zrzut_ekranu_2025-04-16_134057.png

Marsz gwiaździsty do Salem
Są czarownice i czarownice, ale ja jestem czarownicą” – twierdzi bohaterka sztuki Sarah Ruhl Becky Nurse z Salem1. „Ja w czarownice nie wierzę” – mówi z kolei Elizabeth Proctor w Czarownicach z Salem Arthura Millera, surowo zapytana o to przez pastora Hale’a, który przyszedł wybadać, czy żona Johna Proctora jest na pewno pobożną kobietą i nie ma nic wspólnego z czarami. Wszystko zależy od tego, kto pyta i po co? Albo do czego nam to potrzebne, jaki świat chciałoby się opowiedzieć czarownicami, komu i jaką wojnę wypowiedzieć. Wydaje się jednak, że historie polowań na czarownice nigdy nie są o czarownicach, lecz zawsze o polujących.
Są zatem czarownice i czarownice, chociaż ja w czarownice nie wierzę.
1.
Tym bardziej że raczej nie było ich w Salem, co nie znaczy, że dziewczęta nie tańczyły tam w lesie nago, Tituba nie mamrotała zaklęć, a Abigail Williams nie piła krwi, żeby zabić żonę Proctora. W purytańskich społecznościach nadzorowanych przez fanatycznych albo cynicznych pastorów, którzy pragną dyscyplinować ciała wiernych i tępić każdą ich samodzielną myśl, seksualna i młodzieńcza energia w taki czy inny sposób musi znaleźć ujście. Choćby w tańczeniu, mamrotaniu czy nawet w piciu kurzej krwi, choć to ostatnie wydaje się obrzydliwe. Problemem jest zatem nie to, że tańczyły, ani nawet to, że ktoś tam nie przestrzegał szóstego przykazania, tylko wyjście na jaw tych bezeceństw, niezachowanie pozorów posłuszeństwa. Chodzi więc oczywiście nie o czary, lecz o kontrolę. W Czarownicach z Salem Millera to namiętności, ale nie pożądanie miłosne, lecz chciwość i żądza władzy uruchomiły lawinę.
Można te zdarzenia opowiedzieć na różne sposoby, ale jeśli trzymać się podstawowych faktów (choć i te podlegają negocjacjom) było tak: Betty, córka pastora Parrisa z Salem zapadła w coś w rodzaju śpiączki, bo najprawdopodobniej przestraszyła się śmiertelnie, kiedy ojciec przyłapał ją jak tańczyła w lesie z koleżankami z sąsiedztwa. Była wśród nich także Tituba, niewolnica, którą pastor przywiózł sobie z Barbadosu, i Abigail Williams, siedemnastoletnia, uderzająco piękna, przedwcześnie osierocona siostrzenica Parrisa. Abigail pracowała do niedawna jako służąca na farmie Johna Proctora, ale ponieważ wdali się w namiętny romans, żona Proctora, gdy to odkryła, natychmiast ją odprawiła. Proctor poprzysiągł, że to się już nie powtórzy, ale ani zaufania żony w pełni nie odzyskał, ani Abigail nie chciała przyjąć do wiadomości, że to koniec ich schadzek.
Parris podejrzewa, że Betty padła ofiarą czarów, w czym utwierdzają go niektórzy sąsiedzi. Inni, jak sędziwa Rebecca Nurse, ciesząca się w miasteczku wielkim autorytetem, uważa, że Betty obudzi się, kiedy zgłodnieje i kiedy jej się znudzi ta zabawa. Tymczasem do Salem przybywa fanatyczny pastor Hale, specjalista od czarów i diabłów, wezwany na pomoc przez Parrisa. Przesłuchując Titubę, wymusza na niej przyznanie się do konszachtów z diabłem. Abigail, a za nią pozostałe dziewczęta w amoku przerażenia wyznają to samo, oskarżając coraz to nowe osoby, że zaprzedały swoje dusze diabłu. W Salem powołany zostaje regularny sąd, do którego wzywa się kolejnych mieszkańców i jeżeli przy kimś dziewczyny zaczynają krzyczeć i padają na ziemię, to ta osoba zostaje oskarżona o rzucanie czarów, trafia do więzienia, a jeśli nie przyzna się do winy, na szubienicę. Początkowo oskarża się głównie włóczęgów i żebraczki, „ludzi zbędnych”, potem tych konfliktowych i tych, co czytają książki. Miejscowy bogacz namawia swoją córkę, jedną z dziewcząt, by oskarżyła sąsiada, którego ziemia stanowi łakomy kąsek. Niektórzy zostają oskarżeni z zemsty. Sąd wydaje też nakaz aresztowania Elizabeth Proctor, którą o czary oskarża Abigail. John próbując ratować żonę, ujawnia mistyfikację całego procesu, ma na to wiarygodnego świadka, a w końcu przyznaje nawet, że Abigail była jego kochanką. Tym samym przyznaje się do „zbrodni cudzołóstwa”. Elizabeth jednak, by ratować honor męża, wszystkiemu zaprzecza. W kulminacyjnym momencie w sądzie dziewczyny odgrywają scenę opętania i Proctor trafia do więzienia za zaprzedanie duszy diabłu.
Nadchodzi dzień egzekucji, bo mimo bicia i tortur Proctor nie przyznaje się, że spotkał Szatana i zgodził się mu służyć. Pastor Hale, który opuścił sąd, bo przekonały go zeznania Proctora i zwątpił we wszystko, co sam dotąd głosił, przychodzi do więzienia namawiać Proctora, by ocalił swoje życie i przyznał się do winy. Pozwalają Proctorowi zobaczyć się również z żoną, która jest w zaawansowanej ciąży. Proctor podejmuje decyzję, by się przyznać i robi to, ale odmawia oskarżenia kogokolwiek innego. Podpisuje oświadczenie, ale potem drze papier, by nie mógł zostać przybity na drzwiach kościoła i świadczyć przeciwko innym, przeciw tym z jego przyjaciół, którzy się nie przyznali. Takie nieszczere wyznanie winy sądowi nie wystarczy. Proctor i Rebecca Nurse idą razem na szubienicę. Mamy rok 1692.
W tej ostatniej scenie jest coś, co może zaskoczyć, zwłaszcza polskiego czytelnika czy widza wychowanego na narcystycznych mitach niezłomności. Proctor przyznaje się do winy, nie tylko dlatego, że po prostu chce żyć, ale także dlatego, że nie może się zdobyć na to, by wejść na szubienicę jak niezłomny i nieskalany bohater, jak święty. Nie poczuwa się do tej roli, a łatwo można przewidzieć, że tak właśnie zostanie zapamiętany i kiedyś upamiętniony, że w taki sposób przejdzie do legendy. Mierzi go ten fałsz, więc decyduje się przyznać do winy. Dlaczego więc w końcu jednak daje się zabić? Bo zyskuje powód, który jest przeciwieństwem narcyzmu – obowiązek lojalności, poszanowanie cudzych wyborów. Rozprawia się w ten sposób za jednym zamachem i z niezłomnością, i z pychą. Taka nieoczekiwana podmiana wartości, choć niestety jej skutek pozostaje bez zmian.
2.
Jest w tej historii opowiedzianej przez Arthura Millera w 1953 roku wiele jeszcze innych tropów, detali i postaci, które mogą prowadzić interpretację dramatu w rozmaite strony i skłaniać czytelniczkę do szukania odpowiedzi na pytania całkiem poboczne, nieoczekiwane czy wcześniej nie do pomyślenia. Kwestię opętanych dziewcząt rozstrzygać może wytłumaczenie zdroworozsądkowe, że bawiły się wieczorami w lesie, dając upust nastoletnim fantazjom zakazanym w purytańskich domach, a przyłapane, w panice i ze strachu przed karą wpadły w spiralę własnej histerii i cudzych manipulacji. Stare podręczniki psychologii pięknie opisują histeryczne stany przypominające ataki epileptyczne, dysocjacje, majaczenia, trwające tygodniami stany półsnu, wywoływane na zawołanie łzy, grymasy, zmiany tętna, sensacje w rodzaju czucia gwoździa w głowie, kuli w gardle, sznura na szyi. Anastezja, analgezja, astazja, abazja – cokolwiek terminy te znaczą, na pewno opisują to wszystko, co w sądzie demonstrowały dziewczyny z Salem. I trudno się im dziwić, biorąc pod uwagę presję, pod jaką znalazły się ze wszystkich stron, i skrajnie represyjne otoczenie, w jakim dorastały.
Gdyby to psychologiczne wytłumaczenie nie było dla kogoś satysfakcjonujące, to na podorędziu jest zawsze teoria ze sporyszem o halucynogennych właściwościach, którym zakażona mogła być mąka w Salem, choć chleb z niej jedli chyba wszyscy, nie tylko nastoletnie dziewczyny? Chciwości Parrisa, namiętności Proctora, krwiożerczości sędziów nie wytłumaczy się tak łatwo sporyszem, dlatego nie podążałabym tym tropem. Sarah Ruhl, w posłowiu do swojej sztuki, wspomina w tym kontekście o współczesnym kryzysie opioidowym, który oczywiście otwiera rozmaite możliwości nadinterpretowywania historii czarownic w Massachusetts, ale raczej nie skłania do jej farmakologicznych wytłumaczeń. Co więcej, autorka Becky Nurse z Salem twierdzi, że dzisiejsi historycy wskazywaliby raczej na PTSD wywołane wojnami osadników z rdzennymi mieszkańcami i między sobą jako źródło obłędu polowań na czarownice, w jaki popadło Salem w końcu siedemnastego wieku. Zespół stresu pourazowego, który z pewnością towarzyszył pierwszym pokoleniom Amerykanów – pionierom, uciekającym od biedy i prześladowań w Europie, złodziejom cudzej ziemi, harującym na niej od świtu do nocy, by przetrwać – skutecznie odwraca jednak uwagę od tematu teokratycznej, totalitarnej, patriarchalnej władzy, sprawowanej nad tą wspólnotą i represjonującej każdy obyczajowy czy intelektualny wyłom w jej ufortyfikowanej strukturze.
Prawdę powiedziawszy, gdyby w Salem były czarownice, to wykorzystałyby swe moce, by tę władzę obalić, zamiast dać się jej wykorzystywać. Jeśli więc napiszę, że Czarownice z Salem Arthura Millera to sztuka przede wszystkim na temat tej władzy broniącej desperacko swojej z góry przegranej pozycji, zaprzeczę deklarowanej wcześniej możliwości wielokierunkowych interpretacji. Wyjściem z tej pułapki niech będzie potraktowanie Salem, jako miejsca zbiórki, dokąd wyruszamy raz po raz z różnych miejsc, stref czasowych i bardziej lub mniej rozpaczliwych położeń. Marsz gwiaździsty do Salem może rozpocząć się za sprawą poruszenia przez nią jednej z wielu możliwych strun – osobistych, politycznych, ideowych, trafienia w kontekst historyczny albo współczesny, pod rękę z autorem albo przeciw niemu. Nieodmiennie jednak zakończy się w miejscu, skąd widać więcej.
3.
Arthur Miller wyruszył do Salem całkiem dosłownie, żeby przestudiować archiwa i zebrać materiały do sztuki, którą zaczął pisać w reakcji na działania komisji śledczej Izby Reprezentantów do badania działalności antyamerykańskiej (House Un-American Activities Committee), która tropiła komunistów, komunistyczną propagandę i wpływy w środowiskach artystycznych, naukowych i w mediach. Miller trafił przed komisję stosunkowo późno, kilka lat po premierze Czarownic..., ale w 1952 roku osobistym ciosem było dla niego przesłuchanie Elii Kazana, z którym się przyjaźnił i który reżyserował prapremierowe przedstawienie Śmierci komiwojażera. Przyjaźń się skończyła, gdy Kazan wezwany przed komisję podjął z nią współpracę, obciążając swoimi zeznaniami inne osoby, które w konsekwencji trafiły na czarną listę podejrzanych o prokomunistyczne sympatie, co prowadziło do pozbawienia ich możliwości jakiegokolwiek zatrudnienia. To doświadczenie nie pozostało bez wpływu na kształt finału Czarownic z Salem, ale zaważyło też na postawie samego Millera, który zeznając przed komisją, kategorycznie odmówił podawania jakichkolwiek nazwisk.2
Działalność komisji do badania działalności antyamerykańskiej słusznie kojarzy się z czasami mccartyzmu, chociaż senator Joseph McCarthy ani jej nie przewodniczył, ani nawet nie był jej członkiem. Sam poza orkiestracją ogólnokrajowej nagonki, sianiem atmosfery strachu i podejrzliwości, zajmował się przede wszystkim tropieniem komunistów wśród pracowników administracji rządowej i wojska. W 1954 roku telewizja transmitowała przesłuchania dowódców wojskowych Armii Amerykańskiej, które prowadził McCarthy w ramach swojej komisji senackiej i które unaoczniły opinii publicznej skalę podłości, agresji i manipulacji tych przesłuchań, stając się początkiem jego końca. Głównym doradcą McCarthy’ego był wówczas prawnik Roy Cohn, późniejszy mentor Donalda Trumpa, dobrze znany z teatru za sprawą Aniołów w Ameryce3. Wyjątkowo paskudna postać.
Roy Cohn byłby tu łącznikiem między mccartyzmem a współczesnością – Sarah Ruhl wyrusza bowiem do Salem w 2016 roku – po wyborze Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wtedy właśnie powstaje sztuka Becky Nurse z Salem, którą autorka osadziła w teraźniejszości, bo, jak twierdzi, była
zafascynowana i przybita językiem polowań na czarownice, używanym w czasie kampanii wyborczej przez Donalda Trumpa, który doprowadzał tłumy do szaleństwa, wykrzykując: „Zamknąć ją!”, a jego zwolennicy często odpowiadali rykiem: „Powiesić sukę!”, a z drugiej strony sam setki razy wspominał, że jest ofiarą „polowania na czarownice”. Od czasów palenia czarownic w Europie nikt nie używał tej terminologii z tak podłą hipokryzją i z takimi skutkami.4
Bezradność wobec języka podłości i bezmiaru hipokryzji zachęca do wyprawy do Salem, która oprócz upewnienia się, że wprawdzie to zło powraca, ale i przemija, a jego ofiary (jeśli przeżyją) mogą nawet doczekać się zadośćuczynienia, przynieść może chyba tylko, albo aż, zrozumienie mechanizmu nakręcającego spiralę przemocy.
Można też dzisiaj wyruszyć do Salem z tego miejsca, w którym prawa kobiet i kobiece ciała poddane są władzy teokratów i legislacji stanowionej przez mizoginów. Wydaje się, że miejsc takich w ostatnim czasie wcale nie ubywa, lecz wprost przeciwnie. Przybywa za to narracji o czarownicach – kobietach wyzwolonych, silnych, sprawczych, które same biorą na siebie to miano, licząc, że da im moc, a w prześladowcach wzbudzi strach. Zbyt wiele złego się jednak w ostatnich czasach wydarzyło i wydarza, by te opowieści o niezwyciężonej sile kobiet przyjmować bezkrytycznie i z wdzięcznością niczym koktajl proteinowy przed decydującą rozgrywką. Czarownica może wystraszyć, zakłócić, przeszkodzić, wywołać i rozpędzić, ale niekoniecznie uratować świat i uratowany utrzymać. Czy zatem ta persona, kostium, tożsamość, rola mają nam jeszcze coś do zaoferowania? Proponuję je porzucić, odwrócić wektor sympatii i czarownice na nowo znielubić. To przynajmniej przyniesie jakąś zmianę, a może i nadzieję. Złą Czarownicę ze Wschodu zabił przecież domek z Dorotką i psem Toto porwany przez trąbę powietrzną z Kansas, a Zła Czarownica z Zachodu oblana przez dziewczynkę wiadrem wody rozpuściła się, pozostawiając po sobie bezkształtną masę.