zrzut_ekranu_2024-11-07_180745.png

Fragment planu Miasta Stołecznego Warszawy z ok. 1946 r., Mazowiecka Biblioteka Cyfrowa.

Ogrody

Paweł Sołtys
W numerach
07 lis, 2024
Czerwiec
2024
6 (808)

Łaziłem. Łaziłem i robiłem zdjęcia komórką komórkom, badylom, cegłom i odbojnikom, które dziś odbijają tylko światło i krople deszczu, wszystkim budynkom z medalami za wytrwałość: „Grozi zawaleniem”, „Spadające tynki”, „Przeznaczony do rozbiórki”, „Niebezpieczeństwo”.

Łaziłem, przeszedłem cały Targówek i Bródno, Starą Pragę i Kamionek, Grochów z Olszynką, Wawer, Kaczy Dół, Wolę, Ochotę, Sadybę, Utratę i Wawrzyszew. Na Ulrychowie nie ma już drewniaków, Muranów latem sycyljeje, osobliwie godzinę przed zmierzchem. W Śródmieściu, na rogu Złotej i Żelaznej wyremontowano kamienicę Krongolda. To znaczy fasadę, środek cały wypruli i wstawili swój, jak preparatorzy. Ale obok, na Żelaznej, stał jeszcze budynek z wybitymi albo zamurowanymi oknami, otoczony blaszanym płotem, by nikt mu nie przeszkadzał w umieraniu, zasłonięty jak parawanem w szpitalu. Dało się zajrzeć przez dziurę po zamku, zrobiłem zdjęcie. Brązowo-sina rama okalała podwórko, na którym wyrósł dziki ogród. Półtorametrowe krzaki, łopian, dmuchawce, do tego zdziczałe rośliny sadzone rękami dawno umarłych. Róże, które najpewniej stały się mięsożerne i zamiast zakochanych, wabią teraz muchy, osy i pająki. Jabłoń, przechylona w stronę ogrodzenia w ironicznie proszalnym geście, zamiast owoców wydaje skrzypienia na wietrze. Te puchną i idą w zawody z piskiem tramwajów, grzmotami młotów i skrzeczeniem dźwigów z okolicznych budów wieżowców.

Do takiego ogrodu mogłaby wrócić warszawska Syrenka, ale ta prawdziwa – brzydka, podobna ichtiocentaurowi, siostra bazyliszka z Krzywego Koła. Ta, którą zastąpiono piękną dziewicą z rybim ogonem. W piwnicy, w której leży strach z czterdziestego czwartego roku, miałaby legowisko, za dnia. A nocami przechadzałaby się na kaczo-żabich nogach po ogrodzie, prowadząc za sobą armię śródmiejskich szczurów, dwa jeże w koronach z nawłoci, ślepego gołębia i bezgłową wronę, spisującą pazurem, na skrawkach ziemi i bruku między zielskami, prawdziwą historię swojej pani, której nikt nie chce pamiętać. A z każdym obrotem tej czeredy historia byłaby zadeptywana przez orszak i trzeba byłoby ją spisywać bez końca, to znaczy aż do przyjazdu dewelopera.

W końcu doszedłem na Foksal, tam gdzie zawsze. Doszedłem tam w butach Pessoi, bo go czytałem ostatnio, doszedłem tam w krótkich zdaniach, w krótkich nieśmiałych krokach uderzających w miejsca po nieistniejących od stu trzydziestu lat rynsztokach, jakby obok szedł zwalisty czerwonoręki mężczyzna w meloniku.

Po drodze byłem świadkiem sceny, która wybiła mnie z tego rytmu, spisałem ją z pamięci:

Dziewczyna na przystanku trzyma twarz chłopaka w dłoniach. Gładzi go po policzkach jakby to była najpiękniejsza twarz na świecie. „Jak alabastrową rzeźbę” myśli mi się. A  twarz jest zwykła, jak moja i twoja. Nie ma wiele z Umierającego Gala, którego widziałem kiedyś w Łańcucie, ani z oryginału boskiego Epigonosa, kopiowanego przez stulecia. Palce dziewczyny trafiają na porowatości, na chropawą niedogoloną linię na krawędzi szczęki, na krostkę niżej, na szramkę – pamiątkę wypadku sprzed lat. Ta blizna ma dwie dekady, szyta była w szpitalu powiatowym na południu Polski i nie można powiedzieć, by szyjący był mistrzem w swoim fachu. To zresztą była niedziela, szpital mały, a chirurg miał alimenty, kaca i nie więcej niż pięć lat przed sobą.

Ale dziewczyna nic z tego nie zauważa, jej dłoń się rozcapierza, sięga płatków uszu i sunie w dół powoli, przemierzając tę twarz jakby to było morze ciemne jak wino. Patrzę na tę scenę za długo, psuję ją swoim patrzeniem. Chłopak odwraca głowę i czar pryska, pochylam się i idę krokiem winnego gdzieś dalej, stary, zmęczony, zawstydzony. Z nadzieją, że to nie była ta jedna jedyna chwila, kiedy oczy wpadają w oczy i potem się to pamięta już zawsze. Że palce wróciły na swoje święte miejsce, że zapomnieli oboje o mnie po chwili, że wszystko będzie jak wcześniej i że po latach to będzie we wspomnieniu tak: był cień wtedy, jakiś facet, może trup maszerujący Nowym Światem po trupie spojrzenie.

Podejrzewam, że spocony, zmęczony, wychodzony, wyglądałem jakbym wylazł z postrzelin na Jagiellońskiej, jakbym narodził się z ceglanego pyłu, z ledwo słyszalnych gwizdów wiatru wpadającego do śladów po hitlerowskich kulach, wiatru lecącego dalej, w wiecznym teraz, w stronę Targówka. W lustrze przy barze mignąłem sobie jak ktoś obcy. Dwóch różnych facetów, złączonych tym najdziwniejszym z ludzkich wynalazków – szklanym zwierciadłem. Przypomniałem sobie, że lustra miały w istnieniu przerwę. Po Rzymianach na kilkaset lat zapomniano, jak je wytwarzać i dopiero w europejskich emiratach najmędrsi z uczonych mieszali ołów, cynę, rtęć, srebro i bizmut, by zobaczyć, jak się postarzeli przy tej robocie, by mrugnąć do siebie: tak Allach chciał, byśmy czeźli z czasem, by linie zmarszczek w odbiciu żłobiły się głębsze niż linie fos w Kordobie, by szare cienie pod oczami, gdy mrugamy, przypominały zwiędłe kwiaty rzucone na mizar.

Byłem na obu żydowskich, obu ewangelickich, na tatarskim, karaimskim, prawosławnym, na Bródnie, w Wilanowie i na włoskim wojskowym. Bywały tygodnie, w których przeczytałem więcej inskrypcji nagrobnych niż wypowiedziałem słów. Na Wolskim, daleko już od cerkwi, pod murem, widziałem odwrócony wstydliwie od ludzkich ścieżek nagrobek jednego z komendantów cytadeli, przed pierwszym ewangelickim, na tyłach kamienicy przy Młynarskiej: stare krzesło, przed nim mur, pod murem kulawy stolik z poparciałą serwetą, tak że gdyby nagle zmartwychwstał ktoś z dziesiątków tysięcy zamordowanych, tu obok, na Woli, mógłby sobie usiąść, może coś zjeść, może coś wypić.

Na żydowskim, w tym miejscu, gdzie kończy się jaki-taki porządek i las ogarnia setki setek macew, zrozumiałem, że to cmentarz cmentarza i że tak powinno być i że z każdym liściem przykrywającym hebrajskie zatarte litery las głośniej szumi kadisz. Na Bródnie byłem u Roberta, paliłem świeczki, na Wilanowie u Czarnego Romana, którego jeszcze kilka lat temu bały się niemal wszystkie dziewczyny w Śródmieściu, gdy podbiegał i krzyczał Arcykurwamorderca! I odchodził potem krokiem plażowicza, turysty w świecie żywych, którym w istocie był.

Na żołnierzy włoskich znalazłem nazwisko Dante, na czerniakowskim Ankę, która skoczyła z  okna na Stegnach, gdy miałem siedemnaście lat. A na Wałbrzyskiej pana Wariata. Ode mnie z ulicy. Tego, co zawsze miał lekarską czarną teczkę pełną jabłek i czarny płaszcz i czarne w strachu oczy do kompletu. Powinien jeździć czarną wołgą, ale chodził czarną piechotą, czarnym asfaltem stegiennych ścieżek, a my biegaliśmy za nim i wołaliśmy: wariat! wariat! wariat! Na nieistniejących: świętokrzyskim i starowierczym-kamionkowskim zanikałem, jak obraz czarno-białej naziemnej telewizji.

Na drugim ewangelickim, tym kawałek dalej, byłem u obu świętych samobójców. Najpierw u Jana von Peuckera, kurlandzkiego Niemca, podpułkownika carskiego, który na wieść, że ma wydać rozkaz o strzelaniu do bezbronnych, strzelił sobie w łeb w bramie grodzkiej Zamku, w kwietniu tysiąc osiemset sześćdziesiątego pierwszego. Potem u Ludwika Heringa. Tego trudno było znaleźć, jego nazwisko jest nisko przy ziemi, a  zielsko warszawskie rośnie jak na kraterze. W  dodatku podpisano go „Heryng”, przez „y”, jak matkę, jak Yeti. Bo i nie było takiego drugiego pisarza, który by tak pisał i tak nie pisał, tak milczał przez setki niezapisanych stron. Pamiętam, że gdy czytałem Metę, Ślady, Zieleniak, zrozumiałem, że może być książka, która się sama zjada od środka. Nagle jedno słowo jest zbyt łapczywe, zbyt drapieżne. I znikają wyrazy obok, potem zdania, akapity i rozdziały. I w końcu znika pisanie i pisarz i trzeba rozgarnąć liście, by przeczytać jego nagrobek, na który przychodzą tylko pająki i żuki.

Niedaleko karaimskiego, z którego zapamiętałem napis: Dżanyj Sieniń Uczmachta Bołhiej Amień, widziałem Kija i Warsa przebranych dla niepoznaki we współczesne ciuchy. Rozmawiali sobie nad piwem w obu językach. Kij pytał po ukraińsku, a Wars odpowiadał po polsku, w upale krople potu perliły im się cudownie, bez podziału na morze Czarne i Bałtyckie. Za nic sobie miały ujścia Dniepru i Wisły. W obu morzach perły nie występują. I potomkowie Kija, i  potomkowie Warsa ziarnko piasku umieszczają sobie zawsze pod powieką, nie jak Chińczycy w  muszlach perłopławów z rodzajów Pteria i Pinctada, by te, wokół obcej drobinki, nadbudowały coś cennego. Ci dwaj w cieniu drzew między prawosławnym i karaimskim pili piwo, tam jest ścieżka i placyk obok opuszczonego budynku, rozmawiali o kobietach, o polityce, o wojnie, o smutku i cenach audi. Na Powązkach szukałem grobu Szenica, bo Stanisław Szenic, autor najpiękniejszej książki o Powązkach, został na nich pochowany. Obok żony, której, wtedy już zmarłej, pracę swoją zadedykował. W grobowcu leży z nimi Donat Żochowski, zabity ósmego września 1944 roku, jego ostatni adres przed powązkowskim to Nowy Świat 33. W świecie żywych, nad nimi, znajdują się: Madonna z dzieciątkiem, fotografie na porcelanie, cztery antaby metalowe, metalowe litery na froncie pomnika i płycie nagrobnej (kilku z nich brakuje), taboret z granitu, dwie otwarte książki wyryte na tablicy inskrypcyjnej i dwa granitowe wazony. Dużo? Mało? Większość zmarłych ma nad sobą mniej, dobrze jeśli ziemny kopiec i krzyż.

Większość kości, o których już nic nie wiemy, leży po prostu pod gruntem, w korzeniach lasów, pod chodnikami miast, na polach zapomnianych bitew albo pod pomnikami następnych zmarłych. Pierwsi żydzi warszawscy, po likwidacji gminy, dostali nad sobą piekarnię wystawioną sumptem kapituły. I w tej materii świat ma swoją prędkość, może nie diabelską, ale nieugiętą. W rogu cmentarza, tak by nikt mnie nie widział, zagubiony, postanowiłem zapalić, uporządkować myśli, jeszcze raz sprawdzić na planie, gdzie jest grób, którego szukam.

Wyjąłem papierośnicę. Kilka lat temu dostałem ją od zamożnego przyjaciela. Rzadko ją noszę, ale wtedy miałem. Przyjrzałem się jej kolejny raz. Na awersie, jeśli można tak powiedzieć, jechał wygrawerowany motocyklista, nad nim w asyście lilijek był napis Warszawa 1933 Wilno, obok – kunsztowne inicjały RW i winorośl plącząca się w obramowanie. Na rewersie rzemieślnik umieścił mapę ze szlakiem: Warszawa, Łomża, Białystok, Grodno, Wilno. Do tego daty: 13-15 VIII 1933, herb sekcji motorowej Legii i napis: IV Rajd Motocyklowy. Ale nosiłem ją rzadko ze względu na grawerunek znajdujący się we wnętrzu: W  dniu Imienin 31VIII 1939. Nigdy nie wiem, co wypuszczam, wciskając przycisk, otwierając puzderko: strach czy ostatnie godziny naiwnego szczęścia.

Tym razem podszedł do mnie bardzo wiekowy mężczyzna, z przyganą zerknął na ognik papierosa i spytał o drogę do grobowca Franciszka Christianiego. – Nie jestem stąd – odpowiedziałem – jeszcze.

Udostępnij

Paweł Sołtys

pisarz, wokalista, autor tekstów piosenek i kompozytor.