1_115_x_129www.jpg

Druga misja wojskowa generała Józefa Hallera, Nowy Jork 1918, fot. NAC Na zdjęciu Ignacy Jan Paderewski (w środku)

Ni z tego, ni z owego

Magorzata Szpakowska
W numerach
Listopad
2018
11 (744)

„I ni z tego, ni z owego była Polska na pierwszego” – mawiał marszałek Piłsudski. Zaraz potem jednak zwykł był wspominać Pierwszą Kadrową i pierwszeństwo własnego stronnictwa w gotowości przelewania krwi za niepodległość. To była jedna z ówczesnych opcji, podczas Wielkiej Wojny zorientowana na państwa centralne, a przeciw Rosji; w myśl tej opcji niepodległość Polski została po prostu wywalczona. Opcja konkurencyjna, początkowo prorosyjska, potem bardziej związana z Ententą, stawiała raczej na dyplomację; Komitet Narodowy Polski Dmowskiego występował wobec państw zachodnich jako namiastka rządu. Opcja pokrewna endeckiej podnosiła osobiste i artystyczne osiągnięcia Paderewskiego. Spór o to, kto się bardziej zasłużył, toczył się potem przez całe dwudziestolecie i każda ze stron broniła swoich racji. Co nie zmienia faktu, że wrażenie „ni z tego, ni z owego”, że radosne zaskoczenie wolnością dominowało nad wszystkimi racjonalizacjami.

Raz wreszcie mieliśmy szczęście. Śmiertelne starcie dwóch bloków ożywiło zahibernowaną sprawę polską. Raptem po obu stronach frontu zaczęto się o Polaków ubiegać. Doszło do licytacji. Wojna rozpoczęła się 28 lipca, a już 6 sierpnia Austria zezwoliła Piłsudskiemu na wymarsz Kadrówki do Kielc; niedługo potem w Krakowie sformowano Legiony. W Królestwie oczekiwane powstanie przeciw Rosji wprawdzie nie wybuchło, natomiast 14 sierpnia 1914 roku naczelny dowódca wojsk rosyjskich, wielki książę Mikołaj Mikołajewicz Romanow wystąpił z odezwą obiecującą Polsce nieokreślone zmartwychwstanie. Oferta straciła aktualność, gdy w 1915 roku zabór rosyjski zajęli Niemcy. Teraz oni z kolei złożyli obietnicę utworzenia samodzielnego Królestwa Polskiego; w listopadzie 1916 roku taką deklarację ogłosili gubernator niemiecki Hans Hartwig von Beseler i  austriacki Karl Kuk. Na co po rewolucji lutowej 1917 roku rosyjski Rząd Tymczasowy wystąpił z proklamacją przyznającą Polakom prawo stanowienia o własnym losie. W odpowiedzi Beseler i Kuk, mimo kryzysu przysięgowego w lipcu i osadzenia krnąbrnego Piłsudskiego w Magdeburgu, w listopadzie 1917 roku zdecydowali się utworzyć Radę Regencyjną, a ta powołała polski rząd, który stopniowo rozszerzał swoje uprawnienia wbrew niemiecko-austriackim protektorom. Po czym na początku roku 1918 bolszewicko-niemieckie rokowania brzeskie, do których nie dopuszczono Polski, ostatecznie przesunęły ją politycznie na stronę Zachodu; stamtąd też przyszło ważne wsparcie w postaci orędzia prezydenta Wilsona z 8 stycznia 1918. Po klęskach poniesionych latem 1918 na froncie Niemcy zaakceptowały słynne czternaście punktów Wilsona; w październiku Rada Regencyjna wydała akty prawne znoszące administrację okupacyjną, a 10 i 11 listopada ludność Polski przystąpiła do rozbrajania żołnierzy niemieckich.

Tyle dla przypomnienia. Ta opowieść jest oczywiście uproszczona. Nie uwzględnia problemów terytorialnych i narodowościowych. Pomija fakt, że po obu stronach frontu walczyli polscy żołnierze, częściowo z przymusu, ale też jako ochotnicy-patrioci, legioniści i hallerczycy, żeby wymienić formacje najbardziej znane. Że tych żołnierzy zginęło w różnych armiach blisko pół miliona. Że ziemie, z których miała powstać Druga Rzeczpospolita, przeorała czteroletnia wojna i fronty cały czas przechodzące tam i z powrotem. Że 11 listopada 1918 niczego nie zakończył, bo walki o różnym nasileniu trwały jeszcze kolejne trzy lata. I że Cezary Baryka żadnych szklanych domów nie zobaczył.

Ale to było później. A i wtedy pozostało dość powszechne przekonanie, że do Polski los się uśmiechnął. I że narodzinom Niepodległej, obok krwi przelanej i pracy pokoleń, sprzyjał też po prostu przypadek. Wymodlona wojna powszechna ludów, która przecież nie musiała wybuchnąć. Klęska, którą ponieśli wszyscy zaborcy. Rewolucja w Rosji. Ale także na przykład fakt, że właśnie wówczas światową sławę osiągnął pewien pianista o imponującej złoto-rudej czuprynie. I o nieporównanym talencie szołmeńskim, zdaniem niektórych większym nawet niż muzyczny.

Ignacy Jan Paderewski był gwiazdą i miał tego świadomość. W pamiętnikach opowiadał o swoich sukcesach na dworach królewskich Europy i o koncertach w Białym Domu, gdzie zawsze był przyjmowany z honorami, nawet jeśli kolejni gospodarze – jak choćby Wilson (w przeciwieństwie do Tafta i pierwszego Roosevelta) – niespecjalnie interesowali się muzyką. 1 Z pełną naturalnością przyjmował hołdy publiczności, zachwyconej zarówno jego grą, jak osobowością i aparycją. Może nie całkiem odbywało się to tak, jak u Gałczyńskiego w jednej z Zielonych gęsi, gdzie tłum wielbicieli po tryumfalnym koncercie odsyłał maestra wraz z jego lwią grzywą do fryzjera; wydaje się jednak, że w występach Paderewskiego musiało być sporo teatru, którym uwodził słuchaczy, także tych najmożniejszych. Na pewno zaś wiadomo, że koncerty często łączyły się z wiecami – pianista był także płomiennym mówcą. Zbierał pieniądze dla polskich ofiar wojny, agitował za sprawą polską, a nawet mieszał się w politykę amerykańską.

Thomasa Woodrowa Wilsona uważał za kogoś bliskiego, wspominał o nim jako o swoim „wielkim i wysoko poważanym przyjacielu” i podkreślał jego „niezachwianą przyjaźń” dla siebie i zwłaszcza dla Polski. Poznali się w listopadzie 1916 roku za pośrednictwem Edwarda Mandella House’a. House, doradca i przyjaciel Wilsona, już wcześniej zapewnił sobie udział muzyka w kampanii wyborczej prezydenta, który właśnie ubiegał się o reelekcję. Paderewski liczył, że z wdzięczności za głosy Polonii prezydent podejmie sprawę niepodległości Polski. Już po wyborach, w styczniu 1917, pianista przygotował dla Wilsona na prośbę House’a siedemnastostronicowy memoriał – i istotnie, w prezydenckim orędziu noworocznym wygłoszonym 22 stycznia 1917 roku znalazło się zdanie o potrzebie wskrzeszenia „zjednoczonej, niepodległej i samodzielnej Polski” 2. Na blisko rok przed słynnym trzynastym punktem z 1918 roku.

Wszystko więc było dokładnie tak, jak w sztuce Macieja Wojtyszki Fantazja polska 3. Nawet papugi. Paderewski miał najpierw jedną, Cockey Roberts, która klęła i bluźniła zgrzytliwym głosem; potem jego żona dokupiła kilkadziesiąt następnych. I rzeczywiście w końcu trzeba je było porozdawać znajomym. Niewykluczone również, że memoriał dla prezydenta Wilsona, tekst, który w jakimś stopniu miał zadecydować o losie Polski, powstawał właśnie tak, jak autor Fantazji polskiej sobie wyobraził: na ostatnią chwilę, dyktowany w pośpiechu maszynistkom-amatorkom, bo pianista musiał oszczędzać ręce. I może tylko ostateczną decyzję co do poruszenia kwestii suwerenności krajów Europy środkowej Wilson podejmował niezależnie od argumentów żony, skuszonej recepturą na niezawodny krem pani Paderewskiej.

A może i nie. Rozważania na temat roli przypadku w historii tyleż są pasjonujące, ile niekonkluzywne. To te wszystkie „gdyby” – gdyby nos Kleopatry był nieco dłuższy, gdyby Kazimierz Wielki miał legalnego syna, gdyby marszałek Blücher jeszcze bardziej spóźnił się pod Waterloo… Albo – o czym wspomina w sztuce Wojtyszki panna Mary Lee – gdyby Abraham Lincoln nie poszedł do teatru… To są oczywiście żarty, choć tworzenie historii alternatywnych kusi nadal wielu, od Pawła Wieczorkiewicza po Jacka Dukaja i Zygmunta Miłoszewskiego, żeby zatrzymać się tylko przy Polsce i tylko przy ostatnich latach. Gdyby partnerem Ribbentroppa zamiast Mołotowa został Beck…, gdyby pierwsza wojna światowa nie wybuchła…, gdyby po następnej Polska nie znalazła się w obozie radzieckim… Ale z drugiej strony wiadomo przecież, że również narracje historyczne, choćby ściśle trzymały się faktów, najczęściej dopełniane są domniemaniami, ekstrapolacjami, wiązane w całość z arbitralnością.

Nie mówiąc już o tym, że samo pojęcie faktu w odniesieniu do historii jest nieostre. Pisał o tym przeszło pół wieku temu Claude Lévi-Strauss:

ex hypothesi fakt historyczny jest tym, co się rzeczywiście zdarzyło. Jednakże gdzie rzeczywiście zdarzyło się cokolwiek? Każdy epizod rewolucji czy wojny rozpada się na mnogość poruszeń psychicznych i jednostkowych; każde z tych poruszeń wyraża nieuświadomione ewolucje, te zaś rozpadają się na zjawiska mózgowe, hormonalne czy nerwowe, których odniesienia przynależą do porządku fizycznego lub chemicznego… Zatem fakt historyczny nie jest bardziej dany niż inne; to historyk lub podmiot tworzący historię ustanawia go abstrakcyjnie i jak gdyby pod grozą regresji w nieskończoność 4.

Ale nawet gdy zrezygnujemy z tych subtelności, gdy zgodzimy się na zdroworozsądkową definicję faktu historycznego jako czegoś, co po prostu się stało – kłopoty wcale się nie skończą. Więcej, spiętrzą się natychmiast, gdy spróbujemy te fakty porządkować, selekcjonować, wskazywać między nimi związki, a co więcej dopatrywać się wynikania jednych z drugich i nadawać im spójną interpretację. Wiadomo przecież, że takie próby zawierają w sobie nieuchronnie tak zwany współczynnik humanistyczny, o którym Florian
Znaniecki 5 pisał wiele lat przed wszystkimi narratywistami i Haydenami ­White’ami. Zarówno w historii, jak w ogóle w humanistyce, badane fakty są zawsze „czyjeś” – w tym sensie, że z jednej strony jakoś je rozumieli uczestnicy i świadkowie, którzy nas o nich informują (a w końcu głównie od nich o tych faktach się dowiadujemy, czy chodzi o bitwę pod Warną, czy o sprawę Dreyfusa, czy o proces brzeski), z drugiej zaś, że z opowieści o owych faktach nie da się usunąć perspektywy samego historyka. Toteż niezależnie od deklarowanego obiektywizmu historycy różnią się między sobą, od kiedy istnieje historia; spory między nimi bywają zresztą pasjonujące. A jeśli tak, to zaiste trudno z matematyczną ścisłością dowieść, że w ostatecznym rachunku o niepodległości Polski nie zadecydował udany koncert Paderewskiego w Białym Domu. Albo słoiczek kremu.

Tyle, jeśli uprawianie historii traktować z pełną powagą. Ale można się nią także bawić, wymyślać warianty perwersyjne, prowokacyjne albo po prostu śmieszne. Czasem takie żarty nie są całkiem niewinne, częściej – za takie bywają uznawane. Dość wspomnieć awanturę, jaką sprowokował Mrożek swoją parafrazą dziejów porucznika Ordona. Albo oburzenie, z którym początkowo przyjęto Eroicę Munka, bo dopatrzono się w niej obrazy powstańców warszawskich i munduru oficerskiego. A choćby i przygodę, jaką miał „Dialog” ze Śmiercią białej pończochy Mariana Pankowskiego 6, kiedy komedią o królowej Jadwidze urażone poczuły się najwyższe władze partyjne. Niewykluczone też, że w warunkach reżyserowanego lęku przed islamem i zachłystywania się wiktorią wiedeńską protesty wzbudziłaby dziś inna Zielona gęś, w której Gałczyński kazał Janowi III zrezygnować z wyprawy pod Wiedeń na rzecz sielanki małżeńskiej z Marysieńką. Przewidywany rezultat pojawiał się w końcowych didaskaliach: „Turcy zalewają Europę, powstają piekarnie tureckie, kawa po turecku i marsze tureckie. Jednocześnie pojawiają się masowo na golasa tak zwani święci tureccy” 7. Czy to przystoi tak kpić z bitwy, która wedle ostatniej wykładni ocaliła Europę?

Bo oczywiście najczęstszym sposobem posługiwania się historią jest polityka historyczna. Używana przede wszystkim jako narzędzie propagandy, ale z większym lub mniejszym nasileniem uprawiana niemal powszechnie. Od Leopolda von Ranke, który obiektywnej wymowy faktów historycznych dowodził na podstawie rdzennej niemieckości Alzacji i Lotaryngii (ten przykład przytacza się zawsze), przez Henryka Sienkiewicza krzepiącego serca swoją wizją Polski szlachecko-sarmackiej, po krakowską szkołę historyczną, dla której, jak pisał Asnyk, „Kościuszko to był wariat, / co buntował proletariat”. Trudno orzec, gdzie przebiegają granice dopuszczalnej interpretacji; dla porządku można jednak przyjąć, że nie mieszczą się w nich na pewno ani radzieckie fotografie z lat trzydziestych, z których znikła podobizna Jeżowa, ani dzisiejsze igraszki z doborem uczestników strajków w Stoczni Gdańskiej. Ale i w mniej drastycznych przypadkach nieusuwalny współczynnik humanistyczny subiektywizuje historię. Nawet jeśli nikt nie posuwa się do kłamstwa, przeszłość, z jaką mamy do czynienia, okazuje się zmienna i wątpliwa. A przede wszystkim jakoś łatwo dostosowuje się do potrzeb tych, którzy o niej opowiadają.

Jak z tego wynika, skoro obiektywizm nie jest osiągalny, w gruncie rzeczy pozostaje wybór między propagandą a żartem. I nie ulega wątpliwości, że żart jest rozwiązaniem zdrowszym, choćby to i owo przy okazji poszargano. Zwłaszcza w Polsce, przy naszej tendencji do sakralizacji przeszłości, do wpychania jej w schemat mesjanistyczny i w ogóle do podniosłej przesady, z jaką odnosimy się do historii. Nie namawiam nikogo, by klęskę 1939 roku przerabiać na musical albo powstanie warszawskie na kabaret, warto jednak pamiętać o przykładzie Gombrowicza, który doświadczenia dwudziestego wieku zamknął w formule operetki. Może lepiej w biegu dziejów dostrzec śmieszność niż wszędzie dopatrywać się wzniosłości.

Tym bardziej że uczeni każą pamiętać o nieoczekiwanych skutkach, jakie może spowodować trzepot skrzydeł motyla na Hawajach.

  • 1. Por. Ignacy Jan Paderewski Pamiętniki, spisała Mary Lawton, przełożyły Wanda Lisowska i Teresa Mogilnicka, Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków 1972, t. 2, s. 214-218. Tamże cytaty i papugi.
  • 2. Por. Andrzej Chwalba Historia Polski 1795-1918, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2001, s. 580.
  • 3. Druk. w „Dialogu” nr 11/2018.
  • 4. Claude Lévi-Strauss Myśl nieoswojona, przełożył Andrzej Zajączkowski, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1969, s. 385-386.
  • 5. Por. Florian Znaniecki Socjologia wychowania, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1973, t. 1, s. 28-36.
  • 6. Marian Pankowski Śmierć białej pończochy, „Dialog” nr 2/1976.
  • 7. Konstanty Ildefons Gałczyński Destrukcyjny wpływ kobiet czyli i tak być mogło, w: Satyra, groteska, żart liryczny, Czytelnik, Warszawa 1955, s. 292.

Udostępnij

Małgorzata Szpakowska

Historyczka literatury i kultury polskiej, krytyczka literacki. W 1966 roku rozpoczęła studia doktoranckie na Wydziale Filozofii UW, które przerwało aresztowanie w marcu 1969 roku. W lutym 1970 roku skazana w procesie taterników na trzy lata, wyrok mocą amnestii zredukowano do półtora roku. Doktorat obroniła w 1975 roku w Instytucie Badań Literackich PAN, habilitowała się na Uniwersytecie Warszawskim w 1996 roku, od 2004 roku jest profesorem tytularnym. Od 1972 roku przez trzydzieści lat pracowała w redakcji „Dialogu”. Autorka książek: Światopogląd Stanisława Ignacego Witkiewicza (1976) - nagroda Kościelskich, O kulturze i znachorach (1983), Dyskusje ze Stanisławem Lemem (1996, 1997), Zakorzenieni, wykorzenieni (1997), Chcieć i mieć. Samowiedza obyczajowa w Polsce czasu przemian (2003), Teatr i bruk (2006), „Wiadomości Literackie” prawie dla wszystkich (2012).