4_115_x_116.jpg

Nie znacie dnia ani godziny
W październiku 1835 roku Mikołaj Gogol pisał do Aleksandra Puszkina: „Niech się pan zlituje i da jaki-bądź temat, jaką-bądź śmieszną, albo nieśmieszną, ale rosyjską anegdotę”1. Puszkin życzliwie odstąpił Gogolowi historię, której głównym bohaterem był dwa lata wcześniej w Besarabii. Tak powstał Rewizor.
Cenzor zdawał sobie sprawę, że rzecz jest poważna i sztuki nie przepuścił. Car był natomiast naiwny. Tak się ubawił, kiedy mu ją czytano na głos, że dał zgodę i nawet przyszedł na premierę. Po spektaklu szukał autora, żeby mu pogratulować, ale ten uciekł. Nawet nie ze strachu przed reakcją Najjaśniejszego Pana, tylko ze złości, bo na scenie było zbyt wesoło, grano zbyt wodewilowo. A jak miało być?
Dopiero później dodał Horodniczemu kwestię: „Z czego (o oryginale: z kogo) się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie”2. Najbardziej zagadkową w całej sztuce. Do kogo bowiem jest skierowana? Do współtowarzyszy, oszukanych i oskubanych przez Chlestakowa? Do widzów?
Konstanty Stanisławski dokonał w swojej inscenizacji odkrycia na pograniczu nadużycia. Horodniczy mówił do góry, do Boga, czego nie da się oddać w polskim przekładzie, bo po pierwsze w oryginale mamy formę „wy” (Nad kiem smiejoties’?), czyli nie tylko zbiorowość, ale też ekwiwalent słowa „pan”. Po drugie nie jest to śmiech „z kogoś”, ale „nad kimś”, oparty na relacji: góra – dół.
Czy myśląc w tym kierunku, nie przyprawiamy Gogolowi gęby i nie mordujemy komizmu Rewizora? Na szczęście nie, więc spróbujmy iść tą drogą. Podobno tuż przed powstaniem sztuki ogromne wrażenie sprawił na nim wystawiony właśnie słynny obraz Karła Briułłowa Ostatni dzień Pompei, zresztą w stylistyce kiczowatego romantyzmu. Trafiał w jego apokaliptyczne światoodczucie, apokaliptyczne, rzecz jasna, w duchu chrześcijańskim. Był przecież Gogol człowiekiem głęboko religijnym, chodził do cerkwi, spowiadał się, przestrzegał postów. Pewnie wzdychał jak Horodniczy: „O, och, och, och, grzechy moje, grzechy, dużo grzechów!”.
Apokalipsa zakłada nie tylko przyjście Chrystusa, lecz wcześniej Antychrysta i ten trop pojawia się w pracach gogoloznawców. Antychryst, oczywiście, nie mógłby zapanować nad światem bez wiedzy i zgody Stwórcy. Może zresztą nie chodzi o samego Antychrysta, tylko po prostu o fałszywego proroka. „Wielu bowiem przyjdzie pod moim imieniem i będą mówić: Ja jestem Mesjaszem. I wielu w błąd wprowadzą” (Mt. 24).
Tu interpretacja Rewizora niebezpiecznie się zagęszcza i gmatwa. Kim bowiem jest Iwan Aleksandrowicz Chlestakow? Gogol po pierwszych sukcesach scenicznych (na których jako autor wyszedł marnie, bo nie zdecydował się na tantiemy, a wziął honorarium ryczałtem) miał zastrzeżenia, przede wszystkim do wodewilowego rytmu spektaklu. Trwał on dwie i pół godziny. Później, gdy w rosyjskim teatrze zapanował akademizm, a po nim psychologizm, Rewizor na scenie trwał cztery godziny.
Przede wszystkim jednak autor uważał, że „nie zrozumiano, czym jest Chlestakow”. Ale „czym” (a więc więcej niż „kim”) jest, możemy się tylko domyślać, bo na pewno wiemy tylko tyle, że to osobnik mizernej postury, ubrany na czarno i raczej nijaki, z czym kontrastuje jego nazwisko. Zgodnie z komediową tradycją jest ono znaczące, można je wywieść od czasownika oznaczającego żłopać, zagalopować się, ale też chłostać. A jeśli przyszedł chłostać, to poniekąd spełnia rolę pejcza Bożego, czy samego Chrystusa wypędzającego przekupniów ze świątyni.
Andriej Siniawski w znakomitym eseju W cieniu Gogola sugeruje, że Chlestakow jest poetą, artystą, którego „monolog toczy się według zasad języka poetyckiego, kierującego myślami autora, języka, który sam siebie tworzy w porywie twórczego natchnienia”3. Byłaby to więc autokarykatura twórcy, wybuch śmiechu „nad” samym sobą, prowincjuszem bez własnego mieszkania, kimś, kogo nie zaproszono nigdy na żaden bal w stolicy.
Oto wizja Chlestakowa: „poczekalnia moich apartamentów, rano, gdy jeszcze śpię: pełno hrabiów i książąt, tłoczą się i brzęczą jak trzmiele, tylko słychać ż… ż… ż…” – tak swoją drogą podobna do Snu Senatora.
Gogol mógł też śmiać się z Gogola-pisarza, choć przecież nie było w jego życiu nic oprócz literatury. Śmiech to ryzykowny, a jeśli zwątpienie, to absolutne. Być może doprowadziło go w końcu do spalenia rękopisu drugiego tomu Martwych dusz, potem do śmiertelnej głodówki – wszystko dla zbawienia własnej duszy.
Skłonność do karykatury w inscenizacji Gogolowskiego świata doprowadziła na manowce niejednego rosyjskiego reżysera, choć Meyerhold kazał traktować z powagą postaci z Rewizora. Z drugiej strony pytanie: jak tu się nie śmiać? I dopiero w drugiej kolejności: jak tu się śmiać?
Jeżeli miał choćby częściowo rację Stanisławski, to Gogol nie jest okrutny dla swoich postaci, bo mieszkańcy tego prowincjonalnego miasteczka w głębi Imperium, z dala od wszelkich granic, zostali stworzeni na obraz i podobieństwo. Mają swoje na sumieniu i za uszami, ale nie są podli. Są w normie. Tworzą spójny, sprawnie funkcjonujący system, który nagle zostaje zakłócony, i to trzykrotnie: przez pojawienie się fałszywego rewizora, przez jego demaskację i w końcu przez przyjazd prawdziwego rewizora. Ten ostatni cios jest śmiertelny, zamienia ich w kukły, na które musimy patrzeć według autora przez półtorej minuty, zanim litościwie opadnie kurtyna. Półtorej minuty to bardzo długo. Tu już nie ma śmiechu, jest jakiś rodzaj zażenowania podszytego współczuciem, jak wobec marnych aktorów, jakiś świdrujący ból.
Meyerhold uciekł od tego bólu, od współczucia. Zepsuł finał Rewizora, bo kazał aktorom biegać nerwowo wokół własnych kukieł. Poszło w stronę karykatury świata zmiecionego przez rewolucję.
Stanisławski (kilka lat wcześniej, w 1921 roku) w swojej inscenizacji także miał na myśli rewolucję, ale, oczywiście na tyle, na ile mógł sobie pozwolić, użył bardziej diabolicznych środków wyrazu. Recenzent Piotr Kogan widział w tym Rewizorze obraz „wcielonej i nieśmiertelnej pospolitości, która patrzy na nas niezliczonymi oczyma, wyskakuje ze wszystkich kątów, chowa się i znów zjawia, chichocze. Świat zmienia się w widmo. […] Diabeł kpi nie tylko z garstki urzędników. Szydząc z nich, szydzi z przeszłości i przyszłości, z horodniczych i poczmistrzów, z salonów, królewskich pałaców, gabinetów dyplomatów. To komedia współczesna – najbardziej aktualna i rewolucyjna satyra. Jej akcja będzie trwać, póki nie runie stary świat, nie odejdą w przeszłość ludzie-widma, w upiornym korowodzie niosący błędne ogniki”4.
Przechodząc od nieśmiertelnej pospolitości, poprzez diaboliadę, Kogan próbuje trochę na siłę wciągnąć Gogola i Stanisławskiego do walki o lepsze jutro. Na pewno jednak nie namawia do śmiechu.
Z czego się śmiać w Rewizorze? Z naiwnych, smutnych, małych ludzi? Tylu ich mamy w literaturze rosyjskiej; to i Puszkinowski Eugeniusz z Jeźdźca miedzianego, i Akakij Akakijewicz z Płaszcza Gogola, i bohater Zapisków z podziemia Dostojewskiego. Wszyscy należą do tej samej rodziny, może są jednym osobnikiem, tyle że każdy z pisarzy pokazuje ich z trochę innej strony.
Kto twierdzi, że śmieszny jest mrówczy niepokój w instytucjach miejskich na wieść o przyjeździe rewizora, niech przypomni sobie epizody z własnej kariery zawodowej. Kto uważa, że Horodniczy ma groteskowe sny i zwidy (czarne szczury, świńskie ryje zamiast twarzy), niech pomyśli, że to objawy delirium tremens, wywołanego nagłym odstawieniem alkoholu. Śmieszne? Czy ja wiem…
Podobno nie raz widzowie pękali ze śmiechu, gdy Bobczyński prosił Chlestakowa o jedno tylko, by zechciał w Petersburgu powiedzieć temu i owemu, a może nawet Najjaśniejszemu Panu, że „w tym a tym miasteczku mieszka Piotr Iwanowicz Bobczyński”. Ja się nie śmieję.
To miasto, twierdził Gogol, jest w każdym z nas.
A jednak się śmiejemy. „Śmiech Gogola – powiada Siniawski – jest głębszy i bardziej złożony od jego westchnień i łez; gdy fasadą jest śmiech, one pozostają ukryte w piwnicach. Ale jeszcze głębiej, w fundamentach, Gogol się śmieje. Jego śmiech jest i na powierzchni, i w głębi, we wnętrzu ziemi. I jeśli «poprzez widoczny dla świata śmiech» dostrzegał «niewidoczne łzy» (Martwe dusze), to poprzez jego łzy dobiega do nas, jeszcze odleglejszy, bezdenny, nieznany światu śmiech – niemal że od stworzenia świata.”5
Czy podczas spełniania się widzeń z Apokalipsy, a więc pod koniec czasów ten śmiech ustanie? To się okaże. Tyle tylko, że wtedy nie będzie już chyba teatru, który by, zgodnie z intencjami autora, zagrał Rewizora, tę, według Siniawskiego „bardzo popularną i dosyć aktualną sztuczkę”.
- 1. Nikołaj Gogol Sobranije soczinienij, Moskwa 1984, t. 8, s. 111.
- 2. Wszystkie cytaty z Rewizora w przekładzie Juliana Tuwima, cytat z Martwych dusz w przekładzie Władysława Broniewskiego.
- 3. Abram Terc [Andriej Siniawskij] W tieni Gogola. „Riewizor” i „Miortwyje duszi”, Moskwa 2005, s. 56.
- 4. „Riewizor”
- 5. Terc, op.cit. s. 29.