zrzut_ekranu_2024-12-07_105436.png

Robert Urbański, fot. archiwum autora

Tapczan i oświecenie

W numerach
07 gru, 2024
Lipiec
Sierpień
2024
7-8 (809-810)

Z Robertem Urbańskim rozmawia Piotr Olkusz

To nie z komedią łączymy najczęściej twoje pisanie dla teatru.

Nie wiem, czy mam teraz powiedzieć, że to źle albo dobrze. Zależy pewnie, jaka komedia, i zależy, jakie proporcje komedii w powadze i powagi w komedii. Tu jest tyle tematów, że aż trudno zacząć. Na pewno widzę potrzebę istnienia komedii, która nie byłaby zupełnie głupia i nie byłaby zwykłą gierką słowną. Jak Zapasy duchowe mają się to tego, co pisałem wcześniej? Mam nadzieję, że są próbą rozmowy o rzeczach poważnych. A jednocześnie nie chciałbym postrzegać jako wady faktu, że jest to sztuka – mam nadzieję – zabawna.

Nieżartobliwe sztuki już ci się opatrzyły?

Oczywiście że nie, ale chciałem zrobić taki eksperyment oparty na formie komediowej, mimo że domyślałem się pytań w stylu: „Czy nie można było tego powiedzieć poważniej?”.

Nie przepadamy przecież w Polsce za komedią.

Przypadek Sławomira Mrożka, Aleksandra Fredry i jeszcze paru innych nakazywałby większą powściągliwość w takich deklaracjach.

A jednak z pisania komedii musimy się w Polsce tłumaczyć. Sam przecież mimochodem tego się od ciebie domagam.

Chciałbym, żebyśmy nie z każdej komedii się tłumaczyli – są przecież takie, o których można dyskutować. Od dłuższego czasu dość intensywnie zajmuję się oświeceniem i nie mam wątpliwości, że Stanisławowi Augustowi za wiele rzeczy powinniśmy być wdzięczni, ale teatr udał mu się szczególnie. Jego teatr, w którym tak istotną rolę odgrywały komedie, miał ogromne konsekwencje dla życia publicznego, co jest odczuwalne do dzisiaj. To prawda, komedia miała wówczas wychowywać i to wyrażenie trąci dziś myszką, ale przecież wychowanie nie musi oznaczać prymitywnego paternalizmu. Sam po napisaniu tej sztuki nie chciałbym być postrzegany jako posiadacz jedynie słusznych poglądów, ale raczej jako człowiek, który zastanawia się nad różnymi aspektami naszego wspólnego istnienia na tej planecie, a zwłaszcza na tej szerokości geograficznej, i zachęca innych do podobnego zastanowienia. Szukając odpowiedzi na dzisiejszą nieufność wobec komedii, warto też zaznaczyć, że wychowywanie za jej pomocą zderzyło się z narodową tragedią i z tego połączenia powstało zapewne to odczuwalne zażenowanie „niepoważnym” gatunkiem, jakie chyba do dzisiaj w nas pokutuje. Komedia jawi się jako coś niestosownego, bo jakże tu się śmiać, gdy ojczyzna dogorywa. A niestety na przestrzeni ostatnich stuleci dużo częściej dogorywała, niż kwitła.

Śmiech śmiechem, ale przecież komedia nie może istnieć bez krytyki, będącej nierzadko napiętnowaniem. Od dawna intryguje mnie fakt, że w polskiej literaturze, a zwłaszcza humanistyce, w zasadzie nie funkcjonuje pamflet – gatunek, który uprawia z dużym powodzeniem wielu pisarzy i naukowców Zachodu. Zupełnie, jakbyśmy nie potrafili zrozumieć, że przejaskrawiona krytyka może być chwytem retorycznym.

I to chwytem, dzięki któremu przedmiot krytyki staje się istotniejszy i paradoksalnie traktowany poważniej niż gdy – jak bywa dziś częściej – odnosimy się do niego obojętnie. To prawda, nieobecność pamfletu jest odczuwalna, a dla twórczości i wymiany myśli może być paraliżująca, jeśli nie wręcz zabójcza. Nie jest dla mnie do końca jasne, czy wynika to z naszego braku samokrytycyzmu, czy z niedostatku poczucia humoru. Może z jakiegoś polskiego kompleksu? Nawet nie próbuję na to teraz odpowiedzieć, bo sugerowałoby to, że moją niedługą sztuką roszczę sobie prawo do zmiany tej sytuacji.

Niedługą sztuką, która nierzadko ucieka przed bliskimi ci oświeceniowymi schematami i asekuruje się zabawą w farsę: już na początku jedna z bohaterek znika w tapczanie i aż nie możemy się doczekać, by oto jakiś kochanek albo jego trup wypadł z szafy.

Chciałem wziąć w cudzysłów całą tę sytuację. Dzięki temu staram się oderwać od siermiężnego realizmu.

Cała sztuka to fantazja?

Fabularnie tak, ale nie ukrywam, że jest w  niej echo mojego prywatnego wspomnienia. Jakiś czas temu pochowałem swojego licealnego polonistę, który – jak to czasem bywa w przypadku humanistów i licealnych polonistów – wywarł w pewnym momencie na moje życie (a może nawet wciąż wywiera?) przemożny wpływ. Przy okazji tego pogrzebu wróciłem do swoich zapisków sprzed lat trzydziestu, do takiego osobistego dziennika. Odkryłem tam mnóstwo materiału, między innymi zupełnie wyimaginowane rozmowy z tym nauczycielem. Na kartach tego dzienniczka zapisywałem pytania, których nigdy mu nie zadałem.

Czego dotyczyły?

Czasem banalnych spraw, bo to był dziennik niezbyt rozgarniętego młodzika, ale nierzadko także spraw zupełnie na serio. Chciałem o nich porozmawiać, ale wtedy, w czasie nastoletnim, nie umiałbym nawet takiej rozmowy zacząć. Dlatego robiłem to w wyobraźni, zapisując nasze niedoszłe dysputy.

Domyślam się, że mimo wciąż obecnego wspomnienia nauczyciela z dzieciństwa, nauczyciel ze sztuki, Wojciech Praczkiewicz, nie jest jednak tamtym człowiekiem.

Dzieli z nim między innymi miłość do poezji i wiarę w jej moc, ale nie, oczywiście, że nie jest nim.

Choć przecież jego historia mogłaby być prawdopodobną historią tamtego nauczyciela.

I nie tylko jego. Mam wrażenie, że szkolni poloniści szczególnie boleśnie przeżywają zmiany cywilizacyjne ostatnich dekad. Ich praca staje się coraz trudniejsza, a pytanie o jej cel i metodę staje się wręcz pytaniem o przyszłość nas wszystkich, o naszą tożsamość, o to, jak będziemy posługiwać się naszym największym skarbem – językiem, skąd będziemy czerpać inspirację i naukę, czy – pozwólmy sobie na uproszczenie – od Miłosza i Szymborskiej, czy z TikToka. W ten sposób od mojego prywatnego spotkania i fantazji przenosimy się na poziom refleksji dotyczącej całego społeczeństwa.

Mimo wszystko jest jednak ryzyko, że ktoś zarzuci ci spoglądanie na innych z góry. Że wchodzisz w skórę stereotypowego inteligenta, który myśli, że coś wie o świecie „onych”, ale operuje tylko swoimi wyobrażeniami.

Oczywiście, że jest ryzyko, ale warto sobie powtarzać, że nie trzeba być mordercą, żeby napisać kryminał. Ja po prostu próbowałem, na pewno w nie do końca sprawiedliwy czy socjologicznie weryfikowalny sposób, nakreślić jakąś wizję rzeczywistości. Głównie po to, by zadać pewne pytania, wskazać problemy, które nurtują – wierzę w to mocno – nie tylko mnie. Nie jest moim zadaniem szukać przenikliwości reportażu. Bądźmy uczciwi – wejście w cudzą skórę nigdy nie jest całkowicie możliwe, a przecież to nie oznacza, że nie możemy próbować jakoś opisać drugiej osoby. Jeśli odbierzemy sobie prawo do takiej próby, cała literatura straci sens.

Myślisz, że te „drugie osoby” – Klaudie i Patryki – mogłyby być widzami spektaklu na podstawie tej sztuki?

Na pewno bym tego chciał, ale też nie chcę stwarzać złudzenia, że myślałem bardziej o zagubionej owcy teatralnej niż o wytrawnym widzu. Świat stereotypowych inteligentów, o których wspomniałeś z przekąsem, chwieje się w posadach, jest wydrwiwany, tonie pod naporem najlichszych odmian popkultury i popmyślenia. Nie jest rzecz jasna tak, że moja sztuka to Okopy Świętej Trójcy współczesnej inteligencji, ale jest to co najmniej wyznanie wiary w sens, potrzebę i moc powtarzania pięknych słów w naszym życiu. Oczywiście wytrawny widz może być zażenowany, że już w pierwszej scenie ktoś mu się chowa do tapczanu, ale myślę, że zdoła w tym dostrzec maskę, pod którą – powtarzam – próbuję rozpocząć poważną, a nawet niepokojącą rozmowę.

Znów oświeceniowe marzenie.

Nie ma się czego wstydzić. To epoka, w  której ludzie uważali, że teatr jest niezbędny do życia.

To może teraz, po odrealnianiu komediowej sytuacji za pomocą mrugnięcia okiem do farsowego chwytu, napiszesz zadeklarowany pastisz oświeceniowej komedii?

Na razie muszę dokończyć inny tekst. Otwarcie historyczny i poważny. To opowieść o ostatnich latach Ireny Solskiej, kiedy spędziła pół roku, prowadząc teatr w Legnicy. O zderzeniu teatralnej legendy, starej i chorej kobiety, z nowymi czasami i nowymi ludźmi, którzy prosto z koszmaru wojny wchodzą w nowe życie. Nieokrzesani i nienasyceni, pełni oczekiwań od świata i sceny. To spotkanie zakończyła teatralna i ludzka katastrofa, po której Solska nigdy się już zdrowotnie i życiowo nie podniosła. To mało znany epizod z życia tej wielkiej artystki. Teraz na pewno powiesz, że to jest ten typ pisania, który bardziej ci się ze mną kojarzy

To prawda.

A mimo to mam nadzieję, że znajdę sposób, by ciebie i innych jakoś zaskoczyć. Nawet jeśli nikt tu się nie schowa do tapczanu.

Udostępnij

Robert Urbański

jest dramatopisarzem, scenarzystą, tłumaczem, znawcą historii Legnicy, od 2007 kierownikiem literackim Teatru Modrzejewskiej w Legnicy.