Inwazja obcych

Justyna Drath
W numerach
05 gru, 2024
Lipiec
Sierpień
2024
7-8 (809-810)

„Przepraszam, nie mogę teraz rozmawiać, wyrywam nawłoć kanadyjską” – głosi jeden z memów, towarzyszący narastającej atmosferze grozy wokół roślin inwazyjnych. Nawłoć kanadyjska jest właśnie jedną z nich. Roślina ozdobna z rodziny astrowatych wydaje się zagrożeniem dla całych ekosystemów – alarmuje część ekspertów. Podstępny wiecheć z żółtymi kwiatami zmienia glebę, tworzy gęste zagajniki utrudniające ptakom lądowanie. Rośnie w sposób niekontrolowany i w warunkach antropopresji trudno z nią wygrywać rodzimym gatunkom. Sytuacja wydaje się na tyle poważna, że nawet „Greenpeace Polska namawia do działania i uruchamia Nawłociowy Patrol, aby ograniczyć ekspansję niebezpiecznej rośliny”1. Tymczasem Urszula Zajączkowska, poetka i botaniczka, przekonuje, że zwolenników eliminacji inwazyjnych roślin cechuje pewien rodzaj zachowawczości i krótkowzroczności: „działania mające na celu siłowe zatrzymanie obecnego składu gatunkowego ekosystemów uważam za podejście skrajnie konserwatywne. Ekolodzy często walczą o zachowanie tego, co i tak wymrze”2. Nawłoć jest potrzebna pszczołom, które mają coraz trudniej. Zajączkowska zaznacza, że zmieniająca się wokół nas baza gatunków świadczy o większych procesach, związanych oczywiście ze zmianami klimatycznymi, rozłożonymi w szerszym kontekście czasowym.

Czytam to wszystko i przypominam sobie moment, w którym odwiedzaliśmy ze Szkołą Ekopoetyki Puszczę Białowieską. W środku gęstego lasu poeta i leśnik Michał Książek wyjął z ziemi roślinę ze słowami: „to nie jest prawda o tej puszczy”. Opowiadał o szkodach, jakie w najstarszym lesie w Polsce robią nasiona roślin przenoszonych przez odwiedzających na butach i odzieży. To my je wnosimy, my powinniśmy ponosić tego konsekwencje. Zachowany cudem wielowiekowy las wraz ze swoją niepowtarzalnością i bogactwem wydaje się sferą sacrum pozostawioną pod naszą opieką.

Bizon, nazwany Forestem przez obserwatorów jego sprawy, pochodził z nielegalnej hodowli na mięso pod Częstochową. Bizony nie występują w Europie, a jeśli tu trafiają, to tylko w wyniku presji hodowców i potem możemy je znaleźć co najwyżej na talerzu. Żywe, na wolności zagrażają mocno uszczuplonej europejskiej populacji żubrów – z powodu genów, ale także nieznanych naszym żubrom chorób. Ten akurat uciekł, przemierzał Świętokrzyskie i ostatecznie został odstrzelony w wyniku decyzji Regionalnego Dyrektora Ochrony Środowiska. Akurat zbliżał się sezon godowy żubrów, wędrowiec mógł więc stanowić zagrożenie dla jednego z tych najpilniej chronionych przez nas gatunków, przywróconego Polsce w dwudziestoleciu międzywojennym. Czy mógł przeżyć? Czy sprawę można było rozwiązać inaczej? Przyrodnicy – tacy jak Robert Maślak czy Adam Wajrak – nie mieli wątpliwości, że pozbycie się zwierzęcia było konieczne. Z tej linii wyłamał się Tomasz Ulanowski, posuwając się nawet do zadania pytania o to, czy troska o czystość puli genowej polskich żubrów nie przypomina przypadkiem troski o czystość rasy. „Czy ponieważ sami rozeszliśmy się po świecie – bo nikt nas w Eurazji, Australii, obu Amerykach czy na Antarktydzie nie introdukował – naprawdę mamy prawo niszczyć inne gatunki, a także całe ekosystemy?” Autor przekonywał, że nasza ingerencja w świat gatunków jest tak rozwinięta, że musimy teraz ponosić konsekwencje naszego ciągłego rozprzestrzeniania się po planecie, a walka z tym jest skazana na niepowodzenie.3 Takie sytuacje i  dylematy mnożą się bardziej intensywnie niż ludzka populacja i konsumpcja tanich ubrań kupowanych w aplikacjach. Na zachodnim brzegu USA naukowcy planują masowe wymordowanie czterystu siedemdziesięciu tysięcy puszczyków kreskowanych zagrażających populacji puszczyka plamistego. W Nowej Zelandii urządza się polowanie na inwazyjne dla wyspy koty, a zaraz po sprawie z bizonem wybuchła kolejna – dotycząca populacji nutrii w Rybniku, którą RDOŚ również polecił uśmiercić.

Referuję te sytuacje, przedstawiam stanowiska z dużą dozą niepewności. Stoję po środku tego wszystkiego i bezradnie patrzę. Jako osoba niewykształcona w dziedzinie przyrodniczej, mam do dyspozycji jedynie emocje i intuicje, które mi podpowiadają moralne i racjonalne diagnozy oraz oceny. Słucham też autorytetów naukowych. Wydaje mi się, że rozumiem konieczność odstrzelenia jednego bizona, a łzy myśliwych zabijających nasze zwierzęta wyglądają mi na krokodyle.

Z drugiej strony trudno mi pojąć, jak można wybijać większe populacje zwierząt; nutrie w Rybniku nie zorganizowały sobie tego całego stada w ubiegłe wakacje, a sowy w Stanach mają się gorzej tak naprawdę w wyniku wycinki lasów. Żal mi zarówno roślin, które giną pod naporem nawłoci, jak i samej nawłoci – skoro w trudnych czasach daje paliwo pszczołom. Żal mi wszystkich osób nieludzkich, które musimy zabijać w wyniku naszej obecności na planecie. Rozumiem ludzką chęć zachowywania, ochrony i interwencji w sferach, za które czujemy się szczególnie odpowiedzialni. Ale w tych wszystkich przypuszczeniach dopuszczam brak racji.

Elizabeth Kolbert w książce Pod białym niebem analizuje różne sytuacje, osadzone w podobnych paradygmatach: kiedy ingerencja człowieka zaszła tak daleko, że możemy odpowiadać tylko następnymi, nie zawsze udanymi, interwencjami. To może dotyczyć Wielkich Jezior i kłopotliwych gatunków ryb, ropuch sprowadzonych na Karaiby, żeby mogły wyjadać żuki na plantacjach trzciny cukrowej czy wreszcie – stojącej nad wszystkim perspektywy geoinżynierii, nadziei albo przekleństwa, które ma nas uchronić przed skutkami największej dokonanej przez nas zmiany: zmiany klimatu. Kolbert pokazuje, że łatwe odpowiedzi już się dawno wyczerpały i możemy właściwie zadawać tylko pytania. Jesteśmy i będziemy skazani na wybory pomiędzy takimi sobie, słabymi i jeszcze gorszymi rozwiązaniami. Spektrum tych widełek zawęża się coraz bardziej i bardziej; w przyszłości dylematy, kogo ocalać i chronić, mogą być jeszcze trudniejsze, bardziej okrutne, podszyte większą grozą. Decyzje, które podejmujemy w kwestii wpływów człowieka na ekosystemy, są pewnym rodzajem eksperymentów, które bywają konieczne, ale bezpieczniej jest je przeprowadzać w mikroskali.

Oby tylko tych dylematów nie wypaczać całkowicie, przedstawiając jako rywalizację pomiędzy człowiekiem, a tym, co nim nie jest: wilkami, bobrami czy dzikami. Ustawiając oś konfliktu w ten sposób, właściwie od razu przegrywamy, a spory o to, czy wyrywać nawłoć kanadyjską przestają mieć znaczenie – coś w końcu musi po nas pozostać.

Udostępnij

Justyna Drath

Absolwentka polonistyki i filmoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nauczycielka, publicystka, aktywistka społeczna.