kacka_psy_ras_drobnych.png

Olga Hund „Psy ras drobnych”, reż. Iwona Kempa, Teatr Dramatyczny, Warszawa, 2021. Fot. Krzysztof Bieliński

Depresja. Metafora jako choroba

Eliza Kącka
W numerach
Styczeń
2022
1 (782)

Depresja niejedno ma imię. W przedwojennej encyklopedii i mojej pamięci widnieje na absurdalnym kadrze obok wszelkich innych form powierzchni Ziemi, w sąsiedztwie zapadliska tektonicznego, grabenu i estuarium – ma się rozumieć, na samym dole. W tle piętrzą się kształty pozytywne: turnie, wulkany, płaskowyże i tym podobne. Ktoś, kto nazwał depresją zjawiska polityczne, ekonomiczne, a zwłaszcza z zakresu stanów psychicznych, posłużył się metaforą. W tym ostatnim przypadku mowa o samopoczuciu obniżonym wobec przyjętej średniej: ofiara tej sytuacji spada na dół obrazka, a mówiąc potocznie, łapie doła. Przenośnia oznacza tu stan negatywnie odbiegający od normy, zarazem go symbolizując. Jak wiemy od Susan Sontag, choroba jest poza wszystkim także metaforą – w przypadku depresji metafora jest chorobą. Medykalizacji uległa dość niedawno: przedtem była grzeszną acedią, melancholią w roli temperamentu, splinem w sferach wyższych, chandrą w niższych, zniechęceniem w małżeństwie wedle Van De Velde’a i niemożnością u Gombrowicza. Stąd pytanie, czy depresja w perspektywie nieklinicznej, lecz egzystencjalnej, jest w ogóle chorobą? Odpowiedź brzmi: dotknięta bądź dotknięty depresją nie cierpi na schorzenie. Cierpi na metaforę.

Acedia, jak wiadomo, żarła anachoretów, melancholia – tytanów artystycznego ducha, splin snobów, chandra telegrafistów z prowincji, zniechęcenie – damy z pieskiem na deptaku w Jałcie, a niemożność – pedagogów. Od czasów pani Bovary uczulonej na ceratę i męża konowała (vide pamiętny kawałek u Ericha Auerbacha), pani Emilii – na jałowe życie w dworku nad Niemnem, pani Barbary – na żmudne noce i dnie w serbinowskim majątku, Róży pani Kuncewiczowej – na niedostępny jej palcom koncert skrzypcowy Brahmsa, czyli za sprawą dziedzictwa romantyzmu, depresja stała się emblematyczną przypadłością kobiet. Panowie wpadają w nią jak w studnię. Jeden – święty patron depresji – z chwili na chwilę redukuje kontakt ze światem do zwrotu „Wolałbym nie”, drugi z dnia na dzień porzuca dobrze prosperujący sklep na Krakowskim Przedmieściu, trzeci traci zainteresowanie rzeczywistością po wyrwaniu mu zęba, czwarty tak nienawidzi swego fachu komiwojażera, że budzi się pewnego ranka w ciele „potwornego robaka”. U pań zaś gęstnieje to z wolna, ich świat niepostrzeżenie mrocznieje, zmierzają w stronę dna metr za metrem niby batyskaf bez okien. 

TEATR DEPRESJI

Słowem, doświadczenie depresji to dla kobiet mniej lub bardziej świadome uleganie jej, poddawanie się beznadziei, ustępowanie krok po kroku z czynnego życia, stopniowe osnuwanie obolałej świadomości kokonem bądź opancerzanie duszy skorupą, na zewnątrz której pozostają – do czasu – tylko obowiązki. Proces ten potrafi nigdy nie dobiec końca, czyli ustać dopiero wraz z własnowolną śmiercią, jednakże zasadniczo wiedzie do chwili klasycznej anagnorisis, rozpoznania siebie w jaskrawym świetle stanu rzeczy. W tym punkcie każda z ofiar depresji potwierdzić może spostrzeżenie Carla Gustava Junga, iż „To co się dzieje z kimś, kto treści dotąd nieświadome włącza do świadomości, jest wprost nie do opisania. Tego można tylko doświadczyć” 1. Z taką, czyli niemożliwą, materią literacką mierzyć się muszą relacje.

Jak z tego wynika, depresja kobiet za punkt wyjścia ma odjętą sprawczość. A więc tak – myśli ofiara – podam jeszcze, powiedzmy, dwanaście tysięcy obiadów, dwa i pół tysiąca razy spełnię obowiązek małżeński, przeżyję tyle a tyle porodów, remontów, przeprowadzek, cudzych ślubów, chrzcin i pogrzebów, nim zapracuję na własny. I z każdym rokiem ubywać będzie sił. Co można na to poradzić? Nic nie można poradzić. „Takie jest życie”, „Tak się ułożyło”, a na koniec dwa słowa, którymi zatyka się rozpacz jak palcem dziurę w tamie: „Trzeba” i „Trudno”. Mężczyźni mogą przynajmniej liczyć na katastrofę. Kobiet z pichcenia, służenia swym ciałem, niańczenia, krzątactwa, pocieszeń i pożegnań nic nigdy nie zwalnia. Zdaje się, w żadnej kulturze.

Każdy z niestandardowych stanów świadomości ma własny teatr. Tylko dawna histeria bywała raczej cyrkiem. Groźne spektakle odgrywa tak zwana zbiorczo schiza – umyślnie przywołuję tu nazewnictwo ludowe – zwłaszcza ataki manii prześladowczej, napady dzikich fobii i malowniczych urojeń. Na tym tle depresja jawi się jako teatr intymny. Limituje ekspresję, ogranicza dialogi, odstręcza protagonistów. Rozgrywa się głównie w przestrzeni wewnętrznej, z zewnątrz tak dobrze, jak niedostępnej, od wewnątrz niejasnej, bezkierunkowej, gęstej od głosów, urazów i przeczuć. Znamy ją, tę przestrzeń, w której odbywa się spektakl zstępowania – to limbo spod korzeni realności, jakie opisał Bruno Schulz w sławnym siedemnastym rozdziale Wiosny. „Jesteśmy u końca naszych słów, które już tu stają się majaczliwe, bredzące i niepoczytalne. A jednak dopiero za ich rubieżą zaczyna się to, co [...] jest nieogarnięte i niewypowiedziane.” 2 Droga wiedzie wciąż w dół, w ciasne przełazy domysłów, przestwory lęków bez tchu, na drugą stronę rzeczy. „Tak rozgałęziamy się w głębi anamnezą, wzdrygając się od podziemnych dreszczów” 3, wypatrując oparcia i obawiając się dna. W tej przestrzeni, o której blade pojęcie dają zdrowym bezsenne noce pełne natrętnych myśli, opukujących teraźniejszość i przeszłość, obracających słabości, błędy, katastrofy, dno jednak umyka, jest niewidzialne, zamurowane, jest kryptą. Przestrzeń depresji to escape room, z którego wyjście prowadzi przez kryptę, jakiej zaledwie możemy się domyślać.

W tym punkcie spektakl depresyjnej introspekcji przybiera kształt filmu grozy. Roi się od widm, sylwetek duchów, rozbrzmiewa głosami sprzed lat. „Tępa jest” – słyszy się jakąś ciotkę od zawsze bez twarzy. „Nic z niej nie będzie” – oświadcza nauczycielka. „Kto ją zechce?” – powtarza zza grobu fantom ojca. I: „Znowu się zbłaźniłaś”, i: „A ty co tu jeszcze robisz?”, i: „Jak mogłaś, jak mogłaś!”. Gdzieś za tym wszystkim majaczy raczej niż tkwi pierwsza przyczyna, feler osobowości, synekdocha biografii, pech pierworodny, do którego nie sposób się zbliżyć, a który trzeba odkopać, wniknąć weń, przeżyć raz jeszcze, tylko świadomie, i przekląć, i wyśmiać, i zapomnieć. O ile to możliwe. Zwykle niemożliwe.

TŁO PIERWSZOPLANOWE

Niemożliwe, mało tego: najściślej indywidualne umasowiło się niedawno, jakby rzeczywistość polska zamieniła się na miejsca ze szpitalem Salpêtrière, pełnym histeryczek. Taką wizję funduje Olga Hund w Psach ras drobnych (2018). Główna bohaterka jest tam regularną bywalczynią oddziałów zamkniętych, ale nie tylko mury Kobierzyna zdają się zainfekowane szaleństwem i podminowane beznadzieją. Efekt szpitala na tym polega, że w pewnym momencie nie ma w nim już zdrowych, a depresyjność zdaje się nieredukowalnym kontekstem i tłem biografii kobiecej w ogóle. Tłem – bo nie idzie o konkretne bóle i schorzenia, lecz o coś, czego nie da się wyleczyć: o depresyjny stan świadomości.

Myślą […], że na oddziałach psychiatrycznych znajdują się tylko seryjne morderczynie, wiedźmy, mówiące językami szeptuchy, chore na pląsawicę i wściekliznę potomkinie zwierząt urodzone z zębami i szóstym palcem. To też. Ale większość dziewczyn na oddziałach nie jest aż tak szalona i pamięta, co robili im ojcowie, wujkowie, mężowie, matki, co robił im Kościół, ZUS i rynek pracy 4.

Ta milcząca – bo czasem tylko drąca się – większość to w gruncie rzeczy kobieta zbiorowa; kolektywne ciało upokorzone, które dopiero teraz, w przesileniu depresyjnym, doświadcza skali własnej niemocy. Psy ras drobnych to kobiety, które trafiają w lej depresji, bo niewystarczająco dobrze poradziły sobie w życiu. Zepsuły się, a zatem oddaje się je do remontu. Bohaterki prezentowanych przez Olgę Hund fabuł depresyjnych skądinąd same siebie postrzegają jako egzemplarze uszkodzone. Emocjonalna wsobność depresji eliminuje zresztą inną perspektywę, lokującą winę po stronie systemu. Co symptomatyczne, narratorka jest jednym z głosów doświadczających przymusu analizy kobiecego losu, przymusu eksplorowania bolesnej prawdy o złamanych biografiach. Matowych i zbędnych. Gdyż dla pokolenia autorki siermiężna codzienna szarpanina, zwielokrotniająca bezsens czy jałowość przeciętnego losu, nie jest zwykłością, lecz metonimią depresji. Pokolenie to bowiem raptem mocniej, gwałtowniej odczuło swoją prekariacką – zazwyczaj – kondycję jako pułapkę. Im mocniej zapragnęło samorealizacji, tym po odkryciu nędzy swoich oraz ogólnych uwarunkowań głębiej dorobiło się depresyjnego cienia.

Zaczyna się bowiem od wcale wysokich pragnień, choćby i przepuszczonych przez deheroizujący, obniżający filtr prekariackiego snu. „«Przecież zasłużyłam na cud» – myślałam sobie. Kroczyłam, wspominając niedawną tragedię, aż nagle zaczęło padać” 5 – tak relacjonuje swoje zmagania bohaterka opowiadania „opartego na prawdziwej historii”, otwierającego Dropie Natalki Suszczyńskiej (2019). Bohaterka ta zamieszka w altance śmietnikowej i „zatrudni się” w bankomacie, a i to do czasu, gdyż z posadami i możliwościami krucho. Śmiejemy się, czytając, póki widzimy w tym rebelię gorzkawego antysystemowego humoru. Jeśli jednak obrócić tę historyjkę wokół innej osi, to widzimy od razu lot w dół złudzenia, któremu nie udało się długo utrzymać. Prekariackość głównej bohaterki jest bowiem nie tylko odbiciem realnej kondycji młodych, lewicujących kobiet, lecz także figurą egzystencji z góry skazanych na porażkę. A porażka nie musi tu być synonimem kompletnego wynicowania, lecz utraty złudzeń.

Postanowiłam także spełnić moje dawne marzenie i zrealizować film w technologii 3D. Będzie to podnosząca na duchu opowieść o sukcesach naszego kraju z dużą ilością dowcipów, wybuchów, pięknych aktorek i aktorów. […] W przyszłości natomiast chętnie zrealizuję dramat dotyczący moich przeżyć. Prawdopodobnie jednak dopiero na starość. Grać będą w nim ludzie z ulicy, dialogów będzie mało, kamera z ręki i niewyraźne kadry. Liczę na prestiżową nagrodę. Poważni ludzie lubią przecież takie opowieści blisko życia. Póki co, nie chcę jednak sięgać po wątki autobiograficzne. 6

Opowieści, które lubią poważni ludzie, mogą odebrać resztki chęci na zabawę lusterkiem absurdu. Może to być skok w smutek, z którego nie da się już katapultować. „Tylko we własnej tragedii da się być, o cudzej da się zaledwie myśleć” 7 – zdaniem ze Szczelin istnienia Jolanty Brach-Czainy można lapidarnie podsumować ową różnicę między ogólnodepresyjnym oglądem świata z możliwością dystansu a pochłonięciem przez stan, który nie nadaje się do obróbki w 3D.

Inaczej nieco formuła filozofki działałaby przyłożona do Potopu Salci Hałas (2019), poematu prozą, gdzie depresję pewnej Zośki obracać w głowie łatwiej niż apokalipsę ogólną, rychły koniec, który przecież zapowiada każda całostka tego pisanego czcionką melancholii tekstu. „No dobrze, ale co wtedy, / jak ktoś ma otchłań w ogródku naprawdę, / spytała Zośka innych depresantów, też w internecie. / Ale nie otrzymała odpowiedzi. / Została przez tych depresantów całkowicie zignorowana. / A potem usunięta za głupie żarty z poważnej choroby.” 8 Motyw żartowania sobie „z poważnej choroby”, smutno-zabawny w tym wypadku, wystawia chorobę samą na test realności, na empiryczny sprawdzian porządnego nieszczęścia i faktycznej otchłani. Co tu jest metaforą?

Przestrzeń prekariacka, zabetonowana monotonią drobnych klęsk, funduje inny rodzaj klaustrofobii niż przestrzeń szpitalna czy wreszcie przestrzeń sanatoryjna, o czym przekonywał w 2019 roku Zdrój Barbary Klickiej. Dotkliwość i opresyjność sanatoryjnych regulacji w zderzeniu z podmiotowością wrażliwej dziewczyny działa analogicznie do przemocowości przestrzeni szpitalnej: w pewnym momencie następuje efekt urealnienia i odrealnienia zarazem. Ląduje się bowiem bliżej ciała, nie tylko własnego zresztą – bliżej jego lęków, potrzeb i, najprościej – materii. Przy czym zamknięcie w świecie-szpitalu, w świecie-sanatorium powoduje wycofanie w boczną odnogę depresyjnego czasu, oderwanie od zwykłych praw życia, lewitację.

Śnią mi się ludzie, myślę. […] Mają plan, myślę. Sądzą, że im wolno. Że czas i miejsce będą się zgadzać ze sobą i w zgodzie rozwiną przed nimi trakt aksamitny jak strużka rozlanego jogurtu, rozwiną go i szepną: nic się nie martw, ruszaj. […] Myślę, że myślą: przed nami zawroty głowy, tak silne, że trzeba będzie z pewnością oprzeć się o najbliższą ścianę. Tylko że ja nie śnię żadnej ściany. 9

Brak ściany, niepokojący sygnał utraty oparcia, granicy nie zamyka tego onirycznego obrazu ot tak sobie. Jest w pewnym sensie kluczowy, gdyż – za pomocą innej niż w Dropiach metafory – demonstruje konieczność dotkliwej deziluzji. Nie ma asekuracji i nie ma troski ze strony świata. Zostaje ciało, które skądinąd trudno oswoić – i psyche, która nie jest u siebie, a jeśli chwilami bywa, to kosztem bolesnych cesji. Zatem i to „u siebie” to lichy przyczółek ocalony w negocjacjach z losem, nędzny powidok wczesnych tęsknot i nadziei, złudzeń wyjątkowości.

DOTKNIĘCIE PUSTKI

W Jak pokochać centra handlowe (2016) Natalia Fiedorczuk daje, jak w późniejszej Uldze (2018), wyrazisty portret chorowania w rodzinie, w macierzyństwie, depresji uwikłanej w dorosłość. „Miałam w swoim życiu wiele przyjaciółek, które znienacka znikały” 10, relacjonuje bohaterka, świadoma już tego, jak rzeczywistość pożera sny o życiu ze szwungiem, z dziewczyńską energią, z przyzwoleniem na marzycielstwo. Przejście progu dorosłości okazuje się dla tej dziedziczki schedy bowaryzmu inicjacją w depresję, czyli w utratę złudzeń o zawsze otwartym horyzoncie realizacji. Życie jest już zamknięte, chociaż – z innej perspektywy – rzec by można, iż właśnie się otwarło. Pojawia się dziecko, nowy kontekst społeczny i towarzyski, nowe zadania. I nowa pustka, bo rytuały codzienności okazują się bardziej stereotypowe, jałowe i obciążające, niż się wcześniej zdawało. I tu właśnie wkracza reżyserka depresja, rozpisując role. W głowie bohaterki odgrywają się nie tylko monologi czy gonitwy myśli na jednoosobowej scenie. Najciekawsze są bodaj całe projekty scen małżeńskich, w których kolejne stadia narastającej wściekłości, następcze etapy pretensji przepowiada się sobie po kolei z rzadko spotykaną intensywnością. Jak taka scysja domowa:

Jeżeliby to zrobił – myślę – jeżeliby to zrobił, to jebnęłabym tym talerzem o ścianę. Jeżeli ona jebnie tym talerzem o ścianę, to przewrócę krzesło i wybiegnę na szluga – myśli mój mąż, widząc mój nieestetyczny, czerwonawy, płaczliwy gniew. Stoję z podpartym biodrem, stoję nad nim, drugą ręką oparta o stół 11.

Ta „hipotetyczna kłótnia” – projektowana sekwencja z dramatu życia codziennego, scena, którą odtwarza w głowie wiele nieszczęśliwych kobiet, uświadamia potrzebę eskalacji, rozładowania, potrzebę wrzasku. Więcej: potrzebę samowyzwolenia się kobiety i tego wyzwolenia niemożność. To jest bowiem stawką, a nie wolność od antydepresantów.

Wolność duchowo-emocjonalną jednak równie trudno sobie wywalczyć, jak udać się na pustynię, choćby w braku prawdziwej tylko na Pustynię Błędowską. I bądź tu pustelnicą! W autobiografizującym Życiu Adelki (2018), której nic tak dobrze nie wychodzi, jak ćwiczone pilnie spierdalanie, a zatem permanentna ucieczka od wejścia w obezwładniającą dorosłość (chociaż scenariusz rodziny z dzieckiem mniej jej, w związku z orientacją, zagraża), znajduje się taki epizod z pożądaniem pustyni. „Moja przygoda z pustynią zaczęła się i skończyła, gdy miałam siedemnaście lat. W tym wieku zapragnęłam filmowych przygód.” 12 Jak nietrudno się domyślić, „filmowość” wypala się w tym epizodzie błyskawicznie, ustępując miejsca melancholicznym obrazkom z prowincji: z noclegu w pokoju zmarłej dziewczynki, której to biedaczce w swoim czasie udało się jeszcze wygrać kilka konkursów ortograficznych, i z krótkiej wyprawy w teren z upośledzonym synem właścicielki domu. W trakcie tego ostatniego doświadczenia „Zajrzałam w głąb siebie i zrozumiałam, jak bardzo spieszę się na najbliższy autobus. Nie znalazłam tego, czego szukałam. Gdy wracałam do domu, było już ciemno. Kosmos, kosmos, kosmos. Jak co wieczór” 13. Kosmos jako stan świata i umysłu, kiedy gasną nadzieje na spektakularność, ba, na jasność w jakimkolwiek aspekcie. Sprawy zaszły zbyt daleko, by obyć się bez rozwiązania i właśnie dlatego obywają się bez rozwiązania. Więc wokół osoby z depresją obraca się kosmos kobiecy, w którym na wzór regulacji egzystencjalnych dawnego poematu Różewicza, „spada się poziomo” 14.

  • 1. Carl Gustav Jung Podróże, w tegoż Wspomnienia, sny, myśli. Spisane i podane do druku przez Anielę Jaffé, przełożyli Robert Reszke i Leszek Kolankiewicz, Wrota, Warszawa 1993, s. 339.  
  • 2. Bruno Schulz Wiosna, w tegoż Opowiadania. Wybór esejów i listów, opracował Jerzy Jarzębski, Ossolineum, Wrocław 1989, s. 157.  
  • 3. Tamże, s. 158.
  • 4. Olga Hund Psy ras drobnych, Ha!art, Kraków 2018, s. 49.
  • 5. Natalka Suszczyńska Dropie, Ha!art, Kraków 2019, s. 10.
  • 6. Tamże, s. 22.
  • 7. Jolanta Brach-Czaina Nietykalność, w tejże Szczeliny istnienia, Fundacja Instytutu Reportażu, Warszawa 2018, s. 129.
  • 8. Salcia Hałas Potop. Poemat przewlekły o końcu świata, W.A.B., Warszawa 2018, s. 136.
  • 9. Barbara Klicka Zdrój, W.A.B., Warszawa 2019, s. 34-35.  
  • 10. Natalia Fiedorczuk Jak pokochać centra handlowe, Wielka Litera, Warszawa 2016, s. 83.  
  • 11. Tamże, s. 90.
  • 12. Adelajda Truścińska Życie Adelki, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2018, s. 27.
  • 13. Tamże, s. 28.
  • 14. Por.: Tadeusz Różewicz Spadanie, czyli o elementach wertykalnych i horyzontalnych w życiu współczesnego człowieka (1963), w: Twarz trzecia, Czytelnik, Warszawa 1968.

Udostępnij

Eliza Kącka

Recenzentka i czytelniczka literatury najnowszej, pracuje na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Wydała książki: Stanisław Brzozowski wobec Cypriana Norwida (2012), Lektura jako spotkanie. Brzozowski – tekst – metoda (2017).