zrzut_ekranu_2025-07-30_173919.png

Z powrotem w Radoszycach
Z Małgorzatą Mycek rozmawia Mikołaj Skorupa
Jak się dziś czujesz? Z jakim nastawieniem podchodzisz do rozmów o sobie i swojej sztuce?
Lubię rozmawiać, opowiadać różne rzeczy – zwłaszcza jeśli ktoś naprawdę interesuje się tym, co robię, i jakoś to z nim rezonuje. To zawsze jest dla mnie miłe i budujące doświadczenie. Dziś nie czuję się najlepiej. Wczoraj odszedł mój przyjaciel, artysta Przemysław Piniak. Wcześniej pożegnałem mojego kota. Ostatnie dni są dla mnie bardzo trudne, ale jakoś trzeba przez to przechodzić, dzień po dniu.
Chciałbym zapytać o początki – kiedy zacząłeś malować? Kiedy wieś zaczęła wyłaniać się jako główny temat twojej twórczości?
Maluję i rysuję odkąd pamiętam. Już jako dziecko się tym interesowałem. Gdy byłem w podstawówce, moja kuzynka chodziła do liceum plastycznego. Strasznie zachwycało mnie to, że istnieje szkoła, w której można po prostu malować i później jeszcze te swoje obrazy pokazywać ludziom. Poza tym mój dziadek był twórcą ludowym i pokazywał mi, jak rzeźbić w drewnie. Wieś była obecna w moich pracach właściwie od czasów dziecięcych. Kiedy sam trafiłem do liceum plastycznego, nauczycielki żartowały, że ciągle maluję kury i pewnie zostanę „malarzem kur”. Przewidziały przyszłość, bo kury maluję do dziś! Zresztą teraz właśnie przygotowuję kilka nowych prac z kurami na targi sztuki w Nowym Jorku, gdzie wystawi mnie Galeria BWA Warszawa. Bardzo się z tego cieszę – i trochę się śmieję, że moje kury jadą zwiedzać Amerykę.
Twoje obrazy przedstawiające polską prowincję są efekciarskie, żywe, kolorowe, krzykliwe. Jeśli w jakimś sensie stanowią realizm – bo odwzorowują to, co cię otacza – to jednak jest to realizm squeerowany. Chciałbym zapytać o strategie queerowania, o nadawanie odmieńczych, nieoczywistych konotacji temu, co na pierwszy rzut oka wydaje się statyczne i konserwatywne. Co queer rozumiany jako praktyka artystyczna znaczy dla ciebie? Jakie daje możliwości?
Jeśli chodzi o efekciarskie, mocno nasycone kolory – po prostu lubię taką estetykę. Zawsze tak było. Dobrze się czuję, otaczając się intensywnymi barwami. Ale też Radoszyce – wieś, którą znam, i w której teraz mieszkam – to naprawdę kolorowe miejsce. Lubię je obserwować, zbierać obrazy w pamięci, robić notatki. Potem przekładam to na swoje prace.
Queerowanie wsi to bardziej skomplikowany temat. Mam poczucie, że sama moja obecność tutaj jako osoby queerowej już coś zmienia. To, że tu jestem, żyję, funkcjonuję w tej przestrzeni – samo w sobie jest formą queerowania. Ludzie muszą się z tym zmierzyć – zderzyć się z moją obecnością, z tym, kim jestem. Często jest to dla nich konfrontacja z własnymi poglądami, emocjami. Muszą się zastanowić: czy mnie lubią, czy może nienawidzą.
Mieszkam tu już prawie dwa lata i staram się być uważny. Próbuję nie podchodzić do tej przestrzeni z pozycji kolonizatora. Staram się nie narzucać wiejskiej rzeczywistości swoich miejskich przyzwyczajeń, które wyniosłem z Poznania, gdzie mieszkałem przez dziesięć lat. Wieś to nie tylko przestrzeń, ale też zróżnicowana klasowo społeczność. Perspektywa na kwestie takie jak ekologia, normy społeczne czy codzienność zależy od wielu czynników: zasobów ekonomicznych, wieku, zdrowia, życiowych doświadczeń. To mieszczuchy i inteligencja mają tendencję do generalizacji, sprowadzania wsi do zaścianka. Klasowe rozwarstwienie jest tu bardzo namacalne. Wychowanie się w tym miejscu, prowizorka i wernakularna estetyka na pewno mocno wpłynęły na to, co dziś robię.
Długo zastanawiałem się, jak określić twoją sztukę, jak znaleźć słowa, które najlepiej oddadzą to, co widzę. Próbowałem różnych terminów, które mogą brzmieć pejoratywnie, prześmiewczo, ale przecież nie muszą mieć takiego wydźwięku. Przyszły mi do głowy określenia takie jak: estetyka niedoboru i porażki, queerowy wiejski barok, styl odpustowy i bazarkowy, neowiejski kicz, postkomunistyczny miszmasz, tuning… Zastanawiam się, czy ty sam nadajesz jakąś nazwę swojej estetyce? Lubisz się jakoś określać, przypisywać do konkretnego nurtu?
Nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiałem. Nie miałem potrzeby, żeby jakoś siebie szufladkować. Ale muszę przyznać, że te określenia, które zaproponowałeś, bardzo mi się podobają. Styl odpustowy bardzo mnie inspiruje. Kocham odpusty! Może to nawet nie jest kwestia szufladkowania, tylko znalezienia języka, który byłby bliski temu, co robię, ale sam nigdy nie próbowałem tego jakoś nazywać. Po prostu maluję to, co mnie dotyka, cieszy – to, co mam wokół siebie.
Często, patrząc na twoje prace, przychodziła mi na myśl teoria Justyny Jaworskiej o „obrazie słabym” – kategorii, która odnosi się do tego, co poza kanonem, co wstydliwe, prowincjonalne, śmieszne, ekscentryczne, nierzadko celowo nieudane i kiczowate1. Jest to forma świadomego odrzucenia mocnej teorii, precyzji i wirtuozerii na rzecz dowartościowania prostoty, codzienności i kruchości. Czy twoja technika i styl mogą być postrzegane jako sprzeciw wobec statusu quo, pewnych dominujących konwencji, może akademii?
Już na studiach na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu miałem poczucie zmęczenia strukturą akademicką. Obserwowałem, że wiele osób kończących uczelnię opuszcza ją ze stylem, sposobem malowania i myślenia niemal identycznym jak u ich profesora – jakby wszystko zostało odbite z jednej matrycy. Ja bardzo nie chciałem iść tą drogą. Chciałem się trochę zbuntować. Z takiego poczucia bezradności i frustracji, która wynikała również z kiepskiej sytuacji finansowej, zacząłem eksperymentować. Malowałem śmieciami na śmieciach. To był moment, który uważam za jeden z ważniejszych podczas studiów w Poznaniu. Do dziś próbuję iść tą drogą: poznaję nowe techniki, szukam własnego języka już poza strukturą akademii. Mam poczucie, że szkoły artystyczne potrafią mocno ograniczyć, wtłoczyć w konkretne ramy. Trzeba mieć w sobie dużo siły, żeby się z tych ram wyplątać.
Ostatnio zresztą znów wróciłem na studia. Teraz uczę się na Uniwersytecie Ludowym Rzemiosła Artystycznego w Woli Sękowej. To jest zupełnie inna przestrzeń. Nie ma ocen, nie ma ciśnienia. Mamy pełną swobodę. Nasze prowadzące przekazują nam tradycyjne techniki rzemiosła artystycznego bez presji, że mamy je później wiernie odtwarzać. Wręcz zachęcają do eksperymentowania i wykorzystania tych technik we współczesnym wzornictwie. Można z tego brać to, co dla nas ważne. Mnie akurat interesują góralskie motywy, bo płynie we mnie podhalańska krew, a także tradycyjne wzory z mojego regionu, czyli z Łemkowszczyzny. Wchodzę w te rekonstrukcje z własnej potrzeby, a nie dlatego, że ktoś tego ode mnie oczekuje.
W twoich pracach dostrzegam dużą dozę czułości i wrażliwości. Nie chodzi w nich przecież tylko o krytykę czy ironię. Ta estetyka nie służy wyśmianiu wiejskich trendów, ale raczej zwraca uwagę na realne problemy, które dotykają szczególnie kobiety i osoby queerowe mieszkające na wsi. O czym – lub może o kim – są właściwie twoje obrazy? Czy troska o te osoby jest jednym z głównych źródeł twojej twórczości?
Zacznę od tego, że czasami spotykam się z opinią, że moje prace są prześmiewcze – że niby kpię ze wsi – ale absolutnie tak nie jest. Te obrazy są przede wszystkim o mnie, o moim doświadczeniu, choć nie tylko. Myślę, że to, co pokazuję, porusza szerszy problem, który naprawdę istnieje w społeczeństwie: problem przemocy, seksizmu, dyskryminacji. Tych wątków przez lata zebrało się sporo. Wiem, że wiele z tych doświadczeń, które ja mam, dzielą też inne osoby queerowe i kobiety. Troska o nie przychodzi mi naturalnie – bo to życie znam od środka.
Malujesz rzeczywistość, która była – i wciąż jest – częścią życia wielu osób. Dla niektórych to wstydliwa część ich biografii, o której nie chcą mówić albo mówią wymijająco. Jak wygląda twoja relacja z tymi tematami? Jaki masz stosunek do wstydu?
Wydaje mi się, że jestem trochę bezwstydny – w tym sensie, że otwarcie mówię o różnych rzeczach i nie mam poczucia, że doświadczenia przemocy czy dyskryminacji to coś, czego powinienem się wstydzić. Zawsze uważałem, że to osoba, która przemoc stosuje, powinna się wstydzić, a nie ta, która jej doświadcza. Dlatego nie mam oporu, żeby mówić o trudnych sprawach, żeby czegoś nie przemilczeć. Trochę już zrobiłem taki ekshibicjonizm, malując te prace – i to bez specjalnego planu, że one trafią do Warszawy, do galerii czy muzeów. Nie czuję, żeby mówienie otwarcie o problemach dotykających dużą część społeczeństwa było czymś złym – wręcz przeciwnie. Cieszę się, że te tematy kogoś poruszyły, że zostały podjęte przez instytucje, które uznały, że warto je pokazać.
Sam odzyskujesz termin „wieśniara”, używając go z dumą i bez stawiania go w cudzysłowie. Kim jest wieśniara?
„Wieśniara” to wspaniałe słowo. Kiedyś było używane wobec mnie jako obelga, prześmiewczo, z pogardą – dziś jest dla mnie określeniem pełnym siły. Dla mnie wieśniara to po prostu osoba dumna ze swojego wiejskiego pochodzenia. Kiedy ktoś mówi o kimś „wieśniara”, robi to często z intencją wywołania w nim poczucia, że powinien się wstydzić tego, że pochodzi ze wsi. Dla mnie w ogóle nie jest to wstydliwa kwestia. Przeciwnie, jest to dla mnie coś pięknego. Ja kocham być na wsi, kocham wieś, jej kulturę i naprawdę nie wiem, czy istnieje coś, co mogłoby sprawić, że miałbym się tego wstydzić.
Nie chcę oczywiście idealizować – są tu różne problemy, trudne relacje, utarte konserwatywne zwyczaje. Ale wierzę, że właśnie po to tu jesteśmy – żeby żyć razem i może z czasem coś zmieniać, żeby wieś ewoluowała, stawała się lepsza, bardziej otwarta. Jak mieszkałem w Poznaniu, to bałem się powrotu do Radoszyc. Sam miałem wtedy jednak inną perspektywę, wykreowaną przez media, przez własne wyobrażenia, bazujące na doświadczeniu dorastania, które zapewne wyglądałoby podobnie w każdym innym miejscu w tym kraju. Bałem się wykluczenia, agresji, ataków na tle transfobicznym czy homofobicznym, ale nic takiego mnie tutaj nie spotkało. Od kiedy mieszkam na wsi, nie usłyszałem na swój temat niczego złego. Sąsiedzi są dla mnie mili, życzliwi. Jasne, są różne osoby, różne postawy – jak wszędzie – ale teraz, kiedy tu mieszkam, widzę to wszystko dużo wyraźniej. Widzę też, że mówiąc kiedyś o wsi jako miejscu, którego się boję – sam trochę nie miałem świadomości, jak bardzo różnorodna jest współczesna wieś.
Sam mam wrażenie, że na wsi łatwiej o poczucie wspólnotowości, nietrudno jest otrzymać spontaniczną pomoc. W mieście jakoś bardziej jesteśmy skupieni na tej neoliberalnej trosce o siebie samego.
Dokładnie. Tutaj naprawdę da się to poczuć. Niedawno poznałem grupę seniorek, które prowadzą spotkania wokół robótek ręcznych – fantastyczne kobiety, z którymi od razu złapałem kontakt. Teraz razem robótkujemy!
Na twoich obrazach często pojawiają się charakterystyczne przedmioty: portrety Jana Pawła II, sok Caprio (zawsze 50% gratis), wódka Bols, galaretki w cukrze Makarena, łabędzie z opon czy ośmiorniczki z parówek. Czym one są dla ciebie?
To rzeczy, które mnie estetycznie zafascynowały – wszystkie te durnostojki z papieżem, każda z nich jest tak pięknie własnoręcznie oprawiona. Albo rzeźby z opon, szaty graficzne soków, które są niedobre, ale ktoś je kupuje. To wszystko mnie zawsze pociągało. Interesuje mnie wzornictwo, ale nie to z drogich sklepów, tylko to wernakularne.
Chciałbym zapytać o czasowość w twoich pracach. Z jaką perspektywą czasową najchętniej pracujesz – z przeszłością, teraźniejszością czy przyszłością? Pytam o to, bo twoje obrazy często odwołują się do okresu transformacji ustrojowej i konwencji „polskiego bajeru”, która oddaje charakterystyczny dla lat dziewięćdziesiątych zgrzyt pomiędzy zachodnią popkulturą a lokalnym rozumieniem sukcesu2, ale reagujesz też na współczesne kwestie, takie jak aborcja czy marsze równości. A ponadto na niektórych twoich obrazach pojawiają się postacie o queerowej ekspresji, pracujące w polu, karmiące zwierzęta – czy to forma spekulacji o queerowej wsi przyszłości?
Jeśli chodzi o transformację ustrojową, to ja po prostu urodziłem się i wychowywałem w latach dziewięćdziesiątych, a na podkarpackiej wsi w górach mam wrażenie, że te lata dziewięćdziesiąte trwały aż do dwa tysiące piątego roku. Wszystko rozwijało się tu bardzo powoli. Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, często analizuję, jak wyglądały kiedyś różne miejsca, i widzę, że ten rozwój naprawdę szedł tu swoim tempem. Pozostałości tamtych czasów wciąż są widoczne. Estetyka lat dziewięćdziesiątych jest mi bardzo bliska. To był czas plastiku, taniego plastiku w jego najlepszym wydaniu. Kocham kolorowy plastik – oczywiście pod względem estetycznym, bo wiadomo, że ekologicznie to nie jest najwspanialsze tworzywo.
Niełatwo jest mi jednoznacznie określić temat czasowości, bo poruszam się po różnych polach, badam różne tematy – „badam” w cudzysłowie, bo zwyczajnie znajduję jakieś archiwalne tropy, które dokądś mnie prowadzą. Bardzo lubię pracować z archiwami, przetwarzać je na swój sposób. Szukam w historii ludowej queerowych wątków, ale z poczuciem, że sama definicja queeru to stosunkowo nowa rzecz.
Obecnie na fali tak zwanego zwrotu ludowego, z którym wiąże się dostęp do nowych publikacji, badam temat dyskryminacji w czasach pańszczyzny, ale też interesują mnie historie upiorów i polowań na czarownice. Okazuje się, że osoby, które doświadczały przemocy w tamtym okresie, często w jakiś sposób się wyróżniały. Myślę, że były wśród nich też osoby queerowe. Na pewno były.
Na ostatniej wystawie w Turnusie na Wolskiej pokazywałem obraz o wampirze z Sanoka. Przy okazji remontu nawierzchni kilka lat temu odkryto w Sanoku cmentarzysko. Archeolodzy zbadali szczątki i okazało się, że jedna z pochowanych tam osób była osobą interpłciową. Archeolog, cytowany w artykule, z którego mam te informacje, powiedział, że ta osoba prawdopodobnie została zabita właśnie dlatego, że odstawała w jakiś sposób od normy, w związku z czym ludzie przypisali jej demoniczne moce. To było cmentarzysko, na którym praktykowano pochówki antywampiryczne, co dla mnie jest bardzo ciekawym tematem, zwłaszcza że pochodzę z regionu, gdzie takie praktyki były powszechne. Praca z archiwami bardzo mnie wciąga, ale wplatam w to też aktualne tematy, bo cały czas badamy przeszłość, dochodząc do nowych wniosków. Trochę bawię się w archeologa, choć nie wiem, czy robię to na poważnie? Chyba nie nazwałbym tego pracą badawczą.
Myślę, że to, o czym mówisz, jest poważną pracą badawczą, bo wchodzisz w polemikę z dominującą narracją – zarówno tą o transformacji ustrojowej, jak i tą o upiorach i polowaniach na czarownice. To są zazwyczaj historie celowo nieudokumentowane, wymazywane lub pomijane w procesach upamiętniania. Twoja praca jest próbą rozszczelnienia tej oficjalnej historii w sposób, który pozwala na odzyskanie doświadczeń spychanych na margines.
Tak, ale muszę podkreślić, że nie jestem naukowcem – jestem artystą, więc w mojej pracy jest dużo spekulacji, moich interpretacji, moich fantazji. Kiedy mówię, że nie traktuję tego na poważnie, mam na myśli to, że w moich działaniach można dostrzec tę nutę „co by było, gdyby”.
Twoje podejście wpisuje się w strategię profanacji archiwum, o której pisała Dorota Sajewska. To praktyka, która polega na swobodnym reinterpretowaniu archiwalnych resztek, ujawnianiu marginalizowanych narracji, ale pozostawianiu przy tym przestrzeni na spekulacje, domysły i fantazje3. Proces odzyskiwania historii zawsze wiąże się z przejściem przez filtry teraźniejszości i ideologie tych, którzy ją rekonstruują. Dlatego uważam, że twoja praktyka artystyczna nie musi być daleka od naukowych. Zarówno badaczki, jak i artystki czy właściwie artyści-badacze angażują się w poszukiwania w przeszłości, selekcjonują jej fragmenty, które są dla nich istotne, a następnie otwierają na ich podstawie nowe przestrzenie potencjalności, możliwości i perspektyw. Ty robisz to nie tylko w malarstwie, ale też – jak mi się wydaje – w dragu, o który chciałem zapytać. Jak zaczęła się twoja przygoda z drag performansem?
Drag jest dla mnie bardzo ważnym doświadczeniem – zarówno artystycznie, jak i osobiście. Praca nad performansami pozwoliła mi krok po kroku odkrywać własną tożsamość płciową. Moja przygoda z dragiem zaczęła się, zanim jeszcze wiedziałem, czym drag jest. Pamiętam, że jako dziecko oglądałem w telewizji jakiś amerykański program z drag queens w roli głównej. Wtedy nie znałem jeszcze pojęć takich jak transpłciowość czy drag, ale byłem zachwycony tymi stylizacjami i kostiumami. To było dla mnie szokujące, ale też fascynujące. Odtwarzałem te stylizacje na co dzień. W liceum chodziłem do szkoły z twarzą pomalowaną na biało, w tiulowych sukniach do ziemi i w wysokich koturnach w panterkę.
Gdy mieszkałem w Poznaniu, scena dragowa zaczęła się tam mocno rozwijać. Wielu moich znajomych zaczęło występować. Myślę, że miało to też związek z rosnącą popularnością programu RuPaul’s Drag Race. Sam również zacząłem performować, ale ostatnio zrobiłem sobie przerwę. Wydaje mi się, że wynika to z jakiejś wewnętrznej potrzeby, może psychicznej blokady – muszę na nowo przemyśleć, co drag może mi dziś dać i co sam chciałbym przez niego wyrażać. Dla mnie drag zawsze był bardzo osobisty.
Teraz, gdy lepiej rozumiem swoją tożsamość płciową, trudniej mi się wcielać w klasyczne dragowe role. Wcześniej eksperymentowałem – od drag queen, przez drag kinga, aż po coś, co dziś określiłbym jako formę międzygatunkowej hybrydy. Zawsze bardzo interesowała mnie pozycja zwierząt w świecie i to też staram się zawrzeć w moich performansach. Drag nadal uważam za ważną część swojej twórczości. W zeszłym roku zrobiłem kilka bardziej złożonych performansów i czuję, że potrzebuję oddechu. To wymagająca forma. Trzeba mieć dużo odwagi, energii i czasu na realizację i produkcję, a nie zawsze idzie za tym odpowiednie wsparcie finansowe.
Pamiętam, jak w kwietniu 2023 roku pisałeś na Instagramie o kryzysie związanym z performowaniem w dragu – o poczuciu, że właściwie nigdy nie jesteś w dragu, bo to, co inni tak odbierają, to po prostu twój codzienny styl, w którym czujesz się najbezpieczniej. Od razu przypomniało mi się słynne zdanie RuPaula: „We’re all born naked and the rest is drag”. Może nie trzeba robić dragu, żeby w nim być – może na co dzień i tak wszyscy jesteśmy drag queerami, queenkami, kingami.
Możliwe, że tak właśnie jest. Nadal bardzo lubię oglądać dragowe performanse – są dla mnie ogromnie inspirujące. Cieszę się też, że ta sztuka się rozwija i wciąż powstają nowe domy dragowe. Jednocześnie mam niedosyt, bo drag queen wciąż dominuje jako figura performerki. Brakuje mi przestrzeni i wydarzeń poświęconych drag kingom czy szerzej – drag queerowym formom, które nie polegają wyłącznie na performowaniu kobiecości, ale eksplorują coś bardziej płynnego, odbiegającego od klasycznego modelu.
To, co powiedziałeś o performowaniu zwierząt czy zwierzęcości, wydaje mi się szczególnie interesujące – zwłaszcza w kontekście zarzutów wobec dragu, że nie jest wywrotowy, bo odtwarzając kobiecość czy męskość, powiela stereotypy płciowe i je utrwala. Tymczasem wcielanie się w nie-ludzkie persony wymyka się tej binarnej logice.
Tak, zgadzam się. Wspomnę jeszcze raz w tej rozmowie Przemysława Piniaka. Wczoraj ktoś wrzucił post z naszego wspólnego performansu w DOMIE w Poznaniu. Piniak wcielił się w gołębia, a ja robiłem Tarzan Boya, który jest hybrydą człowieka i tygrysa. To był jeden z performansów, który szczególnie zapamiętałem. Miał w sobie coś wyjątkowego, bo pojawiła się w nim nie tylko ludzka perspektywa, ale też ten gołąb, który kręcił się i zaczepiał ludzi.
Chciałbym jednak wywołać twoją silnie kobiecą personę, jaką była Gosialicious. To dziewczyna charyzmatyczna, pewna siebie, trochę egoistyczna – wcielenie stereotypu polskiej klasy aspirującej, fetyszyzującej zarówno luksus, jak i ekologiczny lifestyle. Kim właściwie była dla ciebie Gosialicious?
To była bardzo ważna postać, dzięki której zrozumiałem, że nie jestem osobą cispłciową. Dziś już od niej odszedłem. Przez dysforię płciową coraz trudniej było mi przyjmować rolę drag queen. Po prostu postanowiłem, że dla swojego komfortu nie będę tego robić. Ale tak – Gosialicious to dokładnie to, o czym mówisz. Bezczelna celebracja, kamp, „wieś tańczy i śpiewa”, wielki makijaż, blond doczepy, dużo błysku. Radość, przegięcie i afirmacja.
Pamiętam też, jak pisałeś, że kluby nie do końca są twoją przestrzenią, dlatego próbujesz z tymi performatywnymi działaniami odnaleźć się w galeriach sztuki. Czy chciałbyś podzielić się tym, co sprawia, że kluby nie są dla ciebie komfortowym miejscem ekspresji i pracy?
To trudny temat. Przez długi czas zmagałem się z problemem alkoholowym, a klub to przestrzeń bardzo mocno naładowana używkami, alkoholem. Teraz jestem trzeźwy już od pięciu lat. Dodatkowo zmagam się z fobiami społecznymi i stanami lękowymi. W klubach nietrzeźwe osoby potrafią zachowywać się w nieprzewidywalny sposób, a ja nie mam nad tym żadnej kontroli.
Kolejna rzecz to sposób, w jaki często organizowane są dragowe wydarzenia w niektórych klubach – mam wrażenie, że drag występy są tam traktowane nie do końca poważnie. Zdarza się, że cała uwaga skupia się na jednej gwieździe, często mainstreamowej, która jest lepiej traktowana i dostaje dużo większe wynagrodzenie, a cała reszta performerów ma tańczyć dookoła za symboliczną stówkę. Przykrym momentem był dla mnie marsz równości w Poznaniu kilka lat temu. Byłem wtedy zaproszony do performansu, ale cała energia wydarzenia skupiła się na heteroseksualnej sojuszniczce, która całkowicie zawłaszczyła przestrzeń. W efekcie musiałem zrezygnować z występu, towarzyszyły temu silne ataki paniki. Od tamtej pory nie wróciłem już na klubową scenę – poza jednym wyjątkiem, kiedy występowałem na marszu równości w Warszawie. Tam z kolei spotkała mnie inna nieprzyjemna sytuacja: nietrzeźwa osoba z publiczności zaczęła mnie misgenderować i tłumaczyć, dlaczego nie powinienem używać męskich zaimków.
Co ciekawe, galerie niemal w ogóle nie są bezpieczniejsze – tam też pojawia się alkohol, też trudno mieć kontrolę nad publicznością. Ogromne znaczenie ma to, kto organizuje wydarzenie i jaka jest atmosfera. Współpraca z BWA Galerią Bielską w zeszłym roku była dla mnie bardzo pozytywna – robiłem tam wspólny performans z Pauliną Darłak, w którym budowaliśmy pomnik upadku patriarchatu. Powtórzyłem ten performans – już niestety sam – na targach NADA, gdzie wystawiało mnie BWA Warszawa. Publiczność aktywnie się włączyła, co było bardzo wzmacniające. Również performans z Piniakiem w DOMIE, o którym wspominałem, był dla mnie ważny. Galerie, o których teraz mówię, to przestrzenie queerowe, współtworzone przez queerowe lub sojusznicze osoby kuratorskie, co robi ogromną różnicę. Nie każdy klub, który organizuje drag show, jest bezpieczną przestrzenią. Często wręcz przeciwnie. Dlatego teraz dużo uważniej wybieram, gdzie i z kim chcę występować.
W rozmowie dla Fundacji Wspomagania Wsi wspominałeś, że twoją sztukę napędza potrzeba rozliczenia się z przeszłością, z dzieciństwem naznaczonym widokiem śmierci zwierząt. Mówiłeś też o marzeniu stworzenia w Radoszycach azylu – bezpiecznego miejsca dla zwierząt4. Czy „wiejskie kociaki”, które pojawiają się w twoim życiu i na twoich mediach społecznościowych, są częścią tego planu?
Dobro zwierząt zawsze było dla mnie bardzo ważne. To, że teraz mieszkamy na wsi, naturalnie narzuciło nam konieczność opieki nad zwierzętami, choć z Szymonem, moim partnerem, w ogóle nie planowaliśmy ich mieć. Wiejskie kociaki to zaczątek poważniejszej pracy. Marzenie o stworzeniu azylu wciąż jest żywe. Na wsi zwierzęta, których życia nie da się spieniężyć, często pozostają bez pomocy, a kiedy mieszkasz w takim miejscu, zaczynasz dostrzegać, jak wiele z nich potrzebuje wsparcia.
Mamy teraz koty, które musieliśmy przygarnąć. Były to zwierzęta porzucone lub dzikie, które przywędrowały do naszej stodoły. Staramy się pomagać tym kotom, karmimy je i leczymy. Na razie nie mamy dużych zasobów, ale udało nam się wysterylizować jedenaście kotów, co uważam za duży sukces. Teraz mamy pod opieką czternaście kotów i staramy się tworzyć dla nich bezpieczne miejsce. Mam nadzieję, że są zadowolone z naszego towarzystwa. Mówi się też, że gmina powinna pomagać w takich przypadkach. Niestety w praktyce często spotykam się z odmową, a dodatkowo z wyrzutami za zgłoszenie problemu. Dzięki pomocy ludzi, którzy postanowili wesprzeć nas wpłatami na zrzutce.pl, te koty mogą teraz żyć.
Jesteś też członkiem kolektywu Umysł Biedaka, grupy osób artystycznych, które głośno mówią o pracy twórczej w warunkach prekariatu. Ludzi, którzy żyją w ciągłym trybie gotowości do generowania nowych treści, nieustannym negocjowaniu swojej podmiotowości w ramach rynkowych i instytucjonalnych struktur. Co daje ci działanie w kolektywie? Czy jest to dla ciebie przestrzeń wsparcia, oporu, współmyślenia, działania?
Zawsze lubiłem pracę w kolektywach. Cenię sobie współpracę w grupie, dzielenie się pomysłami, możliwość wspólnego działania – to daje nową jakość twórczości. Umysł Biedaka to kolektyw, do którego należę, i w tym roku planujemy kolejną wystawę. Kolektyw powstał z chęci sprzeciwu, bo instytucje artystyczne często wyzyskują twórców, zrzucając na nas całą odpowiedzialność za program kuratorski, jednocześnie traktując artystów jako ochłapy w świecie sztuki. Z mojego punktu widzenia artysta często nie jest traktowany z należytą uwagą – staje się bardziej elementem, który przeszkadza. Spotkałem się z praktykami, w których na przykład artyści nie mogli uczestniczyć w wydarzeniu zapowiadającym wystawę, bo była to impreza zamknięta dla galerzystów i kolekcjonerów. Istnieją także wydarzenia wyłącznie dla określonych grup, co wyklucza innych uczestników. Kolejnym problemem są praktyki artwashingowe i pinkwashingowe, poprzez które instytucje lub korporacje niskim kosztem poprawiają swój wizerunek, angażując artystów. Uważam, że to nie jest właściwa droga, a my w naszym kolektywie przeciwstawiamy się nieuczciwym praktykom. Dlatego też osoby z kolektywu udzieliły wywiadu, który niedawno ukazał się w „Dwutygodniku”5.
Twoje prace pojawiają się na imponującej liczbie wystaw. Czy wynika to z twojej pracy na rzecz ich widoczności, czy raczej z tego, że na fali zwrotu ludowego są one mile widziane w wielu przestrzeniach?
Zauważam, że moje prace wpisują się w aktualny trend związany ze zwrotem ludowym. Warto dodać, że od niedawna coraz częściej organizowane są queerowe wystawy, które otwarcie pokazują queerowe osoby artystyczne w instytucjach lub oddolnie funkcjonujących przestrzeniach – co zbiegło się z momentem, kiedy zaczęto dostrzegać moją twórczość. Cieszę się, że zostałem doceniony, ale trzeba przyznać, że to jest bardzo trudna i wymagająca praca. Czasami czuję się przytłoczony, nie wyrabiam ze wszystkim i marzę o tym, by mieć kogoś, kto mógłby mi pomóc – na przykład osobę asystencką. Na szczęście mam partnera, który wspiera mnie we wszystkim: pomaga w produkcji, organizacji, koordynacji pracy. Stale współpracuję też z BWA Warszawa. To wielkie szczęście, bo większość osób artystycznych musi radzić sobie samodzielnie. Często jednak czuję, że muszę wykonać pracę za kilka osób.
Mam wrażenie, że osoby w niektórych instytucjach czasami nie zdają sobie sprawy, ile pracy artysta musi włożyć w przygotowanie wystawy. Zdarza się, że zrzuca się na nas obowiązki, które powinny być realizowane przez innych, oferuje minimalną stawkę i liczy na to, że wykona się ten ogrom pracy na najwyższym poziomie. Tymczasem mało kto jest w stanie utrzymać się wyłącznie z działalności artystycznej, dlatego wielu z nas pracuje zarobkowo także w innych miejscach. Łączenie tych dwóch sfer wymaga dużej dyscypliny i umiejętności organizacji czasu.
Dopiero teraz, gdy mam już jakąś pozycję i współpracuję z galerią, która mnie wspiera, mogę sobie pozwolić na odmawianie udziału w projektach, jeśli czuję, że nie dam rady im podołać. Mam świadomość, że zbliżam się do trzydziestego piątego roku życia i nie będę już młodym twórcą, więc teraz staram się pracować jak najwięcej, choć czasami doprowadza mnie to do wyczerpania. Cóż, taka jest rzeczywistość.
Widziałem, że na swoim TikToku publikujesz filmiki informujące osoby artystyczne o konkursach bez wpisowego oraz dzielisz się wskazówkami, jak wystawiać prace bez znajomości czy pieniędzy.
To wyszło spontanicznie. Zaczęło się od tego, że podczas studiów zauważyłem, jak trudno jest znaleźć informacje o konkursach czy stypendiach. Czułem, że w tym zawodzie panuje duża rywalizacja i przez to, że jest tak wiele osób artystycznych, nie ma chęci dzielenia się informacjami. Postanowiłem stworzyć przestrzeń, gdzie artyści, szczególnie ci mniej doświadczeni, mogą dowiedzieć się o takich okazjach. Dlatego robię te filmiki o konkursach. Chcę, żeby ta wiedza była dostępna dla jak najszerszej grupy osób, bo wiele osób nie ma dostępu do środowiska artystycznego, nie chodzi na studia artystyczne lub mieszka na wsi, więc ich dostęp do tej wiedzy jest jeszcze mniejszy. Dlatego zawsze interesowały mnie ziny. Współprowadząc wydawnictwo Bomba, miałem ambicję, by publikować prace osób w różnym wieku, bez wykształcenia artystycznego. Dwa lata temu, wspólnie z Gabi Skrzypczak, wydalxśmy zina, w którym znalazły się wyłącznie prace osób transpłciowych – pochodzących z różnych środowisk i mających bardzo różne doświadczenia. Nie spotkałem się jeszcze w Polsce z instytucją, która pokazałaby taką perspektywę w ramach wystawy.
Niedawno mogliśmy zobaczyć twoje bardziej mroczne prace na wystawie Przeklęte wrzosowisko w Turnusie na Wolskiej w Warszawie. Zauważyłem, że zacząłeś tworzyć głównie obrazy olejne na płótnie, rezygnując z malowania na banerach, które wcześniej były twoim charakterystycznym medium. Do tego dochodzą nowe techniki artystyczne, takie jak rzeźba, ceramika, haft krzyżykowy czy gobeliny. Widać, że w twojej twórczości zachodzą zmiany. Czy mógłbyś opowiedzieć więcej o tych nowościach i o tym, jak pojawiły się one w twoim życiu?
W pewnym momencie poczułem, że zostałem zaszufladkowany: kolorowe malarstwo na banerze – tyle, koniec. A ja przez cały czas robiłem inne rzeczy. Już w trakcie studiów, a potem także po ich zakończeniu, eksplorowałem inne techniki. Pojawiały się one w galeriach, ale nie były zauważane na tyle, by naprawdę mogły wybrzmieć. Lubię eksperymentować, więc poczułem, że muszę odpocząć od malarstwa i spróbować czegoś innego. Dlatego poszedłem na te studia na Uniwersytecie Ludowym Rzemiosła Artystycznego.
Obecnie, kiedy mieszkam na wsi, blisko lasu, natury, mam większą ochotę zajmować się rzeczami, które można dotknąć, które mają różne struktury, jak drewno, tkaniny. Teraz z kolei bardzo zatęskniłem za malarstwem, więc znów spędzam więcej czasu w pracowni i nieustannie coś maluję. Zdiagnozowano u mnie chorobę afektywną dwubiegunową, więc mam takie fazy, kiedy chcę zajmować się wyłącznie malarstwem, a potem przychodzą okresy, w których interesuje mnie wszystko, tylko nie malowanie. Może moja twórczość jest po prostu tak samo dwubiegunowa, jak moja głowa.
- 1. Zob. Justyna Jaworska Kłir sułtański w „Dziewczynach do wzięcia”, „Widok. Teorie i Praktyki Kultury Wizualnej” nr 5/2014.
- 2. Zob. Monika Borys Polski bayer. Obrazy disco polo w latach 90., „Widok. Teorie i Praktyki Kultury Wizualnej” nr 11/2015.
- 3. Zob. Dorota Sajewska Rekonstrukcja jako profanacja archiwum, „Dialog” nr 7-8/2017.
- 4. Zob. Jędrek Godlewski Gosia Mycek: Jestem dumną wieśniarą. Wróciłem dla siebie, strona internetowa Fundacji Wspomagania Wsi, maj 2024.
- 5. Zob. Takich rzeczy nie mówi się głośno, rozmowa Irminy Rusickiej z Umysłem Biedaka, „Dwutygodnik.com” nr 401/2024.

