Nieboska
Krakowską Boską Komedię zdominowały w tym roku warszawskie spektakle. Oprócz Żab Michała Borczucha i Metafizyki dwugłowego cielęcia Natalii Korczakowskiej z warszawskiego Studia, Zapisków z wygnania Magdy Umer (z Krystyną Jandą) z Teatru Polonia, Wyjeżdżamy Krzysztofa Warlikowskiego z Nowego Teatru, Strachu Małgorzaty Wdowik z TR Warszawa, Wujaszka Wani Iwana Wyrypajewa z Teatru Polskiego, Spektaklu dla turystów Wojtka Ziemilskiego (koprodukcja Komuny//Warszawa i Slovensko mladinsko gledališče z Lublany) i Jumpcore Pawła Sakowicza Bartosz Szydłowski zaprosił między innymi: Wałęsę w Kolonos w swojej reżyserii (oprócz tego spektaklu, pokazywany był także jego Konformista 2029), Rok z życia codziennego w Europie Środkowo-Wschodniej Moniki Strzępki ze Starego Teatru, Czarne papugi Borczucha – produkcja MOSu, Trzy siostry Jędrzeja Piaskowskiego z lubelskiego Teatru im. Osterwy, Pod presją Mai Kleczewskiej z Teatru Śląskiego, 1946 Remigiusza Brzyka z Kielc… Przegląd, rzecz jasna autorski, sporo jednak mówi o polskim teatrze, a zwłaszcza o oczekiwaniach wobec niego. Przede wszystkim obowiązuje tu klucz spektakli najgłośniejszych i najgłośniejszych nazwisk. Niby mają to więc być „najlepsze z najlepszych”. Jeśli tak, to diagnoza dotycząca polskiego teatru jest niezwykle smutna.
Dyrektorski Wałęsa w Kolonos jest spektaklem nieznośnie patetycznym. Widać tu bardziej ambicje reżysera, by oddać hołd Lechowi Wałęsie – temu, który „pokonał czerwonego Sfinksa”, niż jakkolwiek krytyczny namysł nad postacią prezydenta. Jakub Roszkowski – autor tekstu – wpisał Wałęsę w postać Edypa, co miało być zabiegiem uniwersalizującym, a wyszło potwornie pretensjonalnie. Być może lepszy był pomysł Szydłowskiego – o którym Roszkowski sam mówił – by pytać ludzi w sondzie ulicznej, co o Wałęsie myślą. Klucz antyczny – z antycznym chórem – dodawał, opowieści, jedynie patosu. Powstał spektakl w wymowie KODereski, choć – jak opowiadał autor – miało być ważenie racji.
Monika Strzępka z Pawłem Demirskim z kolei – w spektaklu otwierającym nowy sezon pod kierunkiem Rady Artystycznej w Starym Teatrze – uderzyli w klasę średnią. Taką, jaką każdy zna z jakichś anegdot czy memów o Polakach na wakacjach, ale jaka naprawdę nie istnieje. Całe to śmieszkowanie to w zasadzie szyderstwo z klisz, które twórcy spektaklu sami stworzyli, by pokazać znienawidzoną przez siebie klasę średnią. I biją w nią bez litości, sami wygodnie umocowując się na pozycjach autorów przedstawienia, którego bohaterką czuje się Wanda Zwinogrodzka (na scenie grana przez Małgorzatę Zawadzką). Zawsze jednak w spektaklach tego duetu była jakaś empatia, jakaś próba wprowadzenia bohaterek i bohaterów z innego porządku – tu jest czysty hejt. I w dodatku żarty z gwałtu.
Mam problem z Pod presją Kleczewskiej. Materiały promocyjne mocno sugerują zaangażowanie reżyserki w sprawy kobiet. Sandra Korzeniak – to prawda, znakomita – gra kobietę przeżywającą załamanie nerwowe. Spektakl jest zresztą wierną adaptacją Kobiety pod presją Johna Cassavetesa z 1974 roku. I nie wiem czy Korzeniak otwiera pole emancypacji, jak chcieliby twórcy czy raczej powiela i upowszechnia wizerunek wariatki, pewnej kliszy kobiecej nienormatywności. Jej rola łatwo może być czytana w ten drugi sposób, choć reżyserka wysyła drobne sygnały, gdy w nagraniu bohaterka troszcząca się o dzieci prowadzi je z tramwaju, ledwie ubrana – ludzie się za nią oglądają i zdaje się, że za chwilę zabierze ją patrol i odbiorą jej dzieci; a potem ujęcie dzieci z ojcem na plaży, który częstuje je alkoholem z termosu. To jest dopiero patologia, choć rodzina na plaży wygląda całkiem zwyczajnie.
Z Pod presją rymują się Czarne papugi Borczucha na podstawie tekstu Alejandro Moreno Jashésa; w Kobierzynie, w szpitalu psychiatrycznym nagrał on film, z którym na scenie w grę wchodzą aktorzy. Tu dla odmiany czuć empatię, jakąś niezwykłą czułość, z jaką cały zespół opowiada o schizofrenii. Aktorzy chodzą między widzami, hipnotyzują monotonnie powtarzanymi kwestiami. Ma to siłę, a jednocześnie jest to spektakl niezwykle subtelny i poetycki.
Spektakl Piaskowskiego, pokazywany w Teatrze im. Słowackiego, robi wrażenie. Reżyser wraz z dramaturgiem Hubertem Sulimą bardzo inteligentnie bawią się klasycznym tekstem; subtelnie rozmontowują Czechowa, jakiego mogłaby oczekiwać publiczność. Więc publiczność zaczęła wychodzić. A jednocześnie to jest bardzo czechowowskie. Natasza rządzi nie tylko domem Prozorowów, lecz całym spektaklem: ona wprowadza w akcję, komentuje, wprowadza perspektywę krytyczną. To się ładnie Piaskowskiemu i Sulimie udało.
Oprócz spektakli były rozmowy tematyczne. Jacek Cieślak prowadził panel o dyrektorkach z dyrektorkami – Małgorzatą Bogajewską, Dorotą Ignatiew i (zdalnie) z Małgorzatą Szydłowską. To mogła być ważna rozmowa, jednak w punkcie dojścia – jak często w takich dyskusjach – padały stwierdzenia o tym, że to nie płeć, a osobowość jest najważniejsza w dyrektorowaniu, choć Dorota Ignatiew podnosiła kwestię nierówności zarobków; wskazywała też na mechanizmy uprzywilejowujące mężczyzn na tym stanowisku. Małgorzata Bogajewska opowiadając o seksistowskich zachowaniach Gustawa Holoubka w szkole, od razu zaznaczała, że żadnego seksizmu w tym nie było, a Holoubek był w tym uroczym starszym panem. Lekcja z HyPaTii jest do odrobienia przed całym polskim teatrem.
Refleksja o władzy w teatrze zresztą też, bo kiedy następnego dnia Mateusz Pakuła i Jakub Roszkowski opowiadali jak z pozycji dramatopisarzy i dramaturgów stali się reżyserami, by wreszcie móc mieć decydujący głos w sprawie ostatecznego kształtu spektaklu, nie łączyli tego z relacjami władzy. Chodziło o sztukę.
Kobiety wróciły w rozmowie Moniki Kwaśniewskiej i Katarzyny Waligóry z współpracownicami Michała Borczucha. I tu znowu widać było wszystko to, co jest w HyPaTii opisane: on utalentowany twórca, człowiek renesansu, a one ogarniają mu produkcję. Nie skarżą się, wprost przeciwnie – doceniają i szanują. Mimochodem – choć dobitnie – rozmowa ta po raz kolejny pokazała, że władza w teatrze jest w rękach mężczyzn.
To oczywiście wycinek. Wszystkiego nie obejrzałem, wszystkiego nie wysłuchałem. Jednak polski teatr, jaki się z tegorocznej Boskiej wyłania – i jest to przecież obraz prawdziwy – to teatr jednak konserwatywny, patriarchalny, z ustaloną hierarchią nazwisk. Taki pejzaż.
Jest jednak nadzieja – w czasie festiwalu został też pokazany spektakl dyplomowy studentek i studentów AST #Gwałt na Lukrecji. Spektakl reżyserował Marcin Liber, choć – jak pisała w „Dialogu” Monika Kwaśniewska – praca nad przedstawieniem miała charakter kolektywny. Spektakl jest o #metoo i nikogo nie oszczędza.
PM
PS: Dziękuję uczestniczącym w Festiwalu Boska Komedia studentkom i studentom z Instytutu Kultury Polskiej UW – Jakubowi Adamczykowi, Magdalenie Drące, Tomaszowi Miśturze, Paulinie Specjalskiej, Karoli Sulińskiej i Kacprowi Ziembie – za dyskusje wokół spektakli i za współmyślenie.