A właściwie po co oni chcą ratować ten teatr?
Można powiedzieć, że w ostatnim sezonie, może dwóch, a na pewno w końcówce dyrekcji, Janowi Klacie udało się to, o czym marzył, jak każdy dyrektor tej sceny, to, o czym rytualnie pisali krytycy (czy szerzej mówiąc: dyskutanci różnych opcji). Udało się mianowicie osiągnąć porozumienie teatru i publiczności, całkiem jak w mitycznych latach siedemdziesiątych.
Chyba udało się wam zrobić spektakl środka, bo K. wszystkim się podobał. I z prawej, i z lewej…
Kiedy zaczynają Czerwony sztandar, a chwilę później Warszawiankę 1905, to chce się dołączyć i śpiewać razem z nimi. Scena, w której Kum Kaplica zbiera swoją żydowsko-socjalistyczną ekipę przed demonstracją, na której ma dojść do konfrontacji z ONRem, należy do najbardziej budujących. Nie tylko w tym spektaklu. Nastroje są raczej minorowe, pozytywnych narracji – zwłaszcza dotyczących bieżącej polityki – w zasadzie nie ma. Tymczasem na scenie warszawskiego Teatru Polskiego odgrywa się fantazję – że można. Można się strzelać z faszystami, a nawet wygrywać.
W związku ze zmianą społeczno-ustrojową, jaką przyniosło trzydzieści lat temu obalenie w Polsce komunizmu, wszystkie obszary życia publicznego, w tym teatr, musiały ulec przedefiniowaniu. Dla polskich scen oznaczało to reformy organizacyjno-administracyjne, finansowe, repertuarowe, estetyczne, artystyczne, ale także społeczne. Efekty transformacji społeczno-politycznej po przełomie 1989 roku były bowiem widoczne w polskim teatrze na każdym poziomie jego funkcjonowania – jako instytucji i jako sztuki.
Rok po katastrofie smoleńskiej do teatru wracają „idee, symbole i resentymenty, których korzenie tkwią w Polsce rozbiorowej” – pisała na łamach „Polityki” Aneta Kyzioł1. Tragedia popchnęła polskich twórców w stronę repertuaru narodowego i refleksji o wspólnocie, a niekiedy podważeniu dotychczasowych historycznych modeli narracyjnych i weryfikacji bohaterów narodowych.