicy spiskowej teorii o „seryjnym samobójcy”, ale ten akurat wątek w spektaklu nie wybrzmiewa, bo i nie o biografię kon kretnego człowieka tu chodzi. Działacz jest jedną z wielu inkarnacji szerszego zjawiska, które sam Liber nazywa populizmem2. Termin ten znaczy dziś wszystko, czyli niewiele. Jeśli jednak wyjdziemy poza publicystykę, zobaczy my w Lepperze odwieczny topos bła znatrickstera. W polskiej historii reprezentowany choćby przez Stańczyka. To dlatego wspomniany duet błaznów cytuje najsampierw odpowiedni ustęp z Wesela. Wybór ustępu też coś mówi. Bo skoro chłopski to bunt, to dlacze go Stańczyk, a nie Jakub Szela? Kilka scen później aktorzy widłami mierzyć będą w mieszczańską, czyli pańską publiczność. Bez obaw. Cały czas będzie śmiesznie.
Zdawać by się mogło, że przywołując konkretną postać historyczną, Marcin Liber i autor tekstu Jarosław Murawski bliżsi są innej perspektywie politycznego błazna niż ta mityczno-fantazmatyczna. Przykładem takiego bardziej realistycznego spojrzenia jest nieco dziś zapomniany Mateusz Bigda, bohater powieści Juliusza Kadena-Bandrowskiego. W owym chłopiepolityku czytelnicy z lat trzydziestych widzieli i Wincentego Witosa, i Józefa Piłsudskiego. Z kolei widzowie spektaklu Bigda idzie!, który w Teatrze Telewizji w 1999 roku wyreżyserował Andrzej Wajda, mogli w tytułowej kreacji Janu sza Gajosa dostrzec Leppera właśnie. A jednak Murawskiego, podobnie jak Wyspiańskiego, interesuje model, który przekracza realia epoki. Dlatego Lepper jest u Libera zbiorowy – mówi nim cała obsada i choć w tekście nie brakuje nawiązań do biografii polityka i historii Samoobrony, to całość zasadza się na czymś większym, czymś szerszym. Możemy to nazwać historią narodową, możemy historią klasową.
Jednocześnie twórcy dbają o kontakt z bieżączką: polityczną, społeczną, teatralną. Opowieść o Jarosławie Kurskim, który chwyta Leppera za rękę i mówi: „pana ręce to dawno grabi w rękach nie miały”, komentuje drugi głos: „to się nazywa pamięć ciała i to jest silnie obecne we współczesnym teatrze”. Cały niemal spektakl rozpisano na tego rodzaju polifonię. Komentarze do komentarzy. Przypisy do memów. To, co historyczne, jest tym, co współczesne, ale nie dlatego, że twórcy chcą zwrócić uwagę na jakoweś długie trwanie, czy inne Rymkiewiczowskie koło, na którym nieustannie się obracamy. To raczej próba uchwycenia współczesnej percepcji w jej przebodźcowaniu i materii pomieszaniu. Wczoraj musi być blisko dziś, w przeciwnym wypadku tracimy nim zainteresowanie. Dlatego Ave Maria przechodzi płynnie w Annę Marię (tę, co smutną ma twarz). Dlatego ktoś rzuca, że przeczytał Chamstwo Kacpra Pobłockiego i w związku z tym jeszcze mniej lubi Zanussiego, bo „śmierdzi siodłem”. Co i rusz wybucha inne pełne kontekstów nazwisko: Jacek Żakowski, Joseph Goebbels, Leo Lipski, Stanisław Staszic.
Ktoś powie, że to zwykły bałagan, salwy na oślep. Nawet jeśli – artysta strzela, widz kule nosi. Śmiałem się, gdy w jednej ze scen Nagrobki zagrały post -punkową wersję Weź pigułkę. To przebój DJ Hazela, ważnej postaci dla kultowego klubu Ekwador w wielkopolskich Manieczkach, stolicy „polskiej pompy” – jak się mówi o tym, nienachalnie wyrafinowanym rodzaju muzyki elektronicznej. Co to ma wspólnego z Lepperem, który muzyki słuchał nie w dyskotece na wsi, a w samochodzie („Rodowicz, Geppert, Krawczyk. Ich Troje, ludowe też lubię"3">www.viva.pl.)? Odpowiedź przynosi filmowy dokument Rave (2024) w reżyserii Łukasza Rondudy i Dawida Nickela. Pojawia się tam opowieść o Józefie Wybickim, autorze hymnu Polski oraz właścicielu Manieczek i okolicznych gruntów, który marzył o muzyce tworzonej nie tylko przez szlachtę. Za plecami opowiadającego o tym Gregora Różańskiego cała dyskoteka ofiarnie pompuje Polskę.
Tematem Leppera… jest bowiem także zwrot ludowy. Czy raczej skłon – nad chłopską dolą. Polska widziana z tej perspektywy to jedno wielkie pole, a każdy Polak ze wsi rodem. Nie dziwi więc, że dominującym rekwizytem jest koryto (później w roli mar, wreszcie i cmentarza) w kształcie konturów naszej ojczyzny, wypełniane na wstępie ziarnem – niekoniecznie na znak urodzajnych żniw, raczej na wspomnienie rolniczych protestów. Gdzieś pod tym zbożem sejm i wszystkie stany. Owszem, mnie też śmieszy doszukiwanie się echa młócenia zboża w techniawce, ale już nasłuchiwanie cepów w trójkowych rytmach oberków to poważna sprawa. Tak się tu żyje, w tym post modernizmie. Ale też nie o prawdy historyczne w sztuce idzie. Zatem – o co chodzi? – zapytajmy za mamą DJ Hazela, który ściszając bit, odpowiada rodzicielce: „weź pigułkę, to zobaczysz”. Z polskim teatrem współczesnym, osobliwie z teatrem Marcina Libera jest podobnie. Nie trzeba oczywiście łykać MDMA, raczej tę pigułkę z Matrixa za wierającą popkulturofen.
POD WISZĄCĄ ŚWINIĄ
Wstawki z codzienności w Lepperze… obejmują nie tylko kody kulturowe i modne książki, ale także inne spektakle Teatru im. Słowackiego (przede wszystkim musical 1989) oraz polityczne perypetie narodowej już sceny. Na słowa „podobno na kuratorów biorą tylko debili” wybucha owacja. Wyrafi nowane to jak twitt byłej już kurator Barbary Nowak, której miast inwektyw warto by dać karnet za wkład w promocję, albo chociaż wysyłać newsletter – a nuż jeszcze pomoże. Zgadza się jednak ta wrażliwość z błazeńsko-jarmarczną poetyką przedstawienia, które w swej farsowości musi być polityczne, aktualne i lokalne – jak poranna gazeta i wieczorny skecz. Czy istnieją lepsi ad resaci krytycznych dyskusji o chłopach, klasach i narodach niż mieszkańcy i mieszkanki Krakowa? Owiani mitem wielopokoleniowej inteligencji, której liściaste fulary powiewają na zamglo nych smoczym dymem plantach, gdzie echem niosą się śmiechy bronowickich chłopek, wirujących na karuzeli z baranami pod madonnami i tak dalej.
Teatr Libera jest polityczny i lokalny również w tym najprostszym sensie. Twórcy nie ukrywają swoich poglądów. W przypadku Leppera… są one zbieżne z postawą zespołu Słowaka oraz większości jego widzów, to znaczy są antypisowskie. Dlatego Rafał Dziwisz, który w 1989 gra Wojciecha Jaruzelskiego, tu taj mówi do publiczności: „przejebiecie te wybory i żaden pozytywny mit tu nie pomoże”. Tymczasem władza w Polsce się zmieniła i żaden pozytywny mit nie był konieczny, wręcz przeciwnie, zadecydowało to, co negatywne. Tak tu się żyje, w tej Polsce. Kraju pod wiszącą świnią, której potężnych rozmiarów rzeźba zadyndała na początku przed stawienia nad wspomnianym kory tem. Zwykła to tusza, czy może ważki symbol? Maciora, mać, matka – podpowiada staropolszczyzna. Nęci ta in terpretacja, w której najbliższy wspólny mianownik (ojczyznę?) traktujemy obuchem, nożem i palnikiem. A potem smażymy albo wędzimy. Ale ani obróbki, ani konsumpcji w Lepperze… nie ma. Nie było też samego uboju. Świnia wisi i nie spada.
Co podlega autokrytyce, jeśli nie polityczne preferencje? Intelektualne mody. „Czy twórcy tego spektaklu są klasistami?” – pyta Marcin Kalisz, po czym zakłada stańczykową czapkę i wyjawia, że nikt z zespołu nie urodził się na wsi, a nawet jeśli, to i tak od lat mieszka w Krakowie. Czy można mówić o wsi, nie będąc ze wsi? I kto ma niby o tym decydować? Śmieszne te rozważania i śmieszna drżąca pod nimi obawa, że nawet w teatrze będą sprawdzać, czy aktor ma moralne prawo mówić zadany tekst. Śmieszne, owszem, choć jako chłopak wychowany na wsi zżymam się niekiedy na inteligenckie dowcipasy o ludowiźnie. Tu się z artystami spotykamy z przeciwnych idąc kierunków, bo najwidoczniej wszyscy czujemy potrzebę bronienia klasowych interesów. Czuje ją też krakowska publiczność, dlatego reaguje oklaskami na postulat, aby znaleźć miejsce „pomiędzy chamofobią a chłopomanią”. Oklaski milkną a Kalisz mówi: „obawiam się, że nie ma nic pomiędzy”.
Znamienny to moment, w którym zobaczyć możemy potencjalny radykalizm teatru Libera i projekt świata, który wyłania się z jego spektakli. Nie jest nim rewolucja, przeciwnie – umiarkowanie. Spokój w środku i odpoczynek w centrum. Prawica jawi się równie opresyjna, co radykalna lewica ze swoim woke i innymi polityczno-poprawnymi czarami. Ironia i popkulturowa erudycja w sztuce byłyby w tej sytuacji remedium na prostactwo z jednej i za dufanie z drugiej strony. Przy okazji śmiech poprawia nastrój, a dobrze jest czuć się dobrze, zwłaszcza na wieczornym wyjściu do teatru. Oczywiście są tematy, z których śmiać się nie wolno, i polityczne poprawności, których łamać nie należy. W tym przypadku jest to molestowanie kobiet, przywo łane poprzez nawiązanie do „seksafery w Samoobronie” i będące w tym układzie – jak trafnie zauważył Jacek Sieradzki – „prefiguracją #MeToo”"4, ale także okazją do przyłożenia tej lewicy, która widzi w Lepperze przede wszystkim przeciwnika Balcerowicza, a nie agenta patriarchatu.
Wbijamy więc szpilki, ale nie wszędzie i nie za mocno. Piękna to uszczypliwość, gdy czytaniu Konstytucji towarzyszy Nokturn Es-dur, op. 9 nr 2 Chopina zwany „nokturnem Pendolino”, bo umila podróże pasażerom słynnego pociągu (co jak Dąbrowski – z ziemi włoskiej do Polski i za którego przewodem Warszawa łączy się z narodem – by raz jeszcze przywołać Wybickiego). Konstytucji się tu jednak nie broni, przeciwnie. W ustawie zasadniczej nie ma nic o chłopach, a to dobry pretekst do litanii wiejskiego męczeństwa. Widzom należy się prawdziwy obraz wsi w kontrze do kiczowatego landszaftu z dworkiem, co to przez lata wisiał nad wersalką w dużym pokoju. Czy nie gryzie się ta moja interpretacja ze wspomnianymi scenami, w których aktorzy mierzą w widzów widłami i domagają się (w imieniu ciemiężonych pokoleń chłopów) przeprosin od wielkomiejskiej publiczności? Toż to krotochwila. Wszyscy wiemy, że takie symboliczne reparacje nie mają ani sensu, ani wpływu na cenę żywca tudzież żyta – a to są realne problemy polskiej wsi, o czym dobrze wiedział Andrzej Lepper. Wiedzą o tym również Murawski i Liber, świadomie jednak koncentrują się na innym wymiarze tej narodowo-klasowej opowieści. Bo i teatr skuteczniejszy jest w wiwisekcji fantazmatów niż doraźnej polityce i reprezentowaniu realnych interesów grup społecznych.
Lepper jest u Libera błaznem, ale jednocześnie człowiekiem władzy. Różni go to od Stańczyka, podobnie jak zgoła inaczej pojmowany patriotyzm. Czy błazen z buławą może spełnić swoją misję? Jak pisał Jean Starobiński: „w od różnieniu od możnych tego świata, którzy wpadają w pułapkę własnej wspaniałej szaty i zewnętrznych atrybutów czczej władzy, klown jest «królem wzgardy» […] z pokorą przyjmuje najgłębszą prawdę o sobie samym”. Badacz puentuje: „Do nas już należy dojrzeć, że wyobraża właściwie nas wszystkich, że wszyscy jesteśmy błaznami…"5. Twórcy krakowskiego przedstawienia dobrze to rozumieją. Wiedzą też, że istotą klaunady jest fikołek. Nieustanny przewrót, podważanie i negocjacja sensu. Lepper… świetnie ten schemat realizuje. Warto jednak pamiętać, że ćwiczenia wykonuje na miękkim wypchanym farsą materacu.
CZUŁE POGO
W wywiadzie udzielonym po zdobyciu laurów trzydziestego Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej Liber wspominał, że przy pracy nad jednym z ostatnich spektakli obiecywał sobie wraz ze współpracownikami: „to już ostatnie przedstawienie o Polsce"6. Zanim o Polsce, słowo o współpracownikach, którzy – jak wynika z tej wypowiedzi – są dla reżysera istotni. I choć – jak to w teatrze – ich nazwiska się zmieniają, to można wskazać grupę, bez której teatr Libera byłby znacząco odmienny. Swoje najważniejsze spektakle w ostatnich latach zrealizował na tekstach Jarosława Murawskiego, Michała Kmiecika i Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk. Kmiecik jest też nadwornym specjalistą od adaptacji prozy. Scenograficznie Liber stale współpracuje ze wspomnianym już Mirkiem Kaczmarkiem. Kostiumowo pomocą służy też Grupa Mixer. Choreograficznie konsekwentnie wspiera go duet Hashimotowiksa, muzycznie zaś inny duet – Nagrobki, którego twórcy, czyli Maciej Salamon i Adam Witkowski, są również artystami sztuk wizualnych, nie dziwi więc, że ten pierwszy odpowiada za scenografię w Dropiach.
A co z tą Polską? Bez wątpienia nie jest Liber typem narodowego guślarza i rodzimą literaturą współczesną (tak dramatem, jak i prozą) nie zajmuje się z powodu dziejowej misji. W zmianę kursu jednak wiary nie daję i to nie tylko dlatego, że jesienią w Kielcach premiera Baśni o wężowym sercu na podstawie powieści Radka Raka (w adaptacji Michała Kmiecika, scenografii Mirka Kaczmarka i choreografii Hashimotowiksy). Z jakiegoś powodu Liber upodobał sobie współczesny język. Chwilami można odnieść wrażenie, że interesuje go przede wszystkim link do tego, co gorące, żeby nie napisać modne – że robi sztukę doraźną. Nie zawsze z powodzeniem, czego przy kładem skoncentrowany na krytyce katolicyzmu 966 czyli zmierzch bogów Jarosława Murawskiego (Teatr im. Fredry w Gnieźnie, 2023). Z reguły jednak efekty są pomyślne, czego najlepszym przykładem opowieści o prekariacie w Dropiach i kryzysie męskości w Dramacie rodzaju męskiego.
Współczesny jest także wybór kontekstów i nawiązań, którymi reżyser operuje. Komiks, popkultura, film. No i muzyka. Blisko w tej materii Liberowi do Jana Klaty, bo i z podobnych czerpią źródeł: alternatywa, post-punk, jazz, synth-pop czy nawet black metal. U Libera muzyka często grana jest na żywo, co podkreśla, jak istotna dla tego teatru jest szerokopasmowa transmisja energii i wspólnotowość uruchamiana choćby przez gremialne zanurzenie w hałasie. Szczególne miejsce w dźwię kowej sferze zajmują Nagrobki. Ich wyrazistość (także wizualna) stanowi integralny element scenicznego świata. Dowodem zarówno Lepper…, jak i Krótka rozmowa ze Śmiercią (Teatr. im. Fredry w Gnieźnie, 2020) oraz Ale z naszymi umarłymi (Teatr im. Żerom skiego w Kielcach, 2022). W Bowiem w Warszawie (Teatr Studio w Warsza wie, 2021) świetnie zabrzmiało Błoto, z kolei w Dramacie rodzaju męskiego cokolwiek chuligański jazz proponuje młody kwartet Sneaky Jesus.
A skoro już przy metrykach jeste śmy. Liber nie udaje młodszego niż jest (rocznik 1970). Nie odcina się od swo jej historii i dziedzictwa. Potrafi zrobić spektakl o świecie i teatrze, z których przyszedł – a był to świat alternatywy i Teatr Ósmego Dnia (Ach, jakże godnie żyli, Teatr Powszechny w Warszawie, 2019). Nie poddaje się też kategorii „głos pokolenia”. Oglądając Bowiego w Warszawie, czuć, że bliski jest mu język Doroty Masłowskiej. Podobnie w Dropiach na podstawie opowiadań Natalki Suszczyńskiej, które ożywił i dodatkowo rozbujał. Wspólnie zresz tą z Kmiecikiem, który w tej krótkiej stawce pisarskiej jest najmłodszy (rocznik 1992). Zanim jednak o dropiach i innym ptactwie, wróćmy do wrocław skiego jazzu. To taki jazz, do którego można tańczyć pogo.
Dramat… skrywa sztukę Jakuba Tabaczka pod tytułem Stulejka. Zmianę tytułu tłumaczy widzom sam reżyser w tekstowym komentarzu. Takich ingerencji, czy raczej polemik z autorem, będzie w tym spektaklu więcej, co mogłoby sugerować, że Liberowi niewygodnie w tej kooperacji. Tymczasem wydaje się bardzo problematyką Stulejki zainteresowany. Nic dziwnego, jest to opowieść o kryzysie męskości, także tych jej wzorców, które formowały jego pokolenie. Dlatego wszyscy w przedstawieniu noszą takie same, kowbojskie kostiumy w typie Jamesa Deana. Pomysł Mirka Kaczmarka na jednolitość stroju zbliża Dramat… do pasiastego Leppera… i Dropi, gdzie królują różo we uniformy w czarne wzory-tatuaże. Gromada, grupa lub wspólnota – jak kolwiek nazwać ten układ, to kategoria podstawowa w przedstawieniach Libera. W Ale z naszymi umarłymi wszyscy wyglądali jak zombie, w Prawdziwym norweskim black metalu (Teatr Collegium Nobilium w Warszawie, 2023) postacie były osobne, ale niemal bez wyjątku ujednolicone subkulturowym dress codem.
Ciąg ku wspólnocie realizuje Liber także na poziomie choreografii, a właściwie robi to Hashimotowiksa. W Lepperze… wszyscy w marionetkowym zapętleniu odtwarzają osobliwy surżyk gestów, którego uczono polityków na przełomie wieków, tłumacząc im pozycje rąk i wynikające z nich postawy otwarte i zamknięte. W Dramacie… mamy odwrotność systemów, czyli erupcję swobody w radosnym pogo. Taniec to kontuzjogenny, łatwo do stać w zęby lub na zębach wylądować – wtedy błyskawicznie przychodzi pomoc, często od tego, który posłał nas na deski, co wie każdy bywalec koncertów, na których pogo się tańczy, a więc tych, gdzie grają punka, rocka lub metal. Ten aspekt troski w agresji uczynił Liber sednem swojego Dramatu… wskazując perspektywę transformacji męskości. Jej toksyczne warianty obserwujemy w spektaklu na osi rozpostartej od dzieciństwa po starość – aż do pozytywnego wariantu proponowanego w finale. Prosta struktura następujących po sobie i luźno powiązanych opowieści, angażujących najczęściej dwoje lub troje bohaterów, uzupełniona została o wspólnotową choreografię, w której cała reszta licznej przecież obsady wspiera konkretne postaci i światopoglądowe warianty przez nich reprezentowane.
Jakub Tabaczek napisał Stulejkę w formie następujących po sobie dialogów. Przeglądają się w nich pokoleniowe konflikty, stereotypy i rozmaite tabu, które trzeba przełamywać, jeśli chce się coś z tym patriarchatem zrobić. Rzecz bywa brutalna, ale przede wszystkim ma widza bawić. Urolog, czyli Doktór co ma motór (Krzysztof Zych), tak diagnozuje speszonego pacjenta (Dominik Smaruj): „chodzi o to, iż napletek pański nie da się do końca odwieść”. Nieborak ma też poważniejszy problem – obojętność wobec jednośladów. To właśnie po tym rozpoznajemy, że słaby z niego facet. Zabieg usunięcia stulejki jest grote skową inicjacją w prawdziwą męskość, która zagwarantuje odpowiedni status egzystencjalny. Rzecz dokona się za sprawą zardzewiałej maczety, a wstęp do rytuału podkreśla egzotyzująca muzyka. Doktór nie zakłada na siebie co prawda (jak w tekście) skóry i maski leoparda, ale niewiele to zmienia. Liber komentuje sekwencję za pośrednictwem napisów:
Zabrałem swojego syna na męską wyprawę. Specjalnie na tę okazję kupiłem namiot samorozkładany. W lesie zaimponowałem synowi sprawnością, z jaką postawiłem nasz nocleg. Następnego dnia rano zbliżała się ulewa, musieliśmy się szybko ewakuować. Czy ktoś z Was pakował samorozkładalny namiot Quechua? No właśnie. To może trwać. Nigdy nie zapomnę miny sześcioletniego, przemoczonego Franka, który przyglądał się mojej porażce.
Więcej w tym krótkim tekście niuansowania ról społecznych w relacjach międzypokoleniowych niż w całej poprzedniej scenie. Więcej też niedopowiedzeń i interpretacyjnych możliwości. Jaką dokładnie minę miał sześcioletni Franek?
RÓŻ I SZURANIE
Dramat… i Dropie różnią się wyraźnie od najeżonego odniesieniami i erudycyjnego Leppera… Murawski wrzuca nas na fantazmatyczną karuzelę i kręci aż do mdłości. W Dramacie… rzecz jest prosta i konsekwentnie krąży wokół jednego tematu. Dropie z kolei zdają się z kontekstów wyprane i zawieszone w krainie, która bez wątpienia jest Polską, ale i Polską być nie musi. Pomimo wyraźnych odniesień geograficznych miałem wrażenie, że oglądam opowieść nie o miejscu, lecz o czasie i w sposób oczywisty nie o narodzie, a o klasie. Opowiadania Natalki Suszczyńskiej zebrane w tomie o takim jak spektakl tytule są absurdalne, chwilami surrealistyczne. Nie o popis wyobraźni tu jednak chodzi, raczej o katartyczne funkcje wygłupu i przesady. Dlatego opowieść o wynajmowaniu budy, w której współlokatorem jest biszkoptowy labrador imieniem Borys Szyc, niedaleka jest w gruncie rzeczy realnym troskom młodych na rynku mieszkaniowym, które odczuwa obecnie cała generacja. Przesada ma nam pomóc przetrwać w dość ponurej rzeczywistości. Dlatego też świat Dropi jest różowy i pastelowy. Zamieszkujący altankę na śmieci imigranci z krajów Beneluksu, którzy przybyli do Polski z nadzieją na umowy śmieciowe i za trudnienie w kebabie, zdają się świet nie pasować do przestrzeni, w której na deskorolkach stoją gipsowe grzybki po malowane w czaszki i swastyki. Krwio żerczy i tajemniczy Leśny Ludek (liczba pojedyncza) uzupełnia się z realiami pracy w bankomacie i chorobą zawodową, czyli kasłaniem banknotami. Spektakl grany jest na kameralnej Scenie na Zapleczu, co umożliwia rozszerzenie wspólnoty o widzów – usadzonych pod ścianami dookoła pola gry. Pisząc o rozszerzeniu wspólnoty, nie mam na myśli sceny, w której podaje my sobie z rąk do rąk gumowego węża, bo to akurat gest cokolwiek przaśny, zwłaszcza że owego węża nie liżemy, tak jak robi bohaterka-narratorka ze żmiją, nie mamy więc szans na psychodeliczny post-hipisowski trip. Aczkolwiek przy odrobinie dobrej woli za taki właśnie uznać można teatr Libera. I nawet jeśli ostatecznie nie robi takie go wrażenia jak psychodeliki, to i ryzyko niesie mniejsze. Bezpieczeństwa zaś nie należy lekceważyć, zwłaszcza w tak niepewnym świecie.
Opowiadania Suszczyńskiej są fantastyczne. Zbudowane jednak z tego, co pod ręką, bez konieczności wymyślania nowych elementów rzeczywistości. Świat to podłączony do Facebooka, a jednocześnie śledzący z zapamiętaniem debaty tytułowych dropi, które to ptaki w serii paneli dyskusyjnych usiłują uzdrowić Polskę. Niewidzialnym patronem bohaterki jest Kermit, z kolei jej landlord (Grzegorz Wiśniewski) to wampir, co podkreśla kostiumem i groteskowym śmiechem. W toruńskim spektaklu narratorkę grają trzy aktorki: Joanna Rozkosz, Julia Sobiesiak-Borucka i Weronika Krystek. A więc tak jak w poprzednich omawianych spektaklach mamy do czynienia z losem tyle indywidualnym, ile zbiorowym. Wspólnoty te na różnych zbudowano podstawach. W Lepperze… mianownik jest narodowo-klasowy, w Dramacie… mowa o płci, w Dropiach odbija się pokolenie.
W twórczej, bo rozszerzonej o autorskie dopiski, adaptacji Kmiecika opowiadania przeplatają się płynnie, co być może nieco komplikuje odbiór podług linii fabuł, ale pozwala stworzyć wrażenie jednorodnego, choć fantazyjnie zróżnicowanego świata. Trzyma się on na refrenach. Piosenki Zuzy Wrońskiej i Igora Nikiforowa skutecznie aplikują najważniejsze przesłanie: „hajsu mao (mao)”, aktorzy rzucają co jakiś czas lekko już nieświeże „ale ta inflacjazapierdala” i już wiemy, kiedy (bardziej niż gdzie) jesteśmy. Rwane, fragmentaryczne, często brawurowo zapętlone teksty, to zdaje się ulubione formy literackie Libera. Nic dziwnego, charakterystyczną cechą jego teatru jest znakomity montaż. Konieczny, jeśli spektakl dostarczyć ma rozrywki. Przedstawienia Libera jej dostarczają. Przy okazji mówią nam kilka istotnych spraw o tym, co aktualne. W scenie szczęśliwej potrafią też zmienić lub wyostrzyć perspektywę. Pozostają jednak uczciwe. Nie nawracają, nie agitują. Liber wie, że teatr świata nie zmienia i choć niewiele może, to jednak zawsze coś. Raczej coś niż nic. Dlatego błazny, które próbują w Lepperze… przesunąć koryto-Polskę w lepsze miejsce, nie odnoszą sukcesu (i wcale nie dlatego, że „jeszcze się taki nie urodził co by Polaków pogodził”). Co sobie jednak poszurają i podyskutują, to ich. Co się pośmiejemy, to nasze. Śmiechu nie lekceważyć, powagi nie przeceniać – mą drość znaleźć, rozrywki nie zgubić. Takie wynoszę z teatru Libera przesłanie i lżej mi na duchu.
- 1. Metafizyka miłego wieczoru, z Marcinem Liberem rozmawiał Dominik Gac, „Teatr” nr 5/2023.
- 2. O Polsce dość, z Marcinem Liberem rozmawiał Michał Smolis, „Raptularz e-teatru” nr 65-66/2024.
- 3. Andrzej Lepper: „Widzę siebie w roli pozytywnego dyktatora”, z Andrzejem Lepperem rozmawiał Piotr Najsztub, rozmowa z wydania drukowanego z 2001 roku udostępniona na portalu viva.pl 5 sierpnia 2016, 4. Jacek Sieradzki Ruiny Wersalu, e-teatr.pl, 24 stycznia 2024, .
- 5. Jean Starobinski Wydrwieni zbawcy, przełożyła Aleksandra Olędzka-Frybesowa, „Literatura na Świecie”, nr 9/1976, s. 311.
- 6. O Polsce dość…, dz. cyt.