Rembrandt a szkolna fotografia

Weronika Murek
W numerach
Maj
2023
5 (798)

Gdy byłam dziewczynką, mówiłam jak dziewczynka, czułam jak dziewczynka i myślałam jak dziewczynka. Potem zaś dorosłam i wyzbyłam się tego, co dziewczęce. Mane, tekel, fares – to znaczy: chyba dorosłam, niemal się wyzbyłam, prawie zapomniałam.

Jak dziewczynka – no bo co to w ogóle znaczy?

To pytanie-pułapka, oczywiście. Prawdziwa, czyli jaka? Jak trza, jak się patrzy, dziewczynkissima, ta, która jest czy ta, która mogłaby być? Taka, która istnieje, czy taka, która staje przed oczami, kiedy myśli się o wszystkich tych dziewczynkach, które podarowała nam (które spreparowała nam) współczesna wyobraźnia?

Myślałam o tym wszystkim, kiedy przygotowywałam się do jednego ze spacerów organizowanych przez Wydawnictwo: zamiast promocji książek w zamkniętej małej sali, wyjście na świeże powietrze. Pomysł był zachęcający i był szlachetny – nie miałam pojęcia, co z nim zrobić. Nie byłam historyczką i nie czułam się na siłach, aby roztaczać aromaty swej wykwintnej osobowości poprzez historie o budynkach, ulicach i skwerach; powiązanie tego spaceru z tematem dziewczęctwa czy dziewczynkowatości wydawało mi się jeszcze bardziej karkołomne. Pomyślałam więc o lokalizacji innego rodzaju: o tym, czym jest doświadczenie spacerującego powiązane z doświadczaniem ciała; wehikułu spacerowicza, środka komunikacji. A więc dłonie: niechby w kieszeniach. A więc wzrok spuszczony lub przeciwnie, śledzący coś na niebie. A więc stopy: jedna za drugą, krok po kroku. A więc spacer jako doświadczenie ciała, które rozpięte jest na czasownikach.

Pomyślałam bowiem o doświadczeniu bycia dziewczynką – i doświadczaniu dziewczęcego ciała – jako doświadczeniu opartym raczej o historie tego, jakie jest ciało, nie zaś tego, co potrafi. W tym ujęciu ciało jest wiecznie jakieś: zbyt duże lub zbyt małe. Zbyt kruche lub zbyt mocne. Chude lub grube, brzydkie czy ładne.

Wśród przymiotników upływa życie ciała. Spacer ma uruchomić to, co unieruchamiane lub unieruchomione.

Kiedy byłam dziewczynką, fotografie klasowe napełniały mnie zwykle rozpaczą; ten cały rytuał – będzie w szkole fotograf, halo! – upokarzające eldorado nagłych porażek i awansów, krótkiej nadziei na to, że tym razem wyjdzie się na zdjęciu podobnie do tego, jak zwykle sobie siebie człowiek wyobraża – i kolejne rozczarowanie.

Na zdjęciach klasowych się uśmiecham, ale nie patrzę w obiektyw. Na jednym przypadkowo siedzę w pierwszym rzędzie, ale wiem, że tam nie należę – jestem zbyt wysoka, zbyt duża. Moje pięści się zaciskają w oczekiwaniu; ramiona są spięte, barki przekrzywione pod dziwnym kątem. Jestem gościem na zdjęciu, jestem gościem w pierwszej ławce i jestem gościem w świecie idealnych dziewczynek. Palce wydają się białe od nieustannego zaciskania.

Dłonie są zwykle najtrudniejsze do zagospodarowania. Tak na spacerze, jak na fotografii. Dłonie mało komu dobrze się udają. Dłonie są opowieścią, która zapowiada fiasko. Nawet postacie z kreskówek noszą na wszelki wypadek rękawiczki. Ale dłoń jest przecież ważna; dłonie złączone, dłonie w modlitwie, dłonie przeklinające, dłonie, które wskazują ten czy ów kierunek, wreszcie choćby: symbol otwartej dłoni, za sprawą którego – jak pisze Hugh Aldersey-Williams w książce Anatomies: The Human Body, its Parts and the Stories They Tell – Henryk VIII zaznaczał w czytanych księgach strony, do których chciał jeszcze wrócić.

Tak, dłonie są ważne, ale dłonie są trudne. Na obrazie Rembrandta Lekcja anatomii doktora Tulpa widzimy ludzi pochylających się nad sinym ciałem mężczyzny. Być może był – prawidła epoki, jej tradycje, jej przyzwyczajenia – skazańcem, najpewniej nie minęło więcej niż trzy dni od jego śmierci, raczej była zima, a jego ciało służyć miało celom naukowym. Dłoń Tulpa wskazuje układ ścięgien, żył, wszystkiego tego, co pod powłoką ciała. Tulp łączy kciuk drugiej dłoni z palcem wskazującym; jeśli chcemy powtórzyć ten gest pozostałe palce powinny być lekko zgięte. Jeśli dobrze go wykonamy, ścięgna naszego przedramienia powinny się napiąć: ścięgna doktora Tulpa się napinają.

Dłoń można zacisnąć, to znaczy: można chwycić nią pióro, można i pędzel, i niejaka Élisabeth Vigée Le Brun – francuska malarka – chwyta.

„Moje niedoskonałości były utrapieniem dla matki” – napisze w autobiografii. Chuda, przygarbiona – myto, które pobiera dorastanie od tych, którzy rosną zbyt szybko – dziwaczna, zbyt blada, brzydka; ofiara czarującego brata. Dobrze jej za mąż nie wydadzą, niech jej życie się chociaż na coś przyda: tylko ojciec ją wspiera, tylko ojcu nie przeszkadza, że córka jest brzydka, ale ojciec umiera w wieku 52 lat, udławiwszy się ością – jeden z chirurgów otwiera mu gardło, chce ją wyciągnąć, ulżyć Louisowi Vigée, ale rana zostaje zakażona, mężczyzna umiera. Na łożu śmierci doradza dzieciom: niech chociaż będą szczęśliwe.

Élisabeth próbuje. Jako szesnastolatka jest tak utalentowana, że konkurenci próbują doprowadzić do konfiskaty jej narzędzi. Rysować z natury nie może, rysuje z odlewów gipsowych. Zostaje portrecistką Marii Antoniny i wywołuje skandal.

W osiemnastym wieku jeszcze czasem się uważa, że uśmiech na twarzy jest oznaką pogłębiającego się szaleństwa; nie powinno się dawać na nim przyłapać, szczególnie zaś czujne powinny być kobiety, i to przede wszystkim wtedy kiedy pozują do portretów. W 1787 roku Élisabeth Vigée Le Brun maluje autoportret, na którym się uśmiecha.

Artyści, miłośnicy sztuki i osoby obdarzone dobrym gustem zgadzają się w jednym – piszą plotkarze epoki – trzeba potępić czyn, który nie ma sobie równego i podobnego w całej historii: niby szacowna panna, a pokazuje zęby. Czy to przystoi matce, czy to przystoi kobiecie?

clipboard.jpg

Élisabeth Vigée Le Brun, Autoportret z córką Julie (1786), Autoportret z córką (1789) Luwr, Paryż, fot. wikipedia.org

Na fotografii można się uśmiechać, ale wcale nie trzeba. Na spacerze podobnie: chodzi bardziej o upajające doświadczenie ruchu. Spacer uruchamia unieruchomione – choćby za sprawą wspomnień, doświadczeń, czy błahej fotografii klasowej ciała.

Współczesne dziewczynki nieraz słyszą: uśmiechnij się, będzie nam wszystkim milej. Ładniej wyglądasz, kiedy się śmiejesz. Co ty taka ponura, gdzie twój uśmiech? Uśmiech sprawia, że życie (innych) staje się przyjemniejsze. Weźmy Shirley Temple: tę cukrową posypkę odmierzoną starannie na użytek całej nacji, dziewczynkę, która miała przyjemność nie tylko uosabiać, ale i przynosić – chociażby za sprawą tego, jak wyglądała. A więc: kręcone loczki, jasne włosy, okrągły rumieniec, drobny nosek, ale wielkie oczy. Temple ma sześć lat i jest u szczytu kariery, ale jej matka – jej agentka – uważa, że córka jest już na bycie dziewczynką za stara, bo idealna dziewczynka jest drobna, jest krucha, jest słodka – jest mała.

Na zdjęciach klasowych siedzimy wyprostowane, dłonie mamy na kolanach, każdy chce trzymać numerek oznaczający klasę, ale ten zaszczyt spotka tylko jedną osobę. Przywilejem niskich dziewczynek jest siedzenie na ławce z przodu. Przywilejem dużych dziewczynek jest trzeci rząd i stanie na ławce z chłopcami. Niskie dziewczynki marzą o tym, żeby móc stać z tyłu; dzięki temu uzyskałyby dowód do przedstawienia i w szkole i w domu: wszystko w porządku, rosną szybko, stają się silne, niemalże mocarne, niemalże równe chłopcom. Duże dziewczynki marzą o tym, żeby siedzieć z przodu: raz, jedyny raz poczuć się delikatne i kruche. Chcą być dziewczyńskimi dziewczynkami, chcą mieć zdjęcie jako dowód do przedstawienia w szkole i w domu: żadne z nich chłopczyce, nie chcą nosić kamizelek i sztruksowych spodni, chcą, żeby ich mamy wiązały im we włosach aksamitne kokardy.

Na zdjęciach z podstawówki zawsze się uśmiecham i nigdy nie patrzę w obiektyw. Albo uśmiech albo spojrzenie; łatwo nie ma, fotograf musi wybierać – zwykle idzie w uśmiech. Stoimy na ławkach, siedzimy na ławkach, wstrzymujemy oddech, on zaś uwija się za aparatem jak szewc na tyłach sklepu, zaciera dłonie, coś sprawdza, coś wyciąga z walizki. Podnosi dłoń i macha: teraz wszystkie dzieci patrzą tutaj, proszę. Chowa dłoń: spójrzcie w aparat. Cheese, powiedzcie cheese, są w końcu lata dziewięćdziesiąte, a my mamy dostęp do amerykańskich filmów zgrywanych na VHSy (poza tym do szkoły imienia Tadeusza Kościuszki nie dotarła jeszcze kampania Polski uśmiech powinien mieć polski okrzyk).

Weźmy Judy Garland, która gra Dorotkę z Krainy Oz – na planie nosi gorset spłaszczający jej biust, i przebywa na specjalnej diecie składającej się wyłącznie z rosołu (bo rosół – o, rosół przynosi siły), i z papierosów (bo papierosy – o, papierosy odpierają apetyt). Ale pomysł, który stoi za stworzeniem Dorotki z Kansas był inny: autor książki – jeszcze zanim huragan zwany Hollywood porwał jego bohaterkę w deprawującą podróż – Frank Baum chciał, aby Dorotka była czystą kartą, energią życia, kimś, kto uosabia żywotność, a co za tym idzie, jest duszą całej ludzkości: witalnej, żądnej przygód.

Uśmiechała się czy nie uśmiechała, Dorotka z Kansas nie musiała być drobna ani miła, słodka czy delikatna – musiała mieć prędkie serce, mocne nogi i żarłoczną ciekawość świata, podobną do tej, która sprawiała, iż niejaki William Buckland – oksfordzki profesor, poważny geolog – który postawił sobie za cel skosztowanie każdej możliwej do spróbowania rzeczy na ziemi, nie potrafił odwiedzić katedry, nie uklęknąwszy przy tym na kamiennej posadzce i nie przejechawszy językiem po każdej zaschniętej, ciemniejszej plamie, która – jak uważał – miałaby być krwią tego czy owego męczennika, okazywała się zwykle jednak moczem nietoperza (jest to jednocześnie definicja witalności najzachłanniejszego rodzaju, jak i metafizyki w wydaniu dostępnym przeciętemu człowiekowi).

Spacer to świetna sprawa. Spacer sprawia, że ciało – unieruchomione za sprawą wspomnienia czy przeświadczenia – udaje się rozruszać.

Udostępnij