nina.jpg

„Nina”, Polska 2018, reż. Olga Chajdas

Niedzielne dziecko

Blog
16 paź, 2018

W dobrych kinach Nina Olgi Chajdas. Małżeństwo, nauczycielka francuskiego pracująca w prywatnym liceum swojej matki i mechanik samochodowy, właściciel warsztatu na przedmieściach, nie mogą mieć dzieci. Szukają surogatki i poznają przypadkiem dziewczynę, którą chcą namówić na urodzenie im dziecka. Ale zanim namówią, żona zakochuje się w dziewczynie, a dziewczyna zakochuje się w żonie. Nina to film o miłości. Jak wpływa na człowieka, co z nim wyprawia, jak przesłania mu świat, zmienia przekonania, postrzeganie, relacje, osobowość, ciało i twarz, odbiera zdrowy rozsądek i zdolność oceny sytuacji, jak pozwala postawić wszystko na jedną kartę i nie liczyć się z nikim, jak rzuca człowiekiem od szczęścia do rozpaczy i z powrotem.

Zatem nic specjalnie nowego, oprócz tego, że chodzi o dwie kobiety oraz świat dookoła – albo zupełnie z taką możliwością nieoswojony, albo branżowy, więc jakby egzotyczny. A w bonusie subtelny wątek klasowego rozdźwięku, scenki ze świątecznego obiadu majętnej rodziny żony, temat relacji rodzinnych męża (ledwie zasygnalizowany, ale z wyraźnym psychoanalitycznym podtekstem), quasi reporterskie migawki środowiskowe z życia polskich lesbijek, z elitarnej szkoły i z brzydkiego miasta. O estetykę mniejsza, bo czasem denerwująca. Dobre dialogi, niezłe obserwacje społeczne, sceny erotyczne hetero nieprzyjemne, bo bez miłości, a za to lesbijskie – prawdziwie świetne, choć kręcone bez intencji zadowalania widowni. Tylko tyle, w sensie treści, i aż tyle, w kontekście pozafilmowym – homofobicznej społecznej i legislacyjnej rzeczywistości. Jednym słowem film o tym, że miłość nie wyklucza.

A co z tym wymarzonym dzieckiem, o którym pod koniec filmu nikt już nie marzy? W Ninie ta kwestia jest przede wszystkim pretekstem, ale zarazem ciekawym zabiegiem, który sprawia, że fabuła staje się uniwersalnym genderowym szablonem – można by ją przecież łatwo odwrócić w historię dwóch lesbijek szukających dawcy spermy. Na poziomie relacji takie lustrzane schematy świetnie służą ćwiczeniom w myśleniu o równouprawnieniu i uniwersalności pragnień.

Dziecko jako pretekst to też ciekawy motyw. Pokazuje, jak bardzo ludzie w gruncie rzeczy nie chcą mieć dzieci i mieć ich nie powinni, ale jeśli im się dziecko nie zdarzy przypadkiem, to pragną go prędzej czy później w charakterze emocjonalnej protezy, opatrunku na własne wrzody, atutu w statusowej grze i w performansie rodzinnym. W Ninie tak to dokładnie wygląda, ale temat wytraca impet i całkiem się dezaktualizuje. Inaczej niż w opartym na podobnym motywie, nakręconym pokolenie wcześniej filmie Agnieszki Holland Niedzielne dzieci (1976).

Paradoksalnie Ninę i Niedzielne dzieci wiele łączy na zasadzie symetrii i asymetrii. Obie bohaterki pracują w szkole, obaj mężowie są mechanikami, obie pary nie mogą mieć dzieci. W obu filmach pojawia się młoda dziewczyna – u Agnieszki Holland jest w niechcianej ciąży, więc łatwo wejdzie w układ z bezdzietnym małżeństwem i za pieniądze zgodzi się oddać im noworodka. Tyle że go w końcu nie wezmą – okaże się bowiem, że będą mieć własne. I w tym filmie także pragnienie posiadania dziecka jest poniekąd pretekstem, żeby pokazać nie tyle trudne relacje emocjonalne, ile społeczne konwenanse, przymus dzietności, stygmat bezpłodności, terror normy, na której opiera się cała konstrukcja tożsamości kobiety i mężczyzny oraz ich chwiejna wzajemna relacja. Agnieszka Holland obnażyła to z całym właściwym sobie okrucieństwem, sygnalizując zarazem, że w tych przewijających się przez ekran rodzinach, żonach, mężach, szwagrach drzemią pokłady agresji i przemocy ufundowane na niespełnieniach, namiętnościach i pragnieniach, o których cicho sza!

Nie, nie sugeruję bynajmniej, że Niedzielne dzieci to film o gejach i lesbijkach, choć tego nigdy nie będzie wiadomo. Nie było ich przecież w tamtych czasach, w każdym razie nie w Polsce... Niedzielne dzieci to film całkowicie, dojmująco anty-erotyczny, pozbawiony napięcia seksualnego, a w każdym razie sublimujący je w jakiś niepojęty sposób. Z tego by wynikało, że mamy jednak postęp: niedzielne dzieci, kiedy dorosną, ujawnią swoje rzeczywiste pragnienia. Jak Nina.

 

PS. O odmieńczych uczuciach więcej w październikowym numerze „Dialogu”.

JK

Udostępnij