int_lwownieoddamy_teatr_fot.maciej_ralowski_listopada_23_2018_270.jpg

Katarzyna Szyngiera, Marcin Napiórkowski, Mirosław Wlekły „Lwów nie oddamy”, reż. Katarzyna Szyngiera, Teatr im. Siemaszkowej w Rzeszowie, 2018. Fot. Maciej Rałowski

Sąsiedzi

Zuzanna Berendt
Przedstawienia
11 sty, 2019

W debatach o relacjach polsko-ukraińskich przeszłość i przyszłość stanowią dwa bieguny, których energie wpływają na to co wydarza się między nimi. Siły oddziaływania obu biegunów są wyraźnie wyczuwalne, przez co najtrudniej jest mówić o tym, co znajduje się pomiędzy nimi. Tym trudniej, że w przypadku Polaków i Ukraińców niezaprzeczalnie mamy do czynienia nie z fantazją na temat życia obok siebie przedstawicieli dwóch narodów, czy obciążonego strachem i nadzieją „spotkania z obcym”, ale stanem faktycznym, na który wpływa konflikt pomiędzy Rosją a Ukrainą, migracje i nastroje panujące w Unii Europejskiej. Więzi między dwoma państwami nie są więc jedynie skutkiem historycznych wydarzeń, ale tworzą się i kształtują każdego dnia.

Spektakl Lwów nie oddamy, który powstał z materiału reportażowego zgromadzonego przez Katarzynę Szyngierę, Mirosława Wlekłego i Marcina Napiórkowskiego rozpoczyna się od prologu, w którym poznajemy historię znajdującej się na podkarpaciu wsi Beniowa, którą do 1945 roku zamieszkiwali Polacy i Ukraińcy, a obecnie w jej polskiej części nie zamieszkuje nikt. Dzieląca wieś granica między państwami wytyczona na Sanie jest nieprzekraczalna. Z kolei ostatnią scenę, rozgrywającą się już po tym jak kilkadziesiąt razy ze sceny padło nazwisko Stepana Bandery, przytoczono perypetie ministra Witolda Waszczykowskiego w lwowskim „Więzieniu na Łąckiego” i przedyskutowano aresztowanie w drewnianych skrzyniach lwów z Cmentarza Orląt, rozpoczyna pytanie „Jakiej przeszłości potrzebuje przyszłość?”. Takie pytanie zadaje się z ambicją sięgnięcia poza przygodne konflikty teraźniejszości, przez co wydaje się jednocześnie konstruktywne i słabo umocowane w rzeczywistości.

cf2cd42c3ddc3382f04e1016cc184c01.jpg

Katarzyna Szyngiera, Marcin Napiórkowski, Mirosław Wlekły „Lwów nie oddamy”, reż. Katarzyna Szyngiera, Teatr im. Siemaszkowej w Rzeszowie, 2018. Fot. Maciej Mikulski

Można więc odnieść wrażenie, że między przeszłością symbolizowaną przez starą lipę a przyszłością, o której mówi się w związku z szansą na wejście Ukrainy do Unii Europejskiej nie ma żadnego pola do działania, a jedynie odległość wystarczająca by wymierzać z niej celne ciosy to „w przód”, to znowu „w tył”. Trudność myślenia jednocześnie o przeszłości i przyszłości relacji polsko-ukraińskich polega na tym, że dla higieny unika się mówienia o wysoce problematycznych kwestiach, takich jak warunki zatrudnienia i zamieszkiwania Ukraińców w Polsce, które w istotny sposób wpływają na sytuację w kraju znajdującym się za wschodnią granicą Unii Europejskiej.

Nie sposób uciec od historycznych uwikłań, a jednocześnie naiwnością byłoby powiedzieć „nie patrzmy w przeszłość, skupmy się na przyszłości”. Spektakl w reżyserii Katarzyny Szyngiery nie jest naiwny, a pozornie proste osadzenie go na poziomie dyskursywnym w takich kategoriach jak pamięć i historia, przeszłość i przyszłość, polityka i relacje międzyludzkie, pozwoliło twórcom na ucieczkę z pułapki historycznych roztrząsań wprost do miejsca, w którym pulsują żywe społeczne energie, problemy i konflikty. Stało się to za sprawą zaproszenia do spektaklu ukraińskiej aktorki, Oksany Czerkaszyny, która według tego co mówi na scenie, miała za zadanie zagrać „prawdziwą Ukrainkę”. Próby ustalenia na czym miałaby polegać taka kreacja aktorska trwały tyle co spektakl i nie przyniosły odpowiedzi, która satysfakcjonowałaby Czerkaszynę. Zaangażowanie twórców z Ukrainy wydawało się Szyngierze konieczne w związku z chęcią podjęcia tematu relacji polsko-ukraińskich.

Oprócz aktorki do zespołu dołączyła ukraińska dramaturżka Olga Maciupa. To, że recenzenci pisząc o spektaklu skupiają się przede wszystkim na obecności Czerkaszyny wynika z faktu, że jej wystąpienie na scenie na wielu poziomach ma w sobie coś z konfrontacji. Widzowie dowiadują się, że rolę, którą mogłaby zagrać aktorka z rzeszowskiego zespołu – co skutkowałoby obniżeniem kosztów produkcji spektaklu i zmniejszeniem trudności organizacyjnych – została powierzona Czerkaszynie. Ukraińska aktorka mówi po polsku, ale buntując się wobec zasad narzucanych przez twórców przechodzi na swój język ojczysty. Opowiada o tym, w jakich okolicznościach zdarzało jej się być nazwaną banderówką i jak skomplikowana sytuacja rodzinna (dziadek aktorki mieszka w Rosji) wpływa na to, że określanie jej tożsamości jednym słowem: Ukrainka, jest zwyczajnym nadużyciem. To o czym opowiada Czerkaszyna należy jednak moim zdaniem do rozpiętego pomiędzy historią a przeszłością poziomu dyskursywnego, inaczej jest jednak z samym aktem włączenia jej do obsady spektaklu. Zaproszenie aktorki do obsady zmieniło relacje wewnątrz zespołu, hipotetyczna sytuacja odnoszenia się do obecności Ukraińców w Polsce została przekształcona w rzeczywiste spotkanie, w którym dochodzi nie do symulacji wymiany opinii, ale do rzeczywistych konfliktów i ich rozwiązywania. 

Materiały, do których odwoływała się Szyngiera, Frąckowiak i kuratorzy Warszawy w Budowie dowodzą, że praca Ukraińców w Polsce stanowi gigantyczną szarą strefę, o której być może po latach, znów w perspektywie rewidowania przyszłości, będziemy mówić jako o kolejnym w historii Polski wielkim prześnieniu

Mieszkańcy Rzeszowa i innych polskich miast spotykają Ukraińców, czy jednak spotykają ich w teatrze, wśród widzów albo członków zespołów aktorskich? Z jedynym przypadkiem tłumaczenia spektaklu na ukraiński spotkałam się w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie podczas spektaklu Kwiat paproci, nie mam jednak pewności co do tego czy wykonano wysiłek zaproszenia na spektakl widzów pochodzących z Ukrainy. Twórcy Lwów nie oddamy wyzywająco mówią zresztą ze sceny, że przecież Ukrainki to sprzątaczki, kobiety obsługujące kasę albo zajmujące się starszymi osobami. 

Kwestie warunków zatrudnienia i życia jakie dostępne są dla Ukraińców w Polsce były kluczowe w ubiegłorocznej edycji festiwalu Warszawa w Budowie zatytułowanej Sąsiedzi oraz wyprodukowanego przez Biennale Warszawa spektaklu Modern Slavery w reżyserii Bartosza Frąckowiaka. Materiały, do których odwoływała się Szyngiera, Frąckowiak i kuratorzy Warszawy w Budowie dowodzą, że praca Ukraińców w Polsce stanowi gigantyczną szarą strefę, o której być może po latach, znów w perspektywie rewidowania przyszłości, będziemy mówić jako o kolejnym w historii Polski wielkim prześnieniu. Imigranci ze wschodu pracują za najniższe stawki, bez umów i ubezpieczenia, mieszkając w niewyobrażalnych warunkach, a do publicznej debaty przedostają się tylko głosy dotyczące tego, że odbierają pracę polskim pracownikom, a na Ukrainie polski minister oburza się narracją o „polskiej okupacji”. Krystalizuje się tutaj moment zawieszony pomiędzy kwestiami historycznymi a przyszłościowymi dążeniami Ukrainy, w którym ujawnia się czysto rynkowe podejście do napływającej ze wschodu „siły roboczej”. Ogłoszenia o „Ukraińcach w leasing” – jakie przywoływał mężczyzna, z którym wywiad można było zobaczyć na wystawie Sąsiedzi w ramach festiwalu Warszawa w Budowie – nie są przecież zemstą za rzeź wołyńską, są za to wynikiem relacji władzy wytwarzanych w systemie kapitalistycznym i skorzystaniem z możliwości wyzysku jaki ten system stwarza. W takiej sytuacji zatrudnienie ukraińskiej aktorki w teatrze może wydawać się ekscesem i artystyczną fanaberią, jest jednak skuteczne jako uwidocznienie innych mechanizmów związanych z pracą imigrantów, które zazwyczaj pozostają ukryte. 

int_lwownieoddamy_teatr_fot.maciej_ralowski_listopada_23_2018_214.jpg

Katarzyna Szyngiera, Marcin Napiórkowski, Mirosław Wlekły „Lwów nie oddamy”, reż. Katarzyna Szyngiera, Teatr im. Siemaszkowej w Rzeszowie, 2018. Fot. Maciej Rałowski

Mądrym posunięciem twórców spektaklu Lwów nie oddamy jest nieodwoływanie się do pewnych bardziej ogólnych tendencji obecnych w sferze publicznej, takich jak wzrost ksenofobii i rozkwit działalności nacjonalistów, ale do konkretnych przykładów, w których konflikty polsko-ukraińskie wychodzą na jaw. Do takich momentów należy wygłoszenie przez Waszczykowskiego przestrogi „Z Banderą do Europy nie wejdziecie”, czy sprawy, do której odwołuje się tytuł spektaklu – dochodzenie w sprawie posądzanego o antyukraiński charakter powrotu na Cmentarz Orląt rzeźb lwów, z których jeden trzyma tarczę z napisem „Zawsze wierny”, a drugi „Tobie Polsko. Wychodzenie z teatru publicznego do przestrzeni publicznej staje się dzięki temu ruchem służącym nie udowodnieniu gotowych tez, ani manifestacji własnej społecznej wrażliwości, ale odpowiedzialnemu wskazywaniu na problemy, bez proponowania łatwych rozwiązań.

Trudność myślenia jednocześnie o przeszłości i przyszłości relacji polsko-ukraińskich polega na tym, że dla higieny unika się mówienia o wysoce problematycznych kwestiach, takich jak warunki zatrudnienia i zamieszkiwania Ukraińców w Polsce, które w istotny sposób wpływają na sytuację w kraju znajdującym się za wschodnią granicą Unii Europejskiej.

Teatr uchodzi za miejsce, w którym przekonani mówią do przekonanych, a myśl o społecznych wstrząsach wywołanych przez spektakl teatralny jest najczęściej niespełnioną fantazją dotyczącą z jednej strony sprawczości twórców, a z drugiej społecznego zaangażowania publiczności w śledzenie tego co dzieje się na polskich scenach. Reporterska metoda pracy Szyngiery, Wlekłego i Napiórkowskiego, którzy nie poprzestali na wyszukiwaniu w internecie nienawistnych komentarzy, ujawniła, że teatr może funkcjonować według modelu „przekonani mówią do przekonanych” tylko jeśli zignoruje społeczne napięcia, które nie są wcale głęboko ukryte. By rozpoznać te napięcia, twórcy wykonali dużą pracę w terenie, po obu stronach granicy. Przeprowadzili w pobliżu rzeszowskiego dworca PKP sondę uliczną, w ramach której pytali przechodniów między innymi o to czy jako Polacy powinniśmy przeprosić Ukraińców za zajęcie Lwowa w 1918 roku, co sądzą o relacjach polsko-ukraińskich i co można zrobić, żeby te relacje poprawić. Odpowiedzi były zróżnicowane, jedne świadczyły o żywotności retoryki nieodkupionych win („to oni chyba powinni nas przepraszać”), inne świadczyły o dokonujących się zmianach i akceptacji współobecności Polaków i Ukraińców w miastach czy miejscach pracy. Widzom zostały również przedstawione wyniki ankiet przeprowadzonych w – co podkreślano – najlepszych liceach Lwowa i Rzeszowa. Uczniowie odpowiadali na pytania o to czym jest patriotyzm, w jakich relacjach pozostają Polska i Ukraina i jaka jest przyszłość tych państw. Ponadto w spektaklu znalazły się nagrania z wizyty twórców we Lwowie. Pytania zadawane przez twórców w ramach sondy, ankiet i wywiadów terenowych nie były niuansowane, przez co mogły skutecznie pełnić funkcję wyzwalaczy reakcji na zasadzie „pierwszego skojarzenia”, czy raczej pierwszej emocji, a nie prowokować do przedstawienia stanowiska popartego solidną argumentacją. Nikt zapytany na ulicy o to co uważa o relacjach polsko-ukraińskich nie będzie dociekał co się pod tym hasłem kryje, czy kwestie związane z działaniami polityków na arenie międzynarodowej, czy raczej te związane z codziennym międzyludzkim kontaktem, czy może historyczne, dotyczące następujących po sobie bitew, rzezi i wysiedleń.  

W Lwów nie oddamy następuje konfrontacja nie z artystyczną wizją, którą uwierzytelnia immunitet twórców i reputacja instytucji teatru, ale z materiałem zgromadzonym poza tą instytucją. To wymagający i mądry sposób pracy, na który decydują się często artyści sztuk wizualnych, a twórcy teatralni wciąż rzadko.

Udostępnij

Zuzanna Berendt

Doktorantka w Katedrze Teatru i Dramatu UJ, Członkini kolektywu Pracownia Kuratorska, współpracuje z „Didaskaliami”.