Z ciała
Układy choreograficzne zaczynają się jeszcze przed przerwą, kiedy opowiedziana została już historia dziewczyny, która zaszła w ciążę ze szlachcicem za chwilę mającym stanąć na ślubnym kobiercu: opowiedziana, bo cały przebieg operowego libretta był z dystansem relacjonowany. Jest w tym spektaklu refleksja na temat społecznego wykluczenia polskiej Ofelii, na temat reprezentacji kobiecości, których zakładnikami jesteśmy, bo kobieta z nieślubnym dzieckiem w dziewiętnastowiecznej operze nie ma innego wyjścia, jak rzucić się do Wisły. Jest miejsce na uruchomienie tematu aktorskiej normatywności, bo na scenie wypada mówić czystą polszczyzną, w innym razie trzeba to uzasadnić.
To wszystko jest w Halce w reżyserii Anny Smolar ze Starego Teatru w Krakowie. Halszka (Aleksandra Nowosadko) nie dość, że odmawia rzucenia się do rzeki, jak chciało dwóch autorów opery, to pojawia się w drugiej części spektaklu, a jej dziecko wychowywane przez Stolnika (Roman Gancarczyk), Janusza (Radosław Krzyżowski) i Dziembę (Michał Majnicz) współtworzy patchworkową rodzinę, która dziwnie wymyka się normom. Łukasz Stawarczyk jako Jontek mówi po śląsku. Bo jest ze Śląska i właściwie dlaczego miałby po śląsku nie mówić, skoro Śląsk ma w ciele? Nie jest to żaden sceniczny znak wsioka, lecz cielesna potrzeba, którą należy na scenie uwolnić. Reżyserka powtarza tu zabieg z Końca z Eddym z warszawskiego Studia, w którym Rob Wasiewicz opowiadał o męskości i potrzebie uwolnienia się z norm ją fundujących. Na krakowskiej scenie ciało uwalnia Stawarczyk.
Ale nie tylko on.
Układy choreograficzne opracowane przez Pawła Sakowicza zaczynają się przed przerwą, jednak w zasadzie cała druga część spektaklu oparta jest na nich. Przynajmniej tak mi się zdaje, bo w pewnym momencie już nie sceniczna akcja i perypetie bohaterek i bohaterów, ani nawet zapadające w pamięć obrazy, lecz ruch wciągał mnie w ten spektakl coraz bardziej. Patrzyłem tylko jak zahipnotyzowany, co jednak nieczęsto zdarza mi się w teatrze. I mogłem patrzeć jeszcze długo, jak się poruszają i jak w pewnym momencie zaczynają do siebie śpiewać, zamiast mówić.
Wydało mi się wtedy, że opera jest najbardziej naturalną formą cielesnej ekspresji. Dlaczego właściwie do siebie nie śpiewamy? – przeszło mi przez myśl.