clipboard01.jpg

Członkini Związku Socjalistycznej Młodzieży Wiejskiej w Pszczelinie pozuje z z proporczykiem "zlot młodych przodowników pracy socjalistycznej w rolnictwie - ZSMW - listopad 1975 Pszczelin". Fot. Grażyna Rutowska (a jakże!), Narodowe Archiwum Cyfrowe

Polska Ludowa Bohaterska

Marta Madejska
W numerach
08 lis, 2024
Czerwiec
2024
6 (808)

0.

Prawdopodobnie myślano, że jestem odpowiednią osobą, by napisać tekst o interesujących ludowych bohaterkach i bohaterach z okresu PRL. Prawda jest jednak zupełnie inna. Nie tylko nie mam do tego wystarczających kompetencji, ale nie mam nawet odpowiednich intencji. Napisałam kiedyś całą pracę dyplomową o antybohaterach, narratologicznych dewiacjach, nieheroicznych i nieniosących nigdzie społeczeństwa, o osobach trwających w opowieściach niczym grążele na powierzchni bajora. I nawet pisząc, jakoś jednak zaangażowaną społecznie, Aleję Włókniarek, specjalnie nie pozwalałam żadnej postaci zagrzać miejsca na więcej niż kilku stronach, wybić się ponad wyciągany z archiwów potok ludzki. Bo prawda jest taka, że bohaterstwo, choć niekiedy mnie wzrusza przy czytaniu wiadomości, jako temat dłuższej opowieści wydaje mi się po prostu nudne i nieraz naciągane. Są postaci (piszę całkiem szczerze) szczególnie odważne i niezłomne w swoich chwalebnych misjach i należy nieść o nich wieść, szeptać i śpiewać ich imiona, aby nie zaginęły w zapomnieniu. Ale stawiać je w centrum historii to wyjmować je ze społeczności, dla której i dzięki której działały. Nie mówiąc już o tym, że najczęściej oznacza to dowolne szafowanie elementami ich biografii, której niejasności lub wewnętrzne sprzeczności na ogół poświęca się na ołtarzu spójnej i łatwej narracji.

Jednak rozglądając się wokół, widzę, że ludzie wykazują zapotrzebowanie na bohaterskie postacie, pragną pomników, wzorcowych modeli, heroicznych historii. Nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić szanowne osoby czytające do eseistycznej spekulacji na temat tego, dlaczego Polska Ludowa nie jest seksowna dla twórców nowych „role-models” z gatunku „historia ludowa”.

1.

Taka na przykład Wala. Walentina Tierieszkowa – pierwsza kobieta w kosmosie. Ludowa bohaterka na miarę aspiracji Bloku Wschodniego w dobie zimnej wojny – młoda włókniarka, córka kołchoźników, należąca do amatorskiego klubu spadochronowego, skutecznie przeszła wszystkie etapy szkolenia kosmonauckiego i wystrzelono ją na orbitę Ziemi. Kiedy później, w tryumfalnym objeździe po krajach satelickich ZSRR, odwiedziła Łódź – miasto włókniarek – witały ją (obwożoną w kabriolecie niczym Jackie Kennedy) wielkie tłumy uliczne, entuzjazm, łzy wzruszenia i naręcza goździków. Tak jak i dziś wita się liderów indywidualnego sukcesu, na których można projektować swoje marzenia.

Ale chyba nie o to chodzi, kiedy piszemy o bohaterkach ludowych? W dodatku o bohaterkach z  P o l s k i e j  Rzeczypospolitej Ludowej?

Walentina była radziecka, imperialna i ogólnie nie nasza. Co z tego, że ma własną piosenkę, śpiewaną przez  p o l s k i e  Filipinki – dziewczęcy zespół ze szczecińskiego technikum – której refren i melodia na zawsze weszły do repertuaru  p o l s k i e j  piosenki wszędobylskiej, a czasem nawet biesiadnej (ostatnio słyszałam ją na przykład w aranżacji na akordeon, w wykonaniu najprawdziwiej ludowego zespołu podczas występu w skansenie pod Łowiczem).

A  może przodownik pracy Alfred Mierzwa z kopalni „Paweł” z Górnego Śląska (268 procent przeciętnej wydajności), albo Stefania Lorecka (237 procent normy) i Irena Jarząbek (220 procent normy) z fabryki trykotaży w Sosnowcu? Albo pierwsza w Polsce kobieta-sztygar, Zofia Lachowska? Ano nie, wszyscy oni uznani są dziś za wydmuszki propagandy. Na zaangażowanie w wyścig pracy patrzy się jak na stalinowską dewiację, moralnie dużo bardziej uwikłaną w nieczyste gry historii niż taka na przykład wojna.

Przodownictwo – przyznajmy szczerze – jest podejrzanym konstruktem, miało swoje ofiary, o czym lud wiedział i w swoich pieśniach informował („Wincenty Pstrowski, górnik ubogi, wykonał normę, wyciągnął nogi”), a współcześnie nie jest pociągające dla przemęczonego pracą społeczeństwa. Ale gdyby nie ono – przyznajmy – powojenna Polska leżałaby w gruzach dekadę dłużej.

Podobnie jest z ZMP/S ‒ Związkiem Młodzieży Polskiej/Socjalistycznej. Niewiarygodne, z jakim wstydem ludzie dziś przyznają (jeśli w ogóle to robią), że należeli do związku, jakby na koncie mieli zbrodnie wojenne, a nie budowanie chodników i wykopki w czynie społecznym. Organizacja jako całość uznana za „ideologicznie uwikłaną”, obecnie obłożona jest potransformacyjną „regułą wyparcia”. Ludzie, którzy wchodzili w jej szeregi, nie pozbędą się tego piętna, bez względu na chwalebność czynów i osiągnięć. W tym miejscu pojawia się jeszcze kwestia estetyczna. Nikt już nie uwierzy w młodzieńcze posągi socrealizmu. Co z Polski Ludowej zostaje w naszych wyobrażeniach poza socrealem i wracającym do mody dobrym designem? Szarość. Legendarna, wałkowana w dziesiątkach opowieści, dosłowna i metaforyczna, biedna szarość PRL (uporczywość szarzyznowej legendy zasługuje na osobną analizę).

Mam taką tezę, że wiele osób, które pragnie dziś bohatera ludowego, jednocześnie trochę/bardzo (niepotrzebne skreślić) się go brzydzi. Szczególnie jeśli on/ona przywdziewa poszarzały roboczy drelich i pachnie nutami potu i cebuli. Brzydzi się zbyt bliskich historycznie i znanych osobiście obrazów fabryki i PGR-u, zniszczonych rąk i braku zębów, palców urwanych przez maszyny i upapranych smarem uniformów, okazjonalnie też nieskrywanego alkoholizmu (który w Polsce rozkłada się równomiernie między wszystkie klasy społeczne, różni się tylko w stylach praktykowania i maskowania).

Te wszystkie elementy, w przeciwieństwie do dziewiętnastowiecznych realiów, zostały dosyć dokładnie zapamiętane z własnego doświadczenia, na tyle dobrze, że nie da się ich zromantyzować, wypolerować w metaforycznej i dosłownej sepii. Estetyczna odraza jest jednym z bardzo ważnych elementów wykluczenia środowiska robotniczego i rolniczego z przestrzeni publicznej w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku.

Wracając przodownic – częstokroć są tylko twarzami migającymi w kronikach, którym ani propagandziści, ani późniejsi filmowcy nie poświęcali specjalnej uwagi.

Może z wyjątkiem kilku przypadków, jak Wanda Gościmińska, modelowy przykład robotnicy, włókniarki, której udało się zdobyć edukację, stanowisko i rozgłos; późniejszej posłanki na sejm, karykaturalnie sportretowanej w dokumencie Wojciecha Wiszniewskiego z lat siedemdziesiątych (wstrzymanym przez cenzurę) i tak właśnie – jako koturnowy postument ludzki, dożywotnia zakładniczka własnego mitu – zapamiętanej przez nielicznych z mojego pokolenia. Nic to, że starała się opowiedzieć, że w powojennym świecie najważniejsza dla jej pokolenia była odbudowa zniszczonego kraju; nic to, że jako posłanka zabierała głos w sprawach kobiet, w tym w  kwestii dostępu do aborcji (dla niektórych to tym gorzej). Jeśli przodownica pracy Wanda Gościmińska była zakładniczką, to nie „własnego mitu”, tylko kolejnych inteligenckich upozowań i interpretacji i nie da się jej już „obrać” z tych warstw, w które została ubrana. Wbrew autopromocji, PRL bywał przecież nieznośnie inteligencki, taka sama bywa Trzecia RP. Historię Wandy dzisiaj odzyskuje się dla Łodzi, ale jest to historia awansu. Czy o taką chodzi, kiedy mówimy o ludowych bohaterkach?

wanda.jpg

Książka Wandy Gościmińskiej z serii "Biblioteka Przodowników Pracy" oraz kadr z filmu Wojciecha Wiszniewskiego "Włókniarka"

A może Maria Filipowicz z łódzkiego Poltexu, przodownica pracy z kolejnego już pokolenia, która stała się później liderką lokalnej Solidarności i nie poszła w żadne awanse? Filipowicz uwielbia opowiadać historie i anegdotki z przeszłości, ale wydaje mi się, że nie pozwoliłaby się wysforować na bohaterkę. Do dziś można wyczuć w niej nieprzepracowaną gorycz po rozpadzie solidarnościowych idei po 1989 roku.

2.

Inna dawna włókniarka, Michalina Tatarkówna-Majkowska, z ludu wyszła, na hali fabrycznej pracowała od nastolęctwa w latach dwudziestych dwudziestego wieku, tam też komunizowała, uczyła się metod strajkowych i zaczesywała długi, gruby warkocz, który do końca życia nosiła upięty wokół głowy.

Czy gdyby skończyła na tamtym etapie, załapałaby się dziś na jakieś sztandary? Nie. W dość powszechnym obecnie polskim konsensusie politycznym komunizmu się nie wybacza, czyści się wszystko, co czerwone, razem z Teklą Borowiakową, robotniczą mentorką Tatarkówny, która za swoją działalność opozycyjną została zamordowana w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau (jak widać komunizmu nie jest w stanie zbawić nawet tak lubiana w Polsce męczeńska śmierć).

Tatarkówna przeżyła wojnę i łatwo ją zdyskredytować jako ludową bohaterkę PRL, bo po wojnie pełniła już wysokie funkcje polityczne, była częścią aparatu władzy, nosiła garsonki, dawała podniosłe przemowy i bardzo lubiła mieszczański teatr i filharmonię (trudno powiedzieć, co w oczach purystów będzie większą dyskwalifikacją do bycia ludową bohaterką: garsonki, teatr czy praca „pod Gomułką”).

Mamy tu na tacy kolejny problem tej nieznośnie nieuchwytnej Republiki – rozmycie granic klasowych. Awanse, edukacja, zmiana norm kulturowych, olbrzymia mobilność pionowa i pozioma, emigracje wiejsko-miejskie, studia wyższe dla chłopsko-robotniczych dzieci, małżeństwa międzyśrodowiskowe. Nie było słodko być klasą ludową w tych przestrzenno-klasowo-emocjonalnych układach, co dobrze ostatnio pokazała Magda Szcześniak w Poruszonych1, a jednak cała ta sytuacja miała swoją energię wynikającą z tego poruszenia, moc rozsadzania obowiązujących ram i konwenansów, która to moc w niektórych środowiskach do dziś nazywana bywa „schamieniem” społeczeństwa.

Tatarkówna jako Pierwszy Sekretarz KŁ PZPR walczyła ze smogiem (jako pierwsza w  Polsce), walczyła o wyższe płace dla robotnic, walczyła o budownictwo mieszkaniowe, lepsze warunki pracy i poprawę sytuacji w niedofinansowanym tekstylnym mieście. Była najdłużej utrzymującą się na swoim stanowisku osobą pośród sekretarzy regionalnych komitetów PZPR, jedną z nielicznych kobiet tak wysoko na partyjnej drabinie władzy i sprawczości. Polska Ludowa przyniosła nam takie olbrzymki i paradoksy – nowe możliwości i obcięte żeńskie końcówki.

Kobieta mogła osiągnąć w życiu dużo więcej niż kiedykolwiek wcześniej, miała szereg niedostępnych przedtem opcji związanych z edukacją, zdrowiem, możliwościami podejmowania decyzji o swoim ciele, o tym, za kogo wyjść za mąż i kiedy z tego małżeństwa wrócić. I gorącą orędowniczką tych wszystkich zmian była Tatarkówna, ale pozostaje ona nieodmiennie uwikłana w przedwojenny komunizm, a jednocześnie w zdradzające go powojenne zastępy władzy, które zdecydowały się strzelać do strajkujących robotników. Kolejny paradoks, którego nie wytrzyma żadna bohaterska narracja.

Na pogrzeb Michaliny w 1986 roku przyszło kilka tysięcy osób, w 2005 roku nazwano jej imieniem jedną z łódzkich ulic (zdekomunizowaną w 2017 roku na rzecz Anny Walentynowicz, robotnicy ze Stoczni Gdańskiej). Każdego roku na 1 listopada na grobie Tatarkówny-Majkowskiej wciąż zapalane są liczne znicze. Nie wiadomo, czy ludowe. Czy w tym plebiscycie na bohatera ludowego każdej osobie trzeba robić weryfikację pochodzenia klasowego? Co z „mieszańcami”? Jak dużą domieszkę krwi nieludowej jesteśmy w stanie zaakceptować w ludowym bohaterstwie i co zrobić z tymi, którzy się znacząco przemieścili klasowo i przestrzennie w trakcie swoich biografii? Czy może szukamy raczej tych, którzy niesieni byli w pieśniach ludu?

3.

Żeby uciec od zawikłania politycznego, można zawsze spróbować eksplorować fenomen „bohatera dnia codziennego”, który znacząco odróżnia się od bohatera dnia niecodziennego nimbem swojskości i Camusowskiej odwagi. Chyba że mówimy o bohaterkach dnia codziennego, wtedy w skojarzeniach ciągnie się raczej pokorne wypełnianie tak zwanych obowiązków domowych, zwanych nowocześnie pracą troski – niezauważanej, powtarzalnej, codziennej krzątaniny. Dlatego rozmaite herstoryczne inicjatywy, szukając bohaterek do projektów, nie wybierają zbyt często tej kategorii. Trudno uwidocznić kobiety, grzebiąc się nieustannie w niewidoczności.

Ale można by wyciągnąć z tak zwanego życia codziennego inne postacie, bardziej estetyczne i robiące rzeczy mniej codzienne niż pranie. Na przykład lekarki. W powojennych wywiadach z robotnicami, które pamiętały jeszcze początek dwudziestego wieku, etnografki łódzkie zarejestrowały olbrzymią wdzięczność ankietowanych wobec poprawy sytuacji sanitarnej, edukacyjnej i mieszkalnej. Osoby, które aktywnie działały na tych polach, naprawdę miały szansę urosnąć do skali bohaterskiej. To był czas, kiedy na sztandarach propagandy był pokój, a w pamięci ludzkiej wojna.

Niestety Jadwiga Szustrowa – wykształcona jeszcze przed drugą wojną światową lekarka z Łodzi, która w Polsce Ludowej kontynuowała swoją niestrudzoną pracę na rzecz wyeliminowania gruźlicy ze społeczeństwa – pewnie odpadnie w pierwszej selekcji do tego bohaterskiego kanonu. Córka inżyniera kolejarskiego wykształcona w Drugiej RP nie kojarzy się bardzo peerelowsko.

Ale może weryfikację przeszłaby śląska Królka, lekarka rejonów górniczo-hutniczych, Jolanta Wadowska-Król? Urodzona w nieszczęsnym roku 1939, ukształtowana przez wojnę i system wychowawczy, który nastał po wojnie, studiowała w  Zabrzu, podjęła pracę jako pediatrka w Szopienicach, a potem Dąbrówce Małej. I tam właśnie zaczęła liczyć umierające dzieci i dawki ołowiu w krwi tych pozostałych. Taki „drobny”, przeoczony skutek uboczny działania Huty Metali Nieżelaznych. W 1974 roku jej praca doktorska podsumowująca wyniki badań została zablokowana przed obroną, uniemożliwiono jej dalszą karierę naukową. Perspektywa przyznania się do zbrodni ekologicznej nie była miła władzom PRL, ani lokalnym, ani centralnym, ani uczelnianym, mimo tego, bez rozgłosu, w kolejnych latach we współpracy z Wadowską-Król wprowadzano stopniowe zmiany, które miały wyhamować katastrofę. Oficjele z przekąsem nazywali ją Matką Boską Szopienicką.

Królka to ładna bohaterka, tyle że ze Śląska, a to nie zawsze wszystkim się podoba. Doktórka od ołowicznych dzieci, która wytoczyła całą batalię w ich obronie, przez swoich pacjentów i pacjentki została zapamiętana z czułością i wiernością, ale karierę na jej badaniach zrobili inni naukowcy. „Czy było warto?” – zapytali ją w 2013 roku licealiści robiący reportaż w ramach konkursu „Szukamy bohaterów”. Oczywiście, że tak, odpowiedziała.

Gdyby nie te nieprzespane noce, kilometry, które przeszłam od drzwi do drzwi, gdyby nie ta cała ciężka praca, wiele osób byłoby dziś chorych. Rozczarowało mnie to, że na ówczesnej uczelni pokazano mi, że nic tak naprawdę tam nie znaczyłam. Doktorat i wyniki badań zapakowałam do worka i wyniosłam na strych. Zamiast środków uspokajających zaczęłam haftować i to jest chyba moje lepsze hobby.2

Erupcji zainteresowania jej osobą doczekała się dopiero niedługo po przejściu na emeryturę w  2011 roku. Honorowa Obywatelka Miasta Katowice, stała się bohaterką kilku popowych książek, muralu i sporej ilości reportaży, otrzymała kilka nagród i jeden tytuł doktora honoris causa (na Uniwersytecie Śląskim w  Katowicach). Zmarła w ubiegłym roku (pochowana z katolickim pogrzebem). Dzisiaj kreowana jest nieraz na bohaterkę antyreżimową, „antykomunistyczną”, ale to przecież bardziej skomplikowane – wykształciła ją (bezpłatnie!) Polska Ludowa, działała w ramach instytucji państwowych, w których była zatrudniona, choć również wbrew oporowi urzędników państwowych (początkowo razem ze współpracowniczkami przebadała pięć tysięcy dzieci nieoficjalnie, bo ołowica była obłożona całkowitym tabu). Jeśli przeciwstawiała się władzy, to takiej, która przyjmuje ten sam kształt bez względu na ustrój i region – polskie huty czy amerykańskie pola naftowe. Nie bez powodu bywa porównywana w popkulturze do Erin Brockovich (czekać tylko, aż powstanie film, w którym wcieli się w nią długonoga aktorka).

Takie bohaterskie zjawiska oczywiście były i wydaje mi się, że wciąż żyją w pamięciach regionalnych, tam gdzie są bliżej serca, bliżej skóry. Ludowy bohater czy bohaterka często pozostanie bezimienna dla historii narodowej, bo nie łudźmy się – ta oficjalna historia, nawet w  optyce pobudzonego ostatnio rewizjonizmu ludowego, wciąż jest przedziwnym destylatem z olbrzymimi obszarami niedomówień.

Warto by posłuchać, popatrzeć poza centrum, powyciągać wątki z historii mówionych, z historii przychodni i szpitali, ale też klubów sportowych.

Sport ma siłę. Dramatycznie doświadczeni wojną i przesiedleniami polscy osadnicy już w październiku 1945 roku założyli klub sportowy– pisała Anna Hernik w opracowaniu poświęconym Dolnośląskim Zakładom Przemysłu Jedwabniczego Dolwis w Leśnej. – Trenowano wtedy piłkę nożną, narciarstwo, boks, była sekcja motorowa.3

Właśnie. Czy sportowcy: piłkarze i lekkoatletki, siatkarki i kolarze, nie byli dobrymi narodowymi bohaterami na czas pokoju? Czy antyimperialistyczny gest Kozakiewicza (z ludu pochodzącego) nie powiedział więcej niż tysiąc słów? Czy wieść o nich („entliczek pętliczek, co zrobi Piechniczek”) nie niesie się wciąż przez pokolenia? Czy też znów nie o takim bohaterstwie chcemy tu mówić? O jakim zatem?

4.

Spójrzmy jeszcze na męskie biografie – na przykład na dwa ulubione polskie Leszki z telewizora, czyli Leszek z Daleko od Szosy, chłopak ze wsi zdobywający wykształcenie techniczne w Łodzi, i Wałęsa, elektryk ze Stoczni Gdańskiej.

Oba Leszki to opowieści o awansie, przy czym ten pierwszy udaje się w samotną podróż przez kolejne etapy kariery, a ten drugi bohaterem został w  tłumie, jako robotnik i dzięki temu, że był robotnikiem. Jego awans – w przeciwieństwie do awansu serialowego Leszka – ostatecznie był przez sporą część społeczeństwa postrzegany negatywnie, jako zdradę swojej klasy prowadzącą do podejmowania szkodliwych dla niej politycznych decyzji. Problem z Wałęsą jest taki, że przeżył swój moment, zmienił pozycję w układzie my-oni. A potem założył Facebooka i stał się memem.

Ale zróbmy krok wstecz, do czasu, kiedy był niekwestionowanym bohaterem ludowym, kiedy wyrastał na człowieka-symbol, kiedy prywatne mieszkanie jego rodziny zamieniło się w jeden z placów budowania związku zawodowego. Wałęsa jako bohater – i tu kolejny polski paradoks – wyrósł w  opozycji do aparatu władzy Polski Ludowej, ale jednocześnie na łonie państwowego przedsiębiorstwa przemysłowego, które w  tamtym ustroju było unikatową strukturą dającą ramy dla rozwoju społeczności. Te  wszystkie wyśmiewane później żłobki i domy kultury nie były jakimiś nędznymi dodatkami do produkcji, tylko integralną częścią schematu, którym państwo starało się odpowiadać na potrzeby społeczne za pośrednictwem zakładu pracy. Wałęsa wypłynął na fali olbrzymiego ruchu społecznego, który chciał rozliczać niespełnione obietnice władzy, a który mógł powstać dzięki żyjącym w zakładach wspólnotom, pomimo istniejących w fabrykach biur służb bezpieczeństwa. Kapitalistyczne korporacje mają cały wachlarz profesjonalnych metod rozbijania takich wspólnot, o czym boleśnie przekonaliśmy się po prywatyzacji.

Wałęsa za swoje bohaterstwo zapłacił pewną cenę, do której się nie przyznaje, a o której bez ogródek przypomina Danuta Wałęsa w autobiografii Marzenia i tajemnice, pisząc o zaniku ich małżeńskiej relacji i trudnościach opieki nad rodziną w tej wysoce niestandardowej sytuacji życiowej. Sama Wałęsowa stała się bohaterką mimo woli, poddawaną uporczywym rewizjom i kontrolom, wrzuconą w wir polityki i dyplomacji. Mąż nie dyskutował z nią decyzji wysłania jej po odbiór Pokojowej Nagrody Nobla, dowiedziała się o tym jak wszyscy inni – z  konferencji prasowej, na której to ogłosił.

5.

Według niektórych badaczek PRL skończył się na długo przed 1989 rokiem, inni z kolei (ci mają mniej podstaw naukowych) twierdzą, że nie skończył się nigdy. Tak czy siak, wszystko, co nastąpiło po 1989 roku, niosło zwielokrotnioną zmianę. „Najntisy” były ekscytujące, straszne, kolorowe i ponure zarazem. Właśnie ówczesną masową „cancel culture” wobec PRL, wzmocnioną przez histerię lustracyjną, obwiniam o luki w naszej kulturze, o wymiecenie części polskiego dziedzictwa, któremu pozwalano wracać tylko jeśli można było śmiać się z powodu braku papieru toaletowego. Choć przyznajmy szczerze – pewne symptomy wypierania następowały już w samym PRL – Człowiek z marmuru Wajdy jest przecież opowieścią o krytycznym patrzeniu na system reprezentowany przez przodownictwo pracy, a  w latach osiemdziesiątych wszyscy śmiejący się wiedzieli, do czego pije hasło „Liga broni, Liga radzi, Liga nigdy cię nie zdradzi!” z Seksmisji Juliusza Machulskiego. Członkinie NSZZ „Solidarność”, które odeszły po zlikwidowaniu Komisji Kobiet w tym związku na samym początku lat dziewięćdziesiątych (z powodu zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej), opowiadały potem Shanie Penn, że wszelkie ich działania na rzecz tematów socjalnych i reprodukcyjnych porównywane były z działaniem Ligi Kobiet – niechcianej w nowym systemie spuścizny-babizny4 po socjalizmie.

Okres transformacji był po prostu psychotyczny, z dominacją metod inkwizycji i likwidacji poprzez chaos. Nic dziwnego, że niektórym zresetowała się przy tym pamięć (co być może było spowodowane niedoborami żywnościowymi lat osiemdziesiątych). Karol Modzelewski w swojej biografii pisał wprost o rozchwianiu emocjonalnym „ojców transformacji” (to akurat moje określenie). Jacy ojcowie, takie też dzieci.

Za nimi przyszli kolejni, ludzie, którzy budowali polski kapitalizm niczym junacy Nową Hutę, a wszystko, co robili, miało być przeciwne wszystkiemu, co było Polską Ludową. Uderzać krytycyzmem w ich osiągnięcia oznacza uderzać w sam trzon ich tożsamości – nie przyjmą tego spokojnie. Niemożność przyznania się do błędu (podstawowy czynnik wyznaczający niedojrzałość emocjonalną, a jednocześnie jedna z głównych cech patriarchatu) wciąż trzyma w roli zakładniczek wiele zniuansowanych opowieści, które nie mogą wydostać się z tego potrzasku. Ostatecznie przecież, mieszkając dziś w Polsce, żyjemy zupełnie inaczej, niż żyliśmy w kolejkach PRL. Lepiej nie zadawać pytań, gdzie byśmy byli w światowych rankingach szczęścia i rozwoju gospodarczego, gdyby w ramach wielkiego przełomu nie zniszczono tak wielu struktur i istnień, pamięci i kultury.

Dzisiaj szukanie nieskazitelnej osoby bohaterskiej, która spełni zachcianki możliwie wszystkich, jest naszym lokalnym spécialité de la maison. Oczywiście niemożliwym do spełnienia. To są w ogóle poszukiwania kota Schrödingera, jeśli wypatrując bohaterstwa ludowego, świadectw walki i pracy, jednocześnie wykluczamy dziedzictwo socjalizmu i komunizmu, a  przy tym dosyć powszechnie zgadzamy się na powielanie wzorców, wedle których w opracowaniach historycznych na kilkaset stron ledwie kilkadziesiąt dotyczy kobiet czy w ogóle kogokolwiek i czegokolwiek, co „niemęskie”. Pisanie ludowej historii z perspektywy ziemniaka byłoby bardziej szczere i prawdziwe. Jednak z drugiej strony przeświadczenie, jakoby polskie społeczeństwo dopiero po kilku publikacjach w ostatnim dziesięcioleciu ocknęło się, że nie pochodzi z dworków, a także obecna w tym ocknięciu olbrzymia ślepa plama na okres PRL, wydają mi się wielkomiejskie, a w szczególności stolicocentryczne. Że niby jak czegoś nie ma w dyskusjach prowadzonych w i z Warszawy, to to nie istnieje?

Mnie tam się wydaje, że ludzie zgromadzeni w szesnastu województwach, trzystu osiemdziesięciu powiatach i dwóch tysiącach czterystu siedemdziesięciu gminach Polski mogą mieć jednak jakąś wiedzę o swojej rodzinnej i regionalnej przeszłości, a nasza zagubiona w nowych mitologiach klasa średnia (czasem bywa, że inteligencka) też wie więcej niż to, do czego się otwarcie przyznaje, kiedy usiłuje spełniać wyśrubowane normy estetyczne. O tę estetykę jednak jest gotowa rozbić sobie głowę. Problemem nie jest więc to, czego się nie wie, tylko to, do czego wstyd się komuś przyznać.

Na horyzoncie tych rozlazłych rozważań rysuje się jednak bardziej doniosły problem niż znalezienie kilku postaci do podziwiania w ramach odzyskiwania dla siebie powojennego pięćdziesięciolecia – problem zanegowania olbrzymiej zmiany, jaką nasze społeczeństwo przeszło (na dobre i na złe) w trakcie zaledwie kilku dekad Polski Ludowej.

Upowszechnienie szczepień, rozwój medycyny i śmiercionośne zanieczyszczenia gleby i wody; budowa szkół, uniwersytetów, teatrów i skorumpowanych układów władzy i zależności, rozwój naukowy, rozwój przemysłu i degradacja środowiska, które za sobą niósł; całkowita likwidacja analfabetyzmu i  kolonizacja zróżnicowanych regionów zunifikowanym językiem i kulturą „ogólnopolską”; cenzura, propaganda, wymazywanie elementów historii i wspaniałe poezje drukowane w przystępnych cenowo książkach; akowcy i zomowcy w jednej rodzinie; mobilność i więzienia; wyzysk i strajki robotnicze oraz robotnicze zadowolenie z życia; wsparcie socjalne państwa i przemoc SB; bezprecedensowy awans cywilizacyjny i całkowita porażka centralnego planowania gospodarki. Ciemne i jasne, nierozłączne elementy, które nas ukształtowały – to  wszystko po równo zostaje zanegowane w  jakimś obłąkańczym pragnieniu znalezienia perfekcyjnych, nieskalanych paradoksem, narracji i bohaterów.

  • 1. Magda Szcześniak Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2023.
  • 2. Matka Boska szopienicka – film o Jolancie Wadowskiej-Król, 20 maj 2021, Uniwersytet Śląski.
  • 3. Anna Hernik Dolwis Historia mówiona, Fundacja Dziki Zachód, Leśna 2020, s. 112.
  • 4. Babizna to dawny termin prawniczy oznaczający spadek po babce.

Udostępnij

Marta Madejska

kulturoznawczyni, pisarka i archiwistka społeczną. Jej książka Aleja Włókniarek (2018), reportaż o łódzkich pracownicach przemysłu tekstylnego, została nagrodzona Złotym Exlibrisem i nominowana do Nagrody Literackiej i Historycznej Identitas. W Muzeum Sztuki w Łodzi badała historię oświaty muzealnej w latach PRL i prowadziła projekt zbierania historii mówionych „Opowiedzieć muzeum”, którego efektem jest wydana w 2022 roku książka Proszę mówić dalej. Historia społeczna Muzeum Sztuki w Łodzi.