technopartyponiatowski-21.jpg

„BUNKER PUNX KLUB” w Parku im. Poniatowskiego, Łódź 1992. fot. Robert Laska

Każdemu czasowi jego sztuka

W numerach
03 lip, 2024
Luty
2024
2 (804)

Z Wiktorem Skokiem rozmawia Michał Januszaniec

Zanim zaczniemy rozmawiać o muzyce, porozmawiajmy o kontekście ekonomicznym i społecznym. Łódź przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, co to za miejsce?

Pojawia się tu słowo ekonomia, więc może zacznę od tego, że wszyscy zaangażowani, absolutna większość aktantów całego opisywanego tu zderzenia/zdarzenia cierpiała w tamtym czasie na niedostatki ekonomiczne. To właśnie było chyba najbardziej charakterystyczną, wspólną cechą. Nie było nikogo, kto miałby bogatych rodziców czy był majętny z domu, nie było nikogo, komu udałoby się jakoś wzbogacić.
Nie za wiele było też możliwości, żeby ten stan zmienić, znaleźć pracę czy inaczej sobie dorobić. Łódź była biednym miastem, nawet na tle innych, w socjalistycznej Polsce. W dekadzie Gierka miasto jakoś prosperowało: wytyczono i przebito przelotówki oraz trasę WZ, zbudowano wtedy osiedla Widzew Wschód, Retkinia. Całe połacie terenu pokryto szeregami bloków, wieżowców, które miały zasiedlić robotnicze masy.
W latach osiemdziesiątych Łódź zaczynała podupadać. Kiedy spotkaliśmy się z kolegami na przykład z Poznania czy z innych miast, gdy odwiedzaliśmy ich domy, odczuwaliśmy czasem dotkliwe różnice.

Jak odnajdywaliście się w tamtej rzeczywistości?

Punkowa strategia do-it-yourself (DIY) była jedynym wyjściem, była nieodzowna; chcesz obejrzeć program, zbuduj sobie telewizor. Nikt nam tutaj niczego nie dał, nikt nawet niczego już nie obiecywał…

Rozmawiamy o punkowej załodze w kontekście rave’ów. Skąd wzięło się to, może pozornie nieoczywiste, zainteresowanie muzyką elektroniczną?

Byłem punkiem prawie od dziecka. Zjadłem punkrock bezkrytycznie. To jednak nie znaczyło, że koncentrowałem się jedynie na muzyce punkowej. Punk uważałem za teren wolny w muzyce, w sztuce – wszystko dozwolone. Dla mnie była to przestrzeń eksperymentu, gdzie mieści się także elektronika i muzyka industrialna.
Szerokie spektrum: od postpunka, Deutsche Welle, całej europejskiej elektroniki, aż ku początkom EBMu (Electronic Body Music). W tym mieściły się także prototaneczne rzeczy grane przez zespoły industrialne.
Oczywiście wokół było także wielu „tradycjonalistów”, którzy uważali punk za rock, dwie gitary, wokal i perkusja, broń Boże, żadnej elektroniki. Na szczęście łódzka załoga była zróżnicowana.

Co to była za załoga?

Skrzyżowanie bandy, gangu, luźnej grupy przyjaciół czy też znajomych… Wtedy wszyscy się znali, z racji tego chociażby, że byli absolutnie zauważalni na tle tamtej szarości. Takiej realnej szarości; to zupełnie inna szarość niż dzisiaj za oknem. Tamta szarość obejmowała nie tylko aurę. Wydawało się, że mieszkańcy Łodzi mieli twarze koloru cementu. Po wypłacie te twarze stawały się czerwone. Pijani faceci śpiący na przystankach, półprzytomni, przyklejeni do szyb w tramwajach, zostawiali tam taki charakterystyczny lepki osad z brudu, włosów i alkoholowego oddechu.
Na tle tej niedomytej pospolitości pojawienie się kogoś wyglądającego inaczej, posiadającego nawet niewielkie odróżniające elementy ubioru, było konkretnym znakiem. To budowało wspólnotę z kimś, kogo nawet nie znałeś.
Dwa miesiące później spotykałeś tę osobę na koncercie. Na rzadkie koncerty schodzili się wszyscy, absolutnie wszyscy, nawet niezainteresowani taką muzyką. Na niektóre galeryjne wernisaże także przychodzili ludzie załogi. Te wydarzenia jakoś wiązały ludzi.
Za wyróżnianie się ludzie byli często w jakiś sposób „karceni”, dyskryminowani. Łączyli się więc siłą rzeczy, bez ścisłego definiowania przynależności. Byli wśród nas ludzie, którzy wyglądali na punków, a w ogóle nie chcieli być punkami. Hamletyzowanie w stylu: nie jestem punkiem/jestem punkiem, a może jestem tylko „sobą”, oczywiście było na porządku dziennym.
Wielu ludzi wokół mówiło, że punk to już przeżytek, że jesteśmy śmieszni, zapóźnieni. Taką tezę forsowało wtedy wielu muzycznych dziennikarzy. Szczególnie zawzięty na punkrock był, między innymi, związany z partią Marian Butrym. To było śmieszne. Wpisywało się w ten krajowy kompleks, przewlekłe żale, odwieczne oskarżanie się o naśladownictwo tak zwanego Zachodu, o opóźnienie; cały ten ograny repertuar…

Co się zmieniło w, nazwijmy to umownie, dziewięćdziesiątym roku i jego okolicach?

Wiele zmieniło się wraz z przełomem lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Oczywiście, widzieliśmy cyrk wokół zmian w Polsce. W naszej optyce jednak opozycja i dawni aparatczycy stanowili mniej więcej podobną grupę mentalną. Ludzie przejmujący wówczas władzę nie reprezentowali nas w żaden sposób. Targi, walka o wpływy, odnowa – patrzyło się na to, jak na pocieszne igrzyska. Staraliśmy się mieć swój własny świat.

Jak doszło więc do organizacji pierwszych rave’ów i do kultury, która potem stanie się klubową.

Ta ewolucja, przenikanie punkowo-rave’owo-technowe w Łodzi były absolutnie naturalne. Słuchaliśmy różnych rzeczy, mieliśmy dostęp do dobrej muzyki, jeździliśmy już do Berlina. Wyjazdy zaczęły się w chwili, gdy tylko pojawiła się taka możliwość, od początku lat dziewięćdziesiątych. Jeździliśmy na skłot do kilku kolesi, którzy nie byli punkami, ale, że tak powiem: weteranami niezależnego ruchu.
Wsiadaliśmy do tak zwanego „Przemytnika” ‒ nocnego pociągu, który około 22:00 wyjeżdżał z Warszawy i, przez Kutno, rano następnego dnia był w Berlinie. Trwał tam totalny przemyt wszystkiego, przede wszystkim papierosów. Handlarze nagabywali nas, żebyśmy im te papierosy także „przejumywali”, ale rzadko ktoś się godził. W tym pociągu pracowali też złodzieje. Okradano śpiących, ktoś zasnął, zdjął adidasy i buty znikały… A jak się obudziłeś i zareagowałeś, mogłeś dostać w twarz. Zdejmowaliśmy swoje łańcuchy i zamykaliśmy nimi przedziały. Kontrolerzy to tolerowali.

Dla ciebie to nie były pierwsze wyjazdy za granicę.

Miałem szczęście. Od dziecka jeździłem do Francji, w Hiszpanii mieszkała moja siostra. Co roku matka, nauczycielka języków, toczyła boje, abyśmy otrzymali paszport i wizy. Była romanistką i od czasu swoich studiów wykorzystywała każdą możliwość, aby wyjeżdżać, poznawać i uczyć się.
Pierwszą pracę w życiu, w wieku dwunastu lat, dostałem przy winobraniu we Francji. Zarobiłem sobie na kilka płyt i gramofon. Od tamtego czasu zawsze, gdziekolwiek jestem, szukam płyt i kupuję muzykę.

W Berlinie chodziliście na imprezy takie właśnie – rave’owe czy to raczej nie był ten czas?

Raczej nie. W Berlinie bardziej interesowały nas koncerty Prong, Godflesh, Dystopia, Swans i tak dalej, czy spektakle La Fura Dels Baus albo Towering Inferno z przedstawieniem Kaddish. Zazwyczaj załatwiałem dla nas wejścia na listę zaproszonych.
Popularne klubowe miejsca to były na przykład E-Werk, imprezy w Tacheles. Był oczywiście Tresor, w dawnym skarbcu bankowym, gdzie nawet kiedyś statystowaliśmy z Jude do jakiegoś filmu fabularnego. Nie było wtedy tak wielu klubów, istniała już wielka scena skłoterska, takie miejsca jak IM Eimer, i wiele, wiele możliwości. Techno było jeszcze w podziemiu, ale szybko, błyskawicznie się mainstreamowało.

Jak te doświadczenia odbijały się w waszych działaniach w Łodzi?

Już od końca lat osiemdziesiątych chcieliśmy zrobić coś naszego, coś punkowego. Rwaliśmy się do akcji. To miały być nasze koncerty, dla naszej załogi. Punki dla punków. Tak w 1989 roku powstał w Łodzi Wunder Wave. Zainicjowany przeze mnie i Krzysztofa Lacha cykl koncertów, imprez, czasem także projekcji filmowych. Rzecz wyewoluowała później w niezależną agencję koncertową Noise Annoys, którą do dziś prowadzi już Lolek [Krzysztof Lach].
Staraliśmy się mieć szersze podejście. Na pierwsze imprezy zaprosiliśmy Variete, Joannę Makabresku z Warszawy czy pierwszy projekt Wygi – Marcela Zamenhofa – Morris Generativ z Ciechocinka. W 1993 roku zrobiliśmy Wunder Wave rave’owy w klubie Ariadna. To był jeden z pierwszych dużych łódzkich rave’ów. Ale odbywało się to już długo po parties w bunkrach w Parku Poniatowskiego czy imprezach w Szafie.

W wywiadzie opublikowanym w książce 30 lat polskiej sceny Techno, wydanej w Krytyce Politycznej, mówisz o stroboskopie i kaseciaku, z którego graliście pierwsze imprezy. To brzmi nieźle: że płyty, że gramofon i tak dalej, ale początki w Łodzi były dosyć proste.

Tak było w większości miast. Gdybyś zapytał Jacka Sienkiewicza, jak grał pierwsze imprezy… Graliśmy z kaset. Nie było kompaktów, nie było żadnych winyli i nie było jeszcze gramofonów. To było drogie i ciężkie. Pierwsze imprezy w klubach graliśmy rzeczywiście z dwóch decków kasetowych.
Widzisz, bo – do czego nawiązywałeś – te pierwsze „imprezy” to była po prostu interwencja. Wchodziliśmy na prywatkę do kogoś, gasiliśmy światła, włączaliśmy stroboskop i muzykę i bawiliśmy się. Ludzie włączali się albo od razu nas wyrzucali.

Grupa rozszerzała się, aż w latach dziewięćdziesiątych stała się eksplozją kulturową.

To była alternatywna mieszanka. Kiedy zaczęliśmy Wunder Wave, postawiliśmy sobie kilka postulatów, przestrzeganych, choć nigdzie niezapisanych. Powiedzieliśmy sobie, że nie będziemy tolerować naro skinów, nazioli na koncertach; że nie będzie czegoś takiego, jak krojenie, okradanie ludzi ze znaczków, pasków i tak dalej; że nie będzie bicia młodszych przez starszych kolesi.
Takie patologie wówczas były wszechobecne, w punkowych załogach również. Ludzie na samym początku gnębią się, poniżają, żeby później osiągnąć jakiś quasi- więzienny, chujowy system lojalności. My to zakwestionowaliśmy, dla ogólnego bezpieczeństwa, stylu, a także z powiedzmy, „wyższych racji”.
To wszystko oczywiście konfrontowało się z brutalną rzeczywistością. Ale powiedzmy, że chcieliśmy modelować najbliższą nam rzeczywistość, robić dla siebie samych miejsce, gdzie czulibyśmy się „u siebie”. Stworzyliśmy, mówiąc dzisiejszym językiem, strefę bezpieczeństwa, niezależności, pewnej oazy, rodzaj azylu wobec tego, co się działo wokół.
Stanowiliśmy jedność z publicznością, staraliśmy się, by ludzie byli traktowani fair, nie zawyżaliśmy cen biletów, nie oszukiwaliśmy zaproszonych zespołów.

Mówisz o azylu. Co was wówczas otaczało?

Łódzkie lata dziewięćdziesiąte były kompletnym inferno. To czasy totalnej biedy, upadku, degrengolady społecznej, nagłego spauperyzowania całych grup zawodowych. Upadek wielkich zakładów, wywalenie na bruk z dnia na dzień tysięcy pracowników spowodowało wylew bezczynnych ludzi. To rozpowszechniło uliczną agresję, totalny brak zaufania społecznego.
Ten upadek dotykał wszystkich, ale najbardziej osoby w średnim wieku, które stosunkowo niedawno weszły na tak zwany rynek pracy. Teraz musieli ją wcześniej skończyć w ponurej atmosferze rozbicia. Mieli, powiedzmy, po czterdzieści lat, w sile wieku zostali wyrzuceni, bez żadnych perspektyw przekwalifikowania czy zdobycia innego zawodu, nie mówiąc już o zabezpieczeniach czy emeryturach…
Zresztą nikt nie był zainteresowany tym „straconym” proletariatem. To dotyczyło w równej mierze kobiet i mężczyzn. Kobiet nawet bardziej, bo Łódź zawsze była sfeminizowanym miastem.

A wasze środowisko?

W Łodzi nie było wielkiego podziału pomiędzy techno i punk, dlatego, że ta załoga była liczna i wielokulturowa. To było, i nadal jest, duże miasto, gdzie krzyżowały się różne nurty, środowiska. Te rzeczy przyciągały ludzi z naprawdę różnych stron.
Punkowe koncerty były atrakcyjne, wyglądaliśmy inaczej, dużo kolców, kolorowe włosy, ciuchy z demobilu lub pofarbowane na czarno pasy z ćwiekami – mieliśmy ostrą stylówę, zachowywaliśmy się inaczej. Nasze koncerty były fajne, przyjeżdżały grupy z USA, z Zachodniej Europy. Zjeżdżały się załogi z całej Polski. Tworzył się niesamowity, niepokojący niektórych ferment.

Kto was słuchał?

Na rave’y przychodzili różni ludzie. Część angażowała się w organizację, część po prostu była konsumentami. Na początku przeważali ludzie „na czasie” – tacy, którzy wiedzieli, „co nowego” i „gdzie się chodzi”.
Potem, bardzo szybko zabawa stała się bardziej egalitarna. Pojawili się ludzie najróżniejszej proweniencji: tacy, którzy studiowali, którzy porzucili studia, ludzie z zawodówek, ze szkół przyzakładowych, ludzie bez wykształcenia, licealiści, osoby, które dopiero skończyły podstawówkę i ludzie już po studiach.

Powiedziałeś, że ważna była dla was atmosfera autonomii wobec rzeczywistości. W niej łączyliście różne środowiska, a kluczem było punkowe DIY. Gdzie organizowaliście takie przestrzenie?

Na przykład skłot Kilińskiego 210. Znajomi – Lila i Michał, prowadzili półotwarty gościnny dom. Ludzie, którzy tam przychodzili, zauważyli, że vis-à-vis stoi prawie puste miejsce. Ktoś się tam dostał, to był chyba Marcel. Bardzo szybko się to rozkręciło. Zamieszkało tam kilka osób, później stałych mieszkańców było już kilkunastu.
Wcześniej działało tam na dwóch piętrach przedszkole, i właśnie te przestrzenie zostały przejęte. W reszcie budynku były normalne mieszkania. Lokatorzy przymknęli w pewien sposób oko na to, że tam włamała się młodzież i zaczęła sobie urządzać nasiadówki.

Szanowaliście się nawzajem?

Lokator Marcin Pryt mógłby powiedzieć więcej na ten temat. Trzeba było się dogadać, żeby móc tam coś robić. Reakcje były różne. Czasami nie ukrywali wrogości, czasami w nocy dzwonili po policję. Ale policja na początku lat dziewięćdziesiątych była „obrażona na społeczeństwo”, była w trakcie „przemian” i rzadko interweniowała.
Kilińskiego 210 nie przypominało miejsc takich, jak dzisiejsze warszawskie skłoty typu Syrena czy ohasłowane punkty NGO. Miejsc pod tytułem: „zobaczcie, kim jesteśmy”, jacy jesteśmy „fajni”, jak bardzo jesteśmy „progresywni”.
Wszystko było raczej półtajne, aby nie powiedzieć „szemrane”. Lepiej było dla nas, żeby nikt się tym nie interesował. Dlatego odbyły się tam chyba tylko trzy koncerty i jeden spontaniczny rave ze stroboskopem i muzyką z kaset. Oprócz tego, że policja mogła zrobić eksmisję, to wokół były ulice Przybyszewskiego i Kilińskiego, zasiedlone elementem, starym i młodym, który często w grupach podchodził, wybijał szyby i na odległość groził. Czasami trzeba było po prostu się z nimi bić, aby już więcej się nie zbliżali.

To miejsce, przy tej całej półtajności, zaczęło być znane w Polsce.

Kil 210 stał się sławny. Przyjeżdżali ludzie spragnieni przygód, ciekawi Łodzi. Byli tacy, którzy na przykład uciekli właśnie z domu albo przyjechali po prostu na koncert i zostali na tydzień, a czasem na stałe. Spali na podłogach, integrowali się z lokalną załogą, poznawali miasto. Ludzie byli wtedy zafascynowani Łodzią, bo tu była spektakularna załoga, która miała swój styl. Miasto było brudne, zaniedbane i niebezpieczne, ale miało też swój urok, na kilka dni…

Później takie miejsca pojawiły się na ulicy Jerzego i na ulicy Węglowej obok dworca Łódź Fabryczna.

C4 między ulicą Węglową a Składową był świetnie skomunikowany, wysiadało się z pociągu i w zasadzie było się już w klubie.
To był taki półskłot. Mieścił się w kamienicy półlegalnie „wynajętej” od PKP. Z tego, co wiem rozpadające się Polskie Koleje Państwowe nie zarobiły na tym ani złotówki…
Na Węglowej odbyło się wiele koncertów od ostrego crustcore punkrocka do kilkudniowych maratonów techno, potem grano tam także jungle i drum’n’bass. Zaistniało to w samym centrum przydworcowej patologii w centrum miasta, w miejscu z długą tradycją rozboju i wyrwy, prostytucji młodocianych i dorosłych, wyłudzeń i przemocy.
Czasami takie „bliskie spotkania” były zaskakujące. Któregoś wieczoru na imprezę weszli żule, przegrani ludzie, starsi o ileś pokoleń od nas. Wpadli, bo usłyszeli muzykę i zobaczyli migające światła. Jeden zniszczony życiem dziadek wpadł w taką euforię, że rozebrał się do naga i zaczął tańczyć. 
Człowiek z załogi – Gagz założył tam studio tatuażu Sigil. Opowiadał, że pierwsi klienci nie przychodzili robić tatuaży, ale chcieli usuwać stare. Do studia przyszedł na przykład facet z wielkim napisem „Nie ma sprawiedliwości w Polsce” grubymi literami na całej długości ciała.

Było też niebezpiecznie.

Od kiedy pamiętam, miasto było polem bitwy. Brzmi to dziś nieco na wyrost, ale takie były kiedyś realia. Łódź była „dead city”, gdzie raczej nigdzie nie mało się poczucia bezpieczeństwa. Osobiście pamiętam, że nie miałem tego poczucia nawet u siebie, w miejscu, gdzie mieszkałem.
Ulice Limanowskiego, Sprawiedliwa, Obornicka to były tereny biedy i pospolitej przemocy, zamieszkane w części przez ludzi głupich, zawziętych, wrednych i okrutnych, niepozwalających żyć innym od nich. Młode pokolenie endemicznie dotknięte było tą chorobą. Wszystkie osiedla w tamtych czasach to rejony polowań, wojen osiedle versus osiedle. Agresywni kolesie wystawali przed klatkami czy w bramach. Obcy był wrogiem, którego trzeba było pobić, uszkodzić albo przynajmniej znieważyć.
Wiedzieliśmy, że w tym całym syfie, żeby utrzymać jakąś integralność, musimy mieć także siłę. Na imprezach czy koncertach zdarzały się wejścia kilku gości, którzy po prostu chcieli sterroryzować salę, rozbić zabawę. Nie przemawiał do nich żaden język, oprócz przemocy.
Wszystkie inicjatywy, o których mówimy, powstawały z chęci zrobienia czegoś własnego, konstruktywnego w bardzo niesprzyjającym środowisku: instytucjonalnych prób pozbawienia nas prawa do działania albo dzikiej agresji wykierowanej w każdą odmienność.

Opowiedz, proszę, o legendarnej już imprezie w schronach w Parku Poniatowskiego.

Zaczęło się totalnie spontanicznie. Bunkry odkryli punkowcy, którzy interesowali się militariami. Jeździli wcześniej na Wał Pomorski eksplorować wojenne umocnienia. Łódzkie bunkry były starsze i raczej niewielkie, nie znajdowały się też głęboko. Okazało się, że pod parkiem znajduje się plątanina korytarzy, małych pomieszczeń i można tam się dostać przez szyby wentylacyjne – po metalowej drabince z drutu. Okazało się też, że jest tam prąd!
Zaczęliśmy tam regularnie przychodzić. Hulaliśmy do wieczoru, nikt nie wpadał nawet na pomysł, by się tam zapuszczać nocą… Oczywiście natychmiast pojawiła się koncepcja zrobienia techno party.
Posprzątaliśmy tam, wymietliśmy pył, uporządkowaliśmy. Nalepiliśmy tylko kartkę, że to jest klub punkowy i żeby nie brudzić po kątach – kilka takich punktów „porządkowych”. Przywiozłem swój dwukasetowy magnetofon, ktoś małym fiatem przywiózł głośniki. Zorganizowaliśmy śladowe oświetlenie.
Graliśmy z magnetofonów i miksera totalny zlepek różnych rzeczy: kawałki Coil, szczególnie singel The Snow, Front 242, Meat Beat Manifesto, wczesne niemieckie frankfurckie techno, KLF czy Clock DVA z czasów The Hacker. Rzeczy, które były rewolucyjne, pionierskie, a dziś są stuprocentową klasyką.
Część z nich pochodziła z Berlina. Znaliśmy tę muzykę już wcześniej, kolekcjonowaliśmy nagrania na kasetach. Kopiowaliśmy płyty, wymienialiśmy się. Wraz z kolegami koncentrowaliśmy się na muzyce industrial i tam obecny był już nurt taneczny, coraz więcej było body music – od Nitzer Ebb do belgijskiego new beat. Ale dla większości było to zupełnie nowe, przełomowe doświadczenie.
To było techno party, pierwsze w Łodzi, jedno z pierwszych w tym kraju. Nie było ani plakatu, ani nie napisaliśmy, jaki didżej będzie grał. O ile się nie mylę, grał tam nieżyjący już Globke, grał Marcel, grałem nawet ja.
Ludzie się bawili, reagowali niezwykle silnie. To było kompletnie inne, niesamowite nawet – bitowa muzyka elektroniczna niosąca się w betonowych pomieszczeniach pod ziemią. Narkotyki nie weszły jeszcze na wielką skalę, miały pojawić się lada dzień. Z używek był tam chyba tylko alkohol. Dominowało towarzystwo punkowe, ale też dużo osób, których nie znałem, przyjezdnych spoza Łodzi.
Wokół bunkrów zrobił się szum. Podobno w poznańskim radiu zapowiadano naszą imprezę. Później odbyły się jeszcze dwie albo trzy. Bez żadnej regularności.
Poza imprezowaniem, w bunkrach odbyła się też sesja nagraniowa Widelca i Maćka Ożóga, ich projektu Noize Danse Ezztheticks.
Wcześniej miał też miejsce spontaniczny industrialny dżem. Improwizowaliśmy, waląc w metalowe odpady, rury wentylacyjne i inne elementy. Trąbiliśmy na stalowych rurkach – uchwytach wózków z supermarketów. Przywieźliśmy je sobie z Berlina. Tak powstał piętnastoosobowy dżem industrialny.
Oczywiście zero dokumentacji, nikt przecież nie miał tam aparatu… Gdyby, tak jak dziś, były wtedy rejestratory, telefony, aparaty i tak dalej, pozostałaby piękna pamiątka (śmiech), chyba miałoby to rangę pełnoprawnego artefaktu…

Dlaczego mówi się rave?

Słowo pochodzi z żydowskiego: rejwach – zamieszanie. Rave, jako określenie wydarzenia, przyszedł z Anglii. Tam wtedy nie było jeszcze w ogóle techno, tam nazywało się to „acid house”. Ale ani to nie był acid w dzisiejszym technoidalnym rozumieniu, ani tym bardziej nie był to house. Dla nas słowo techno było jednak najważniejsze i najbardziej nośne.
A „rave” to po prostu imprezka, szalone party. Nikt jeszcze nie trudnił się uściślaniem terminów, przecież new beat z Belgii też był u źródeł techno, poza tym także EBM – elektroindustrialna muzyka taneczna. Potem dorzucono jeszcze mnóstwo innych etykietek. Do Łodzi wielką falą wpłynęła muzyka klubowa z Wielkiej Brytanii: breakbeat, jungle, two step, drum and bass i tak dalej. Pojawiły się kolejne nurty, zupełnie nowe środowiska.
Mimo że nie była to już ściśle moja muzyka, to utrzymywałem z nimi kontakt i nawet regularnie uczęszczałem na te wieczorynki… To była po prostu łódzka scena…

Wynotowałem z wywiadu z tobą cytat, który mi się bardzo podoba: „zawsze liczyła się muzyka, dobra selekcja, dobre towarzystwo. A nie to, czy impreza jest halowa czy półprywatna”. Co to znaczy dobra selekcja, dobre towarzystwo i muzyka?

Dobre towarzystwo pochodzące z różnych środowisk wytwarza intrygujące wibracje. Zachowuje proporcje pomiędzy dziewczynami i chłopakami. Towarzystwo, które ciekawie gra. Jeśli było zbyt wiele osób przypadkowych, impreza miała niższy poziom. Ideałem była i jest impreza otwarta, w której większość osób kapuje, po co przychodzi, zna zasady i szanuje muzykę, szanuje muzyków didżejów, szanuje też resztę uczestników i organizatorów. Wszystko jest dozwolone, dopóki nie zagraża innym.
Na początku rozmawialiśmy o ekonomii. W żadną z imprez na Kilińskiego czy w bunkrach nie były zaangażowane pieniądze. Wszystko było za free. Prywatny sprzęt – przyniesione z domu, głośniki pożyczone. A prąd? Prąd był na miejscu. W bunkrach były nawet kaloryfery podłączone przez znajomych punków, którzy przynieśli skądś grzejniki kolejowe. 
Na dole pod parkiem było zimno nawet latem.

W jaki sposób to wspaniałe, wspólnotowe doświadczenie coraz bardziej zaczęło się rozpadać? Tworzą się kluby, zaczyna się komercjalizacja: bilety wstępu, gwiazdy.

Skok: To jest zawężona narracja, wytworzona przez dzisiejszą, że tak powiem, lewicową optykę. Wcale tak nie było, wielu grających didżejów pragnęło zarabiać graniem, przynajmniej na płyty. Nawet jeśli wstęp był już płatny, to przy relacjach cenowych przed wejściem do Unii honoraria były symboliczne.
Nie było też jakiegoś szybkiego cięcia i inauguracji­ „komercji” w świecie klubowym. Brakowało wówczas materialnej bazy. Nie było promotorów, organizatorów, całej tej nieodzownej sfery budującej warunki do twórczości czy też do rozpowszechniania twórczości alternatywnej, klubowej, o charakterze odmiennym niż wcześniej. Otoczenie, jak też i samo środowisko, musiało do tego dojrzeć. W tamtych latach można było o tym jedynie pomarzyć.

Gdzie szukało się zatem muzyki klubowej?

Na początku lat dziewięćdziesiątych zaistniała Szafa. Była pierwszym regularnym miejscem z muzyką „klubową”. Muzykę klubową: techno, gabber hardcore grał tam między innymi Rebus i nieobecny już w Łodzi 3DEF.
Działo się to przy ulicy Rewolucji 1905. W centrum miasta i w samym środku śródmiejskiej degrengolady: pomiędzy ulicami Wschodnią, Rewolucji i Jaracza. Niedaleko była też słynna ulica Włókiennicza. Tamtejsze imprezy zaczynały być coraz bardziej masowe, ale udało im się jednak zachować atmosferę wolności i nowości.
Wcześniej spotykaliśmy się w rozszerzonym środowisku punkowym czy też artystycznym, a w Szafie gromadzili się już naprawdę rozmaici ludzie z całego społecznego spektrum.
W Szafie nie do końca można było jednak czuć się bezpiecznie. Gdy wracałeś lub też chciałeś się tam dostać, mogłeś zostać skasowany przez gości, którzy wystawali w pobliżu, czekali i po prostu chcieli cię pobić. Bywało, że dostawali się do środka i trzeba było ich „wypraszać”.
Zdarzyło się także coś nieprawdopodobnego. Przyszły jakieś małolaty ze Wschodniej, oszołomiła ich muzyka i zostali. Znałem tych kilku gości, pochodzących z samego środka tego patologicznego centrum. Atmosfera rave, światła, stroboskop, dymy wciągnęły ich na tyle, że zostali w tym na dłużej.

Techno nie stało się w Łodzi stylem dominującym.

Prędzej było dla wybranych. Po wyczerpaniu się aspektu „nowości” obejmowało raczej ograniczoną publikę i odbijało się po różnych miejscach typu La Strada. Weszła muzyka klubowa innego nurtu. To, o co pytałeś, bardziej merkantylne podejście pojawiło się, kiedy w Łodzi aktywnie zaczęli działać didżeje z angielskiej emigracji, związani z muzyką breakbeatową i happy hardcore. Nie byli szczególnie „komercyjni”, ale to oni najbardziej „trafili” w zbiorowe gusta i działo się to już w warunkach dobrze policzalnego sukcesu.
Chłopaki, którzy stworzyli Amnezję – grupę didżejską Amnesia – pojawili się około 1993 roku i przynieśli już inną muzykę z Wysp.
Cechowało ją już trochę inne traktowanie rytmu. Nie było to już serialne techno z tempem cztery na cztery, inaczej się przy tym też tańczyło. W mieszance rzeczy takich jak Altern8 czy T99, pojawił się też Prodigy, który wydał właśnie album Experience i miał już top single typu Poison lub Everybody is in The Place Let’s Go. Szerzej w Polsce był jeszcze nieznany, a tutaj był już numerem jeden. Na wszystkich imprezach.
Ekipa Amnesia kursowała pomiędzy Polską a Anglią, zarabiali tam pieniądze. Chyba kilku z nich miało nawet angielskie papiery. Jako pierwsi zaczęli robić imprezy w sposób jak najbardziej profesjonalny. To były czasy imprezowego centrum – klubów mieszczących się w dawnych halach produkcyjnych przemysłu włókienniczego. New Alcatraz i Alien, znajdowały się prawie w tym samym miejscu, gdzie dzisiejszy Off Piotrkowska i nasz klub DOM. My akurat zajmujemy dawne magazyny tekstyliów.

W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych nastąpiło pewne wyczerpanie formuły, jakieś znużenie ideą techno.

Muzyka szukała czegoś nowego, przeistaczała się. Z dzisiejszej perspektywy rozwój techno trwał nadal, ale samo słowo szło w odstawkę. Znam gości, którzy się go wstydzili i nie chcieli się przyznawać, że „grali kiedyś techno”.
Pojawił się minimal, deep, pojawił się wszechobecny uniwersalny i syfiasty tech house – dla mnie była to śmierć dobrego gustu i realności.
Najważniejszy w ówczesnej ewolucji stał się nurt electro, electroclash. Hasła techno i electro funkcjonowały równolegle, ale na początku lat dwutysięcznych electro, nuelectro wprowadziło do muzyki klubowej na powrót życie, energię i „rave” – w tym najbardziej dzikim, prymarnym wymiarze. Znów było świeżo, interludzko i energetycznie! Do muzyki klubowej powróciły wartości i kreatywność. Sam zresztą zacząłem wtedy regularnie grać.

Jak manifestowała się ta zmiana – upowszechnienie tej muzyki?

Pracowałem wtedy w sklepie z winylami Skylark Records. Przy ulicy Gdańskiej 91 znajdowało się centrum „zawodowej strony” klubbingu – płyty, nagrania, sprzęt, bookowanie i tak dalej. Na bieżąco obserwowałem przemiany gustów stylów, krojów i strojów. Zauważałem realny wpływ kultury klubowej na społeczność miasta. Wymiary „klublandii” były w Łodzi potężne.
W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, w początku lat dwutysięcznych każdy weekend generował w Łodzi zainteresowanie oraz obecność na imprezach w kilku, kilkunastu miejscach tysiąca, tysiąca pięciuset osób plus.
Kluby – hale, takie jak Faraon czy Cube – mieściły jednocześnie w piątek i sobotę po siedemset, osiemset ludzi. To naprawdę znaczący procent populacji kilkusettysięcznego miasta!
Łódzkie media przespały ten czas, zignorowały lub nie zrozumiały tego potencjału. Urzędnicy w ogóle nie rozumieli znaczenia alternatywy w kulturze. Tym dziadom chyba można to „wybaczyć”, ale dziennikarzom???

Co to zatem była Parada Wolności?

Inicjatywa, która miała dobry początek, ale nie do końca wiedziała, czy chce być wolnościowa, czy komercyjna: generować zysk, czy realizować jakąś misję kulturową. Organizowali ją ludzie, którzy umieli robić imprezy komercyjne, stworzyli wcześniej klub Alcatraz.
Kulturotwórczy klimat wykreował się niejako sam, obok intencji i mentalności organizatorów. To było jednak ciekawe zderzenie. Na ulice Łodzi wyprowadzono platformy z muzyką. Odbywało się to podobnie jak w Berlinie: przejazd i uliczna parada kończyły się masową imprezą w Hali Sportowej.
Brakowało tam raczej dobrej muzyki, całość była mało alternatywna, mało było tam techno, królowały raczej breakbity, jungle i przede wszystkim angielski happy hardcore. 
Ale ta „ludowość” była w porządku, była ciekawa. Obserwowałem to bardziej kontekstualnie. Postrzegałem jako kontynuację tego, co zapoczątkowaliśmy kilka lat wcześniej. Widziałem w tym kulturową ewolucję i zjawisko odmieniające moje miasto. Mimo wielu uwag i sceptycyzmu wobec „masówki” doceniam rolę tych wydarzeń.
Po dwóch edycjach jasne było, że poza kapitałem finansowym nie udało się jednak zgromadzić wokół wydarzenia wystarczającego kapitału społecznego czy kulturowego. Kiedy miejscy politycy opcji bogoojczyźnianej zablokowali organizację kolejnych edycji, brak było wystarczającego ognia, aby o Paradę Wolności skutecznie walczyć. Prezydent Kropiwnicki w jakiś sposób negatywnie przeorał krajobraz kulturalny Łodzi. Jego zausznikom udało się doszczętnie uśpić to miasto.
Udławienie Parady, zduszenie w zarodku wszelkich innych inicjatyw było wyraźnym znakiem: „to miasto umiera i ty umrzesz z nim”. Zbiegało się to z zastojem, masową emigracją, katastrofą depopulacji i kompletnej atrofii tkanki miejskiej: ludzi, budynków, miejsc, zespołów, klubów i tak dalej.

Po trzydziestu latach, gdzie teraz widzisz tę pozytywną energię, która was kiedyś napędzała?

Mówisz o energii, tej wspólnotowej, współodczuwającej, dającej akceptację i poczucie, że jesteśmy razem, przy poszanowaniu własnych silnych indywidualności? Byliśmy załogą, ale też indywidualnościami, niezależnymi jednostkami. Nawet moi koledzy z punkrocka, kiedy włączałem swoją muzykę, mówili czasem: „Litości, Wiktor, weź to wyłącz!”. Ale wszystko odbywało się w atmosferze zrozumienia, a nawet pewnej otwartości na eksperyment, hałas, beat. W ten sposób bardzo wielu punkowców w Łodzi zaczęło swoje zaangażowanie w industrial, w sztuki wizualne…

Właśnie o tę energię pytam.

Jest wiele miejsc, gdzie regularnie objawia lub też rodzi się potencjalność takiej energii. Wydaje mi się, że cały czas będą istniały jakieś miejsca, gdzie istnieje wolność oraz wielogłos. Gdzie będzie funkcjonować jakiś pluralizm, fluktuacja i konfrontacja różnych nurtów.
Ja   takie    przestrzenie     znajdowałem w kulturze industrialnej, sztuce eksperymentalnej, scenie punkowej i alternatywnej. Oczywiście wymienione etykiety uległy i ulegają ciągłej degradacji. Można także powiedzieć, że mimo wszystko permanentnie się odradzają. Sfera sztuki, muzyki nie powinna posiadać żadnego tabu, nie powinna posiadać żadnych ograniczeń. Mówiąc to, mam jednak przed oczami stosy głupoty i marnotrawstwa wyzierające z sal większości galerii sztuki. Pamiętam też o zalewie uciążliwego syfu dźwiękowego z każdej prawie strony… tak czy inaczej, oczywiście afirmuję hasło umieszczone na Pawilonie Secesji w Wiedniu: Każdemu czasowi jego sztuka, a tej sztuce wolność – Der Zeit ihre Kunst. Der Kunst ihre Freiheit.
Patrz, mówiliśmy o techno, a w ogóle, prawie nic, nie powiedzieliśmy o narkotykach…

 

 

Udostępnij

Wiktor Skok

jest muzykiem, artystą wizualnym, publicystą, didżejem, promotorem niezależnych projektów muzycznych. Współorganizator cyklu koncertów WunderWave (od 1989), wydawca punkzina „Zygoma” (1988-1993), założyciel i wokalista grupy Jude (od 1993), autor zina „Plus Ultra” (od 1999). Współtwórca łódzkiego klubu Dom (od 2011). Miejski społecznik i aktywista łódzkiego undergroundu. Absolwent filmoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim (2003) i Studiów Kuratorskich w Instytucie Historii Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego (2006).