chaplin_charlie_his_new_job_03.jpg

Kadr z filmu "Jego nowe zajęcie" (1915), reż. Charlie Chaplin

Nieuchronność skórki od banana

Olga Drenda
W numerach
16 lip, 2024
Marzec
2024
3 (805)

W jednym z komiksów z cyklu Incidental Comics Granta Snidera zostajemy zaznajomieni z umowną, subiektywną i pewnie dyskusyjną hierarchią humoru – rysunkową wieżą z kilku pięter. Na prawie najwyższym poziomie znalazł się slapstick, czyli klasyczny wiraż na skórce od banana zakończony spektakularną wywrotką. To typ komizmu, w którym lubowało się wczesne kino, taki, który w kreskówkach budził konsternację rodziców, wreszcie taki, który nie uznaje granic geograficznych czy kulturowych, bo obywa się doskonale bez słów. W slapsticku możemy wpaść twarzą w tort, nastąpić niefortunnie na węża ogrodowego lub grabie, lecz szczytem tej odmiany żartu jest ewolucja, która w angielszczyźnie dorobiła się nawet swojej własnej, odrębnej nazwy, mianowicie „pratfall”, co oznacza upadek na własne siedzenie.

Slapstickowy humor, zwłaszcza w kreskówkach, na przykład w uniwersum Królika Bugsa, ale też u Monty Pythona, jest pełen sytuacji grożących śmiercią lub kalectwem: na bohatera może spaść kowadło („kowadło spadadło”, jak w jednym z odcinków Animków), obiekt o wadze szesnastu ton, albo podczas pościgu (na przykład za Strusiem Pędziwiatrem) nieoczekiwanie ziemia skończy się pod nogami. Ale i mniej niebywałe wydarzenia, te bardziej prawdopodobne, często u źródła swego komizmu mają uszczerbek na ciele. Koniec końców przewrócenie się na skórce od banana również nie należy do przyjemnych. A jeśli nawet same obrażenia nie będą dotkliwe, to taki incydent może grozić utratą twarzy i powagi, o czym wiedzą wszystkie osoby publiczne, które otrzymały kiedyś cios wymierzony za pomocą tortu śmietankowego.

Gdyby ktoś chciał spojrzeć na slapstick ze śmiertelną powagą, prześwietlając samą zasadę jego działania, musiałby skonstatować, że chodzi w nim zasadniczo o śmieszkowanie z rzeczy przykrych. W codziennym życiu pobicie czy upadek z wysokości nie wywołują przecież rozbawienia, a wręcz okrywa je umowne tabu. „Nie śmiej się dziadku z cudzego wypadku”, przestrzega porzekadło. Nonsens i przesada wypadku slapstickowego każą jednak zadać pytanie, czy chodzi aby o wypadek cudzy, wszak gagi beztrosko łamią prawa fizyki i biologii ‒ nikomu nie dzieje się realna krzywda i zaraz podniesie się jak wańka-wstańka. „Chciałbym, żeby świat był Grand Guignolem! – Jesteś sadystą! ‒ Nie! Tylko tam to wszystko jest na niby!”, jak pisał kiedyś Stanisław Jerzy Lec. Ogromna skala i rozmach nieszczęść dotykających bohatera tego rodzaju komedii – na głowę spada przecież nie jedna tona, a całe szesnaście ‒ nadaje tym niefortunnym przygodom skali wielkiego fresku, a freskiem tym jest nasz własny los, który miota nami tak, jak mu się podoba.

Charlie Chaplin używał slapstickowych trików, by zilustrować najdobitniej bezradność człowieka w przyśpieszającej, fordowskiej nowoczesności, pokazać, że w starciu z maszynerią organizującą życie człowieka można jedynie zadyszeć się niczym coraz szybciej biegnący w kołowrotku chomik. Ujawniał tym nienaturalność tego położenia. Nienaturalny ruch, mechaniczny, sztywny, wszystko to, co nieorganiczne za źródło komizmu uważał niegdyś Henri Bergson – w przygodach Charliego jest to jednak komizm budzący zakłopotanie, bo pokazujący nieprawdziwość i wymuszoną naturę dwudziestowiecznego życia z jego fabryczną organizacją i pośpiechem.

Naturą slapsticku jest bowiem stężenie absurdalności i maksymalne zawieszenie niewiary, dlatego jego najlepsze wcielenia, te z klasycznych animacji, na przykład Looney Tunes, nieszczególnie przejmują się koherencją opowieści. Fabuła jest szkieletowa, przyczynkowa ‒ wiemy tylko, że Kot Sylwester chce upolować Ptaszka Tweety, a Kojot Wiluś dogonić Strusia Pędziwiatra, ale to wystarczy. To jedynie pretekst dla całej feerii spektakularnych wypadków, z których najwięcej satysfakcji dają te, gdy nieomal udaje się odwrócić pecha, gdy już-już się ma udać, po czym bohater i tak spada w przepaść lub zostaje zgnieciony w harmonijkę. Czyż sami nie czujemy się tak częściej niż czasami?

Śmiejemy się ze slapsticku, bo ubiera w pocieszno-straszny kostium naszą własną mizerię i świadomość umiarkowanego wpływu na rzeczywistość. Wyolbrzymia ją jak gigantyczny garnitur Davida Byrne’a w Stop Making Sense. Nikt nie wie, dlaczego i skąd na naszej drodze może znaleźć się skórka od banana i dlaczego właśnie ona, a nie coś niosącego ze sobą mniejsze ryzyko wywrotki. Wiemy jednak, że jej pojawienie się jest nieuniknione.

Udostępnij

Olga Drenda

Autorka książek, dziennikarka, tłumaczka, antropolożka wizualna.