zrzut_ekranu_2025-03-04_120101.png

Trip raport z czytania Wikipedii
Detale:
Substancja wiodąca: polska Wikipedia
Dawkowanie: kilkanaście (kilkadziesiąt?) haseł
Rodzaj przeżycia: miks
Set&Setting: zwolnienie lekarskie z powodu zapalenia krtani, frustracja związana z mocno utrudnionym mówieniem, kilka ciemnych listopadowych wieczorów, miękkie światło nowej lampy z Ikei
Doświadczenie: kilkanaście lat czytania polskiej Wikipedii
Moje pierwsze, odruchowe skojarzenie z hasłem „psychodeliki” to zespoły, których słuchałam jako licealistka – Jefferson Airplane i Love. Chociaż „słuchałam” to może za dużo powiedziane, bo od lat moim trybem słuchania muzyki jest tryb raczej pojedynczych piosenek niż pełnych dyskografii czy choćby całych albumów. W tym przypadku w mojej głowie ostały się po dwa utwory. Jeśli chodzi o Jefferson Airplane, to przede wszystkim White Rabbit, drugi singiel z Surrealistic Pillow. Banalna żonglerka podstawowymi motywami z Alicji w Krainie Czarów zwieńczona równie banalnym „feed your head”, ale przewspaniale wyśpiewana przez Grace Slick, a wcześniej równie przewspaniale skomponowana. Zresztą to „karm swą głowę” robiło duże wrażenie na kilkunastolatce, którą byłam, tyle że na własny użytek odbierałam to hasło jako zachętę do czytania książek zamiast do brania narkotyków.
Postanawiam sprawdzić, czy Grace Slick jeszcze żyje, bo w mojej głowie jest umieszczona w tej dziwnej kategorii ludzi „kiedy widzę w mediach informację o czyjejś śmierci, jestem bardzo zdziwiona, że ten ktoś nie był martwy od dawna”. Żyje, trzydziestego października skończyła osiemdziesiąt pięć lat. Uświadamiam sobie, że ma urodziny wtedy, kiedy moja była, i robi mi się nieswojo. Na szczęście doczytuję, że Grace Slick była pierwszą na świecie osobą, która wypowiedziała na żywo w telewizji słowo „motherfucker”, od razu humor poprawiony. Dowiaduję się jeszcze, że z powodu spożywania dużych ilości LSD dorobiła się ksywki „Acid Queen”. Ale, ale, White Rabbit. Łańcuch jest długi: Grace Slick wpadła na pomysł tej piosenki, kiedy słuchała Sketches of Spain Milesa Davisa. Miles Davis wymyślił Hiszpańskie szkice, inspirując się koncertami gitarowo-orkiestrowymi (uściślając, jednym: Concierto de Aranjuez Joaquína Rodrigi), muzyką typu flamenco, starą muzyką religijną z Andaluzji. Krytycy sapali „is it jazz?”. Miles Davis wzdychał: „it’s music, and I like it”.
Włączam pierwszy z brzegu filmik na YouTubie z nagraniem Concierto de Aranjuez. Korrida, Goya, wojna. Środkowa część koncertu, Adagio, została dawno temu wchłonięta przez popkulturę, doczekała się rearanżacji, dopisano też słowa. Z boku, wśród polecanych filmików, dostrzegam playlistę „You are a spy who is about to be exposed”.
Wracam do Alicji w Krainie Czarów. Dowiaduję się, że Lewis Carroll to pseudonim Charlesa Lutwidge’a Dodgsona. Doczytuję, że rozszczepił się na dwoje, żeby móc jednocześnie być matematykiem i pisarzem. Jako matematyk zajmował się logiką, kryptografią, grami liczbowymi i zagadkami. Sformułował nawet twierdzenie z zakresu algebry liniowej, które zostało nazwane jego nazwiskiem. Jako pisarz został autorem jednej z najważniejszych książek w historii ludzkości. Cierpiał na migreny z aurą, których przebieg opisywał w dzienniku. Był oskarżany przez Richarda Wallace’a o bycie Kubą Rozpruwaczem. (Swoją drogą – niedawno czytałam znakomitą książkę – Pięć. Nieopowiedziane historie kobiet zamordowanych przez Kubę Rozpruwacza. Imponująco i z mnóstwem szczegółów odmalowana panorama dziewiętnastowiecznego Londynu oraz bardzo istotne zrekonstruowanie i przywrócenie pięciu kobietom ich historii, podmiotowości, godności).
Carroll/Dodgson jest uważany również za jednego z najlepszych dziewiętnastowiecznych portrecistów. Wykonywał zdjęcia głównie w trudnej i wymagającej wprawy technice kolodionowej, znanej też jako technika mokrej płyty kolodionowej. Była to następczyni technik dagerotypowych i kalotypowych, a poprzedniczka szklanych klisz bromo-żelatynowych. Kolodion to roztwór nitrocelulozy (czyli bawełny strzelniczej) w rozpuszczalnikach organicznych. Mokra płyta polega na tym, że szklaną taflę powleka się warstwą kolodionu, którą pokrywa się halogenkami srebra (nazywa się to „uczulaniem”). Po naświetleniu, wywołaniu i drugim wywołaniu robi się odbitki na papierze solnym albo albuminowym. Papier solny to papier nasączony roztworem soli kuchennej. Papier albuminowy to papier pokryty warstwą albuminy. Ślepa uliczka.
Zamyślam się nad tym, że pierwsze polskie wydanie Alice’s Adventures in Wonderland nosiło tytuł Przygody Alinki w Krainie Cudów (na stronie tytułowej; na okładce Cuda zmieniają się w Czary, Lewis Carroll staje się na moment Ludwikiem Karrolem, całość można przeczytać na Wikiźródłach). Nazwisko tłumaczki jest nieznane, figuruje ona jako Adela S. Późniejsze tytuły to Ala w krainie czarów (Maria Morawska), Alicja w Krainie Czarów (wielu, na przykład Antoni Marianowicz, Maciej Słomczyński, Robert Stiller), Perypetie Alicji na Czarytorium (Grzegorz Wasowski), Przygody Alicji w Krainie Dziwów (Jerzy Łoziński).
Wiedziałam o tym wcześniej, ale i tak przytoczę – dziewiętnastowieczni kapelusznicy rzeczywiście miewali stany psychotyczne i tak zwane „drgawki kapelusznicze” ze względu na opary rtęci używanej przy wyrobie filcu. Szalony Kapelusznik to przeciętny kapelusznik. Z innych niesamowitości: John Tenniel, rysownik ilustrujący pierwsze wydanie Alicji… zmusił Lewisa Carrolla do usunięcia fragmentu rozdziału siódmego – powoławszy się na klauzulę sumienia, odmówił narysowania osy w peruce. W Alicji po drugiej stronie lustra Czerwona Królowa mówi, że aby utrzymać się w tym samym miejscu, trzeba biec ile sił. Ewolucjonista Leigh Van Valen wyszedł od tego cytatu, by dojść do Hipotezy Czerwonej Królowej, płytko streszczonej w zdaniu „wymierają te gatunki, które są mniej plastyczne od rywali”.
Przypominam sobie, że całkiem niedawno czytałam coś podobnie nieokiełznanego – Znachodzia Alana Garnera w tłumaczeniu Katarzyny Byłów i z ilustracjami Zuzy Wollny. Garner pochodzi z hrabstwa Cheshire (przypadek?) i podobno jest najważniejszym brytyjskim pisarzem fantasy od czasów Tolkiena. Znachodź to historia dużo mniej rozbudowana fabularnie niż Alicja…, rozpięta na ledwie trójce bohaterów i na przecinających się dwóch światach. Joe, Znachodź, Amren Chudzielec. Dom, lustro, bagno, zapętlenie. Podobnie ważną rolę grają przedmioty codzienne i znajome, u Alicji bardziej karty do gry, kieszonkowy zegarek czy drobne przekąski, u Joego bardziej kamień do szorowania progu, komiksy czy pudełeczko maści. Obie książki dzieli ponad sto pięćdziesiąt lat. Na liście ekranizacji Alicji… odnajduję moją ulubioną – film Jana Švankmajera Něco z Alenky. Na liście gier odnajduję moją ulubioną – Alice: Madness Returns wyprodukowaną przez studio Spicy Horse.
Jan Švankmajer jest jednym z absolutnych króli animacji poklatkowej. Oczywiście należy do kategorii „kiedy widzę w mediach informację o czyjejś śmierci…”, 4 września skończył dziewięćdziesiąt lat. Bycie królem to dla niego za mało, więc został również autorem eseju Przyszłość należy do maszyn masturbacyjnych. Bycie autorem eseju to również za mało, więc identyfikował się jako surrealista wojujący. Zrobił mnóstwo filmów, w dużej mierze animacji poklatkowych bez aktorów, ale nie tylko. Podczas kręcenia filmu nawiązującego do Fausta działy się rzeczy niestworzone, między innymi dwie próby samobójcze (czyje? Wikipedia nie precyzuje).
Ktoś kiedyś porównał moją nieistniejącą jeszcze książkę poetycką do estetyki Švankmajera. Chyba mogę się trochę czuć surrealistką wojującą.
Něco z Alenky to zupełnie nadzwyczajny film. Pełnometrażowa surrealistyczna animacja zawierająca niezliczone ożywione lalki, czaszki, wypchane zwierzęta, skarpetkową Gąsienicę na grzybku do cerowania oraz jedną żywą aktorkę performującą tytułową Alicję. Švankmajer bodaj jako jedyny zinterpretował książkę Carrolla w estetyce surowego, niespokojnego snu, zamiast w estetyce gładkiej baśni.
Alice: Madness Returns to wspaniała gra komputerowa, platformowa przygodówka, kontynuacja American McGee’s Alice. Gdzież indziej można biegać po ścieżkach układających się na bieżąco z kart do gry czy atakować przeciwników pieprzem z młynka, gdzież indziej walutą służącą do ulepszania broni są zęby rozsypane po ścieżkach i zbierane przez Alicję. Twórca gry może nie zaszedł interpretacyjnie tak daleko jak Švankmajer, ale też daleko mu do gładkości baśni.
Docieram w końcu do hasła „Psychedelic drug”. Psychodeliki to heterogeniczna grupa substancji psychoaktywnych, podklasa halucynogenów. Ich najbardziej charakterystyczną cechą jest zdolność do wywoływania zmian percepcji, świadomości, sposobu myślenia oraz sposobu odczuwania emocji. Wszystko to razem składa się na tak zwane doświadczenie psychodeliczne, które leży gdzieś niedaleko medytacji, doświadczeń religijnych/ mistycznych czy doświadczeń śmierci. Mechanizm działania to najprawdopodobniej wiązanie cząsteczek substancji psychodelicznych do receptorów serotoninowych na powierzchni neuronów, ale nie wiadomo, co dokładnie się tam dzieje ani o co chodzi.
Przypominam sobie, że jednym z ciekawszych sposobów na wprowadzenie do organizmu substancji psychodelicznej jest lizanie ropuchy koloradzkiej, której skóra wydziela między innymi bufoteninę. Tylko nieco mniej interesującą rzeczą jest miód szaleńców (mad honey), produkowany przez pszczoły z nektaru różanecznika żółtego, zawierającego grajanotoksyny.
Okazuje się, że Czesław Miłosz powiedział kiedyś: „być może nową erę ludzkości otwierają nie bronie atomowe i podróże międzyplanetarne, ale psychedelic drugs jako zapowiedź masowych, demokratycznych środków przeciwko nudzie”. Niestety, nie wiadomo, czy tego cytatu nie zmyślił Kamil Sipowicz. Czy Miłosz był narkonautą? Nigdy się nie dowiemy.
Znajduję historię nazwy. W 1957 roku Aldous Huxley zaproponował nazwę dla LSD, meskaliny i innych podobnie działających środków, zamieszczając w liście do psychiatry Humphry’ego Osmonda wierszyk: „To make this mundane world sublime, just half a gram of phanerothyme”. Osmond w odpowiedzi przesłał inny wierszyk: „To fathom hell or soar angelic, just take a pinch of psychedelic”. W moim na kolanie poczynionym tłumaczeniu: „By wtłoczyć kolory w ziemski znój, trzeba fanerotymu grama pół” oraz „Do głębi piekieł, na nieba szczyty? Trzeba tylko psychodelii szczypty