Przywilej
Zaszczepiłem się. Przyjąłem pierwszą dawkę. Kolejna będzie pewnie w maju. Trochę ulga, bo wiadomo; ale trochę też wstyd i zażenowanie. Dostałem tę dawkę wirusa tylko dlatego, że pracuję jako nauczyciel akademicki.
A jako nauczyciel akademicki pracuję zdalnie – takie są wytyczne rektora uniwersytetu, na którym pracuję, i ministerstwa. Nie mam kontaktu ze studentkami i studentami. To znaczy mam – tylko zdalny. Mam administracyjny zakaz bezpośredniego kontaktu, jak to się toczy od mniej więcej roku. Mogę więc zarażać siebie i innych w środkach komunikacji, w sklepach, na ulicach – czyli dokładnie tak jak wszyscy. Ale raczej nie w pracy. Nie ma żadnego praktycznego powodu, bym był szczepiony zanim zaszczepieni zostaną pracownicy i pracownice służb porządkowych, osoby pracujące w sklepach czy dbające o czystość w przestrzeni publicznej. Dla nich kontakt z innymi jest częścią pracy; pracy, bez której trudno się obyć – David Graeber opisywał kiedyś przypadek, kiedy rząd był w stanie działać przez ponad rok z wakatami na stanowiskach ministrów, a strajk śmieciarzy sparaliżował miasto. Praca na uniwersytecie – jakkolwiek wierzę w jej wagę – nie zaspokaja przecież podstawowych potrzeb społecznych. Nie ulega więc wątpliwości, że ta szczepionka to przywilej związany z wykonywaniem nie bardziej potrzebnej, lecz bardziej prestiżowej pracy.
Pewnie mogłem – jak Wawrzyniec Smoczyński, który pisał o tym w mediach społecznościowych – odmówić. Tylko przecież nie znaczyłoby to wcale, że szczepionka trafiłaby do osób, które są bardziej narażone na zakażenie. Problem jest systemowy, a kolejność szczepień znów pokazuje klasowe podziały i prestiż związany z wykonywaniem określonego zawodu. Temu zawsze służył przywilej – umacniał silnych i osłabiał słabszych. Zupełnie jak cała ta pandemia.
I tak rocznicę pierwszego lockdownu w Polsce świętujemy szczepieniami. Oczywiście nie wszyscy.