12a1765-1440x960.jpg

Gorsza linia metra
Kto trafi w warszawskim Teatrze Rampa na sztukę autorstwa Michała Walczaka – a trafić tam na inną jest nie tak prosto – ten może mieć pewność, że usłyszy dużo o Targówku. O warszawskiej peryferyjnej dzielnicy, gdzie mieści się Rampa, który to fakt wciąż ekscytuje dramatopisarza rozpoczynającego tu właśnie drugi sezon swoich dyrektorskich rządów. Ekscytacja ta wyraźnie jednak zmienia barwę. O ile na początku miała charakter dość pogodny: w inauguracyjnym spektaklu Grand Musical Hotel turyści, klienci firmy Rampa Travel, miast do Grecji trafiali bez większej krzywdy na Targówek, a w stand-upie Niepokój nauczycielski Agnieszka Makowska odwoływała się do całego mnóstwa dzielnicowych legend, o tyle obecnie dominują dąsy, dogryzania i wbijanie szpilek. W najnowszym stand-upie Czarny papież Andrzej Konopka spory fragment występu poświęca swojemu angażowaniu się do teatru Tadeusza Słobodzianka, nie kryjąc, raczej mocno podkreślając, że to tam, bliżej iglicy Pałacu Kultury jest (było) prawdziwe, godne wzdychań centrum. Osią farsy W grobie się nie mieści jest z kolei opowieść, jak bohaterowie jechali dokądś ze swojej Saskiej Kępy i niechcący wylądowali w dziwacznym gmachu na blokowisku, którego mieszkańcom nawet nie chce się chodzić do teatru. Gdzie wszystko jest do kitu, nawet linia metra, którą tu dociągnięto, jest tą gorszą – bo drugą, nie pierwszą.
Ale przecież, autorze dyrektorze, Teatr Rampa ma swoje zalety. Ma na przykład bezkonkurencyjnie najlepszy w całej teatralnej Warszawie, bezpłatny parking wokół gmachu. Teatromani z rozmaitych dzielnic mają szansę wysiąść na nim ze swych automobili i pójść na przedstawienie, na którym z kwaśnymi, sądząc po minach, uczuciami oberwą za swoje i nieswoje winy. Słysząc na przykład wprost w siebie rzucone słowa: sami wiecie, że nie jesteście tą najlepszą publicznością. Co zrobić z takim dictum? Co pogodniejsi przechodzą nad tym pewnie do porządku dziennego, co bardziej edukowani wiedzą, że istnieje tradycja obrażania filisterskiej widowni kabaretów i nadscenek, choć niegdyś o raczej inny rodzaj filistrów chodziło. A najwytrwalsi mają najgorzej. Słysząc na każdym wieczorze, jakikolwiek byłby jego tytuł i temat, wokółtargówkowe, coraz bardziej cierpkie aluzje, upewniają się tylko w niemiłym przeświadczeniu, że coś tu kogoś strasznie uwiera. Że co, że to żarty? Powtarzane w kółko obsesyjne witze szybko przestają śmieszyć, prędzej niecierpliwią.
Może to jakaś dziwna Hassliebe, z której Michał Walczak nie umie się wyzwolić, może zamiana swojsko-klubowego Pożaru w Burdelu na dzielnicową „placówkę” jest wciąż dlań szokiem, może brak mu w teatrze, którego jest szefem, prawie-że-monopolistycznym autorem i częstym reżyserem, zwykłego lustra, w którym czasami dobrze byłoby się przejrzeć? Diabli wiedzą. Wolno jednak sądzić, że budowa scenicznej marki drogą nieustannego rozpamiętywania miejsca swojej zsyłki jest pomysłem cokolwiek ekscentrycznym. Nawet przy tak popularnej w społeczeństwie zająkliwej mantrze „Boże, co ja tu robię”.