8f74cdeb14797a84b80f98a91142d4a9b650d71a-heksy-fot-natalia-kabanow-08.jpg

Prawo wulwy. Jak „Heksy“ zrobiły teatrowi wbrew
WSTRZĄŚNIĘTE, NIE ZMIESZANE
Wrocławskie Heksy w reżyserii Moniki Pęcikiewicz rozpaliłyby zainteresowanie, nawet gdyby nie towarzyszył im skandal. W końcu tak miało być w Warszawie: feministyczna dyrektorka żywego, „odzyskanego“ teatru miała inscenizować pełną ognistego gniewu powieść uważaną za literacki wyraz głosu ulicy, kobiecych protestów z lat 2016-2020. Monice Strzępce w warszawskim Dramatycznym nie udało się tego gniewu ująć w sceniczne karby – proces twórczy zaciął się tuż przed premierą, rozbijając się o dziwną, nieprzejrzystą ścianę nieporozumień, nadmiaru emocji, a może niekompetencji zarządczych. Złośliwi komentowali, że feminizm dostał swoją szansę i ją spektakularnie zmarnował, podczas gdy głosy ze środka, zwłaszcza autorki powieściowych Heks, Agnieszki Szpili, podnosiły raczej niedostatek feminizmu, rzekomo twórczy proces wcale niesprzyjający twórczości, niedostatek szacunku i empatii… Można to sobie było wyobrazić: trudno się pracuje z gniewem (potrzebujemy koordynatorów gniewu podobnych do koordynatorów intymności na planach filmowych).
Ale teatr kocha gniew, więc nie było mowy o tym, by Heksy pozostawić odłogiem. „Gdzie jest ten ogniowkurw, na który wszyscy czekamy?!“ – zapytywał retorycznie spotkany w kuluarach przed spektaklem znany warszawski krytyk kulturalny. Ogniowkurw, druzgocząca krytyka wszechsterczenia, rypanie martwiaków – taki gniew teatr rozumie, taki gniew potwierdza zasadność jego istnienia. Spektakl w reżyserii Moniki Pęcikiewicz we wrocławskim Teatrze Polskim w Podziemiu, dumnie przyznającym się do spuścizny koryfeusza polskiego teatru, Jerzego Grotowskiego (Instytut Grotowskiego jest oficjalnym partnerem Teatru Polskiego w Podziemiu) miał przejąć olimpijską pochodnię gniewu po warszawskim fiasku i rozpalić na nowo teatralny znicz olimpijski… A przynajmniej wydawało się, że taki był plan.
METAMORFOZY ANNY SZAJBEL
Heksy – tak powieść, jak i spektakl – rozgrywają się na dwóch planach czasowych, migotliwie powiązanych sobą głównej bohaterki, Anny Szajbel. Dzięki imponującej energii gniewu i irytacji, napiętej jak sprężyna nakręconego do granic możliwości zegarka, Szajbel zostaje pupilką bliżej niesprecyzowanej, konserwatywnej i nacjonalistycznej najwyższej władzy w państwie, a dzięki temu – oraz dzięki genialnemu pomysłowi eksploatacji złóż gazu łupkowego na Bałtyku – prezeską „narodowego koncernu paliwowego z ptakiem w logo“. W życiu prywatnym wiedzie jej się gorzej, relacja z korzystającym z wózka mężem Bartkiem to pasmo wzajemnych udręk, oskarżeń, manipulacji i przemocy, a przywiązani do skromnego działkowego ogrodnictwa rodzice mają za nic ambicje Szajbel, by stworzyć najbardziej szykowny, stylowy i modny ogród w całej Podkowie Leśnej, i narzekają, że wyeliminowała wszystkie tradycyjnie sadzone koło domu kwiatki, które jej wysyłali z rodzinnego Mszczonowa. Szajbel trzyma się w pionie dzięki łykanym garściami stabilizatorom nastroju i nocnym eskapadom na stację benzynową, gdzie kupuje i zjada gargantuiczne ilości sera.
Akcja Heks-powieści – zaczyna się od przedawkowania litu i somnambulicznej eskapady do pobliskiego lasu zakończonej skandalem: okazało się, że pani prezes uprawia seks z drzewami, co skwapliwie zarejestrował i udostępnił w necie cierpiący na bezsenność spacerowicz. Świętoszkowata partia sprawująca władzę nie może na to przystać: Szajbel w szybkim tempie traci pozycję prezeski, poważanie świata, zamknięta w domu z mężem traci resztki złudzeń co do swojego związku, w końcu trafia do zakładu dla nerwowo chorych. Tam doznaje oświecenia, łączy się psychicznie ze swoim przeszłym wcieleniem – Mathilde Spalt, podejmuje misję swojej praprzodkini Helene – babki Mathilde i założycielki ekofeministycznej sekty Ziemistych, buntuje współpacjentki i przekonuje je wreszcie do przypuszczenia szturmu na Jasną Górę, skądinąd celem wyzwolenia Czarnej Madonny.
Taki łuk dramatyczny – od żądzy władzy, przez szaleństwo, ku emancypacji i rewolucji – byłby na scenie samograjem. Jednak Agnieszka Szpila, autorka adaptacji i dramaturgii Heks na potrzeby najpierw warszawskiej, potem wrocławskiej inscenizacji, zadecydowała inaczej. Szajbel nie doświadcza publicznego upokorzenia, upadku czy hospitalizacji, po prostu któregoś dnia zmienia zdanie na temat własnej tożsamości – odkrywa, że jest reinkarnacją Mathilde Spalt, Ziemistej, wnuczki założycielki sekty – Helene.
abe4671c00f2bd77afec96b89eac3809d8ad6817-heksy-fot-natalia-kabanow-12.jpg

MĄDROŚĆ HEKS
Czytanie Heks przez pryzmat konfliktu, gniewu i katarktycznej, przywracającej ład rewolucji znakomicie sprawdziłoby się na scenie, ale zapoznałoby to, co dla autorki powieści stanowiło najistotniejszy przekaz swojego dzieła: że konflikt pomiędzy kobietami a mężczyznami nie należy do tych, które da się wygrać, ani nawet rozwiązać dzięki rewolucji. Wrocławski spektakl pokazuje więc raczej serię spotkań-w-konflikcie, męsko-damskiego pingponga, w którym każdy, postaci kobiece i męskie na przemian, próbuje wysupłać z siebie własne, głęboko szczere racje.
„To po czyjej stronie mamy w końcu być?” – jęknęła jakaś osoba, którą podsłuchałam w kuluarach w przerwie. Po każdej, odpowiada Agnieszka Szpila, bo tylko z głębokiej powszechnej miłości może popłynąć zmiana, której potrzebujemy. Ten konflikt, tak zwana „wojna płci” – stara się pokazywać poprzez wydarzenia na scenie – bierze się bowiem z niezdolności przyjęcia do wiadomości i pogodzenia się z rzeczywistością. Ta rzeczywistość jest taka, że kobieca moc dawania życia jest wielką siłą, organizującą cały świat międzyludzki, której nie zaneguje żadna przemoc i pożoga, której dopuszczą się mężczyźni chcący udowodnić, że są panami stworzenia.
Patriarchat z jego świętymi księgami, hierarchiami, demonizacją kobiet i domaganiem się posłuszeństwa z punktu widzenia zwykłych zjadaczy chleba jest, jak zręcznie pokazuje Szpila, przede wszystkim sposobem na nadanie sensu i kierunku swojemu życiu wobec dezorientacji, jaką niesie negowanie oczywistości: potęgi rodzenia, troski i rozkoszy. W efekcie ich siły życiowe zostają zaprzęgnięte do rydwanu władzy, którym powożą nieliczni, opętani nienawiścią i mniej lub bardziej realnymi ukrzywdzeniami, a ich życie emocjonalne pozostaje na zawsze zdominowane przez mommy issues.
Szpila na scenie stara się zbudować utopię, w której odpowiedzią na nienawiść będzie rozkosz. Kłopot w tym, że idzie to tak całkowicie wbrew teatralnej logice, że na premierze dwudziestego pierwszego marca finałowy akt reakcji na nienawistne wykrzyknienia inkwizytora-protofaszysty, poetycki monolog poświęcony squirtowi (kobiecemu wytryskowi), po prostu wypadł ze spektaklu, zostawiając widzów z niekonkluzywną wizją tęczowej procesji, która bez towarzyszących jej słów mogła być interpretowana właściwie tylko jako męczeństwo. Apocalipsis cum figuris feminae pod patronatem Grotowskiego, i wszystko się zgadza. Tylko że nie.
MEDIUM JEST PRZEKAZEM
W tym miejscu dochodzimy do sedna problemu z Heksami: chcąc, nie chcąc, spektakl ten obnażył rzadko widzialne zręby konstrukcyjne i ukryte oczekiwania wobec teatru. Siła języka Szpili (naznaczonego jej warszawską współpracą dramaturgiczną z Anną Kłos) jest doskonale widoczna także na scenie. Niestety – jak powtarzał profesor Jerzy Adamski i wielu innych – dramat to nie teatr. Teatr jest bez słów możliwy, to tu, poza słowami, lokuje się jego wielkość. Słowa, literatura pociąga za sobą wyobraźnię. Teatr ze swej konstrukcji wyobraźnię stara się omijać. Oddalona od widzów scena domaga się wyrazistości, dopowiedzeń, mocnych kresek. Literatura chce, żebyśmy czytali między wierszami. Teatr jest odpowiedzią na to wezwanie.
Teatr, który znamy, narodził się razem z demokracją, która przy całym postępie ostatnich dwóch i pół tysiąclecia też pozostaje z grubsza taka sama. Nie ma czegoś takiego jak teatr, który nie jest polityczny, a to dlatego, że teatr działa poprzez utożsamienie i empatię – uchwycił to już Arystoteles. Zadaniem twórców teatru jest stworzenie przestrzeni na to, co dziś w sieci określa się jedną sylabą: „rel”.
Spektakl jest udany, kiedy można się pod nim podpisać, a także coś z niego wynieść dla siebie. Dlatego teatr potrzebuje konfliktu, gdyż konflikt uruchamia definicje, które możemy przyjąć za swoje: utożsamić się, podpisać pod nimi. Przedstawienie, wprowadziwszy konflikt, musi coś z nim zrobić. Uchwyciwszy nas na lep empatii, uruchamia też relacyjne konflikty w nas samych. Dobre przedstawienie ma za zadanie nas przez te konflikty przeprowadzić do ich rozwiązania – przez śmierć (usunięcie jednej strony konfliktu w tragedii), małżeństwo (pogodzenie przeciwieństw w komedii) czy wspólny śmiech z samych siebie (dramat satyrowy, gatunek, którego nazwa została zapomniana, ale on sam wciąż powraca). Złapani na lep wspólnego gniewu, przechodzimy wraz z postaciami na scenie cykl perypetii, aby dojść do satysfakcjonującego rozwiązania, które w nas również rozwiązuje emocje. Oto katharsis, upajający koktail gniewu, litości i trwogi, przypominający nam o naszym miejscu we wszechświecie. Trwoga wobec silniejszych od nas i litość wobec tych, którzy dostali się w tryby machiny dziejów pozwalają nam odegrać gniew i rozpuścić konflikt. Demokratyczna wspólnota dzięki teatrowi oddycha z ulgą.
Ale Heksy nie chcą rozwiązania konfliktu, chcą nawoływać do miłości mimo niego. Taki proces okazuje się rozsadzać starą dobrą teatralną budowę, pokazując jej rusztowania i poutykane tu i ówdzie pakuły. Proces emocjonalny bez paliwa gniewu utyka na podsuwaniu nam lustra dla naszych własnych ograniczeń i śmieszności wobec odwiecznych tajemnic: rodzenia, umierania, pożądania, osadzenia w znacznie większym od nas świecie, zależności od matki-przyrody. Misterium okazuje się seansem terapii, który więcej rozpakowuje, niż domyka, i zostawia nas z tym całym bajzlem. Robiąc dokładnie to, czemu tradycyjnie teatr miał przeciwdziałać.