friedrichsain3.jpg

Mapa
Pewnego upalnego dnia jeździmy od klienta do klienta. Siedzimy ściśnięci w kabinie samochodu. Wywalczyłam sobie miejsce przy oknie, nie w środku obok kierowcy. Jesteśmy zmęczeni, spoceni, śmierdzimy, nie ma czym oddychać. Jest mi potwornie gorąco w stopy, buty robocze robią swoje. Nie mogę ich zdjąć, bo nawet nie ma tyle miejsca, żeby to zrobić, a poza tym zasmrodziłabym tę kabinę jeszcze bardziej. Gapię się więc bezmyślnie przez okno. Jedziemy przez Charlottenburg. Mijamy wypasioną kawiarnię, w ogródku pod dającym cień zadaszeniem przy stolikach siedzą pięknie ubrani ludzie w sandałach i japonkach. Dostrzegam między nimi znanego w Polsce historyka. Byliśmy nawet na kilku konferencjach razem. Siedzi w jasnoniebieskiej, lnianej, rozpiętej koszuli, czyta „FrankfurterAllgemeine Zeitung”, na jego stoliku jest tylko biała filiżanka, pewnie z kawą. Te parę sekund, gdy patrzę na niego z naszego wozu, trwa wieczność. Odwracam głowę i patrzę na moich kolegów z firmy ogrodniczej, w której pracuję. Nie zwracają najmniejszej uwagi na tę kawiarnię, na tych ludzi. Ich wzrok nie jest ani tęskny, ani gniewny. Ot, jeszcze jeden zwyczajny dzień, po którym wrócimy do naszych dzielnic, gdzie z zadaszeń kapie tłusta woda z klimatyzatorów i gołębie gówna. I tam w kiosku wypijemy naszą kawę z papierowego kubka, za jeden euro piętnaście centów.
Nie potrzeba żadnych wysublimowanych narzędzi, by dostrzec rasizm segregacji osiedlowej Berlina. Dopiero tam zrozumiałam, na czym polegała dzielnica żydowska w Warszawie. To jest jak w Stanach Zjednoczonych: wysiadasz z samolotu i natychmiast widzisz, że wszystkie najbardziej męczące, najniżej płatne i najmniej szanowane prace, zazwyczaj prace fizyczne, wykonują osoby nie-białe.
W czasach, gdy była jeszcze po prostu prawicową polityczką, Angela Merkel ogłosiła, że „polityka multi-kulti się nie sprawdziła”. Tyle że polityki multi-kulti nigdy nie było. Był natomiast, i jest nadal, „multi-kulti” jako parawan dla na wskroś urasowionego kapitalizmu. Bo Berlin funkcjonuje sprawnie dzięki niskopłatnej pracy imigrantek i imigrantów. Są oni gettoizowani w kilku dzielnicach. Władze miasta o te dzielnice nie dbają. Nie robią tego również prywatni inwestorzy, na przykład gigantyczne firmy developerskie posiadające tam wiele nieruchomości. Wywóz śmieci, naprawa jezdni, stan chodników, zieleń miejska, sprzątanie klatek schodowych – wszystko to jest w zaniku. Ludzi tam mieszkających i tak nie stać na to, by przenieść się do bardziej zadbanych części Berlina. Po pierwsze, nie mają na to środków, po drugie, nawet jak mają, to z obco brzmiącym nazwiskiem, brakiem paszportu UE lub nieznajomością języka niemieckiego nikt im mieszkania nie wynajmie. Na rasizmie korzysta więc zarówno miasto, jak i firmy prywatne.
kreuzberg2.jpg

Niemcy lubią myśleć o sobie, że są „dojrzałą demokracją” („epizod” narodowego socjalizmu nie zaburza im zbytnio tej wizji), a już to, że Merkel „wpuściła uchodźców” – bo tak to jest nazywane – noszą niczym order. Niemiecka Willkommenskultur to odpowiednik polskiego filosemityzmu. Nie było dnia, bym w Berlinie nie usłyszała rasistowskiego komentarza pod adresem „Turków i Arabów”. W pracy notorycznie pytano mnie, „jak ty możesz tam mieszkać?”. Ale to, że „oni” tam mieszkają, jest dowodem na to, że Niemcy nie są rasistami. Bo przecież pozwalają „im” tam mieszkać. „Turcy i Arabowie” – tak brzmi berlińska mantra Niemców. „Oni się tu czują jak u siebie.” „Jeśli się integrują, to nie mam nic przeciwko, ale oni tu przyjeżdżają i chcą żyć tak jak żyli w swoim kraju.” „Zobacz, jak zaparkował! To na pewno Turek.” „Nienawidzę Kreuzberga, bo czuję się tu jakbym wyjechał z Europy.” Takie tam odzywki kolegów z pracy, mężczyzn z tinderowych randek, kierowców autobusów, przypadkowo poznanych osób. Rasizm ludzi łagodnych i dobrych. Zwyczajny, cichutki, niekrzykliwy, mamroczący pod nosem, jeśli strzelający, to tylko spojrzeniami. Bo oczywiście wszyscy, którzy tak mówią, to nie żadni ekstremiści. Boże broń. Wszyscy, którzy tak mówią, pomstują na AfD, załamują ręce nad populizmem i pozostają nieufni wobec mediów, bo coraz więcej tam fake newsów.
u_klienta_fredersdorf_wild_east.jpg

Codziennie pracowaliśmy w innej dzielnicy.
PRENZLAUER BERG
Istna subtelność. Tam się przeprowadzają młodzi Niemcy z Kreuzberga, jak już nie są tacy młodzi. Ich czerwień i czerń niepostrzeżenie przechodzą w zieleń1, biorą śluby, zachodzą w ciąże, kupują ciężkie, solidne, miejskie rowery i daczę pod Berlinem. Stać ich na korzystanie z tych wszystkich subtelnie, bo broń Boże nie krzykliwie, pozornie od niechcenia urządzonych kawiarni, gdzie najtańsza kawa kosztuje cztery i pół euro, a croissant tyle, co bilet dobowy na metro. Stać ich na wynajmowanie stołu w jakimś „work place”, gdzie ekspres robi dobrą kawę, zamiast na krześle, można siedzieć na wielkich dmuchanych piłkach, bo to dobre dla kręgosłupa, a niewidzialna ręka podlewa dorodne monstery, które subtelnie tworzą domowy klimat. Dzielnica wolnych zawodów. Białych Niemców przekonanych o swojej postępowości. Mnóstwa sklepików z rzeczami hand made i lokali gastro z kuchnią z całego świata, ale tak podawaną, by Niemiec czuł się po swojemu. Tej klasy średniej, która głosuje na Zielonych i czyta TAZ. Mury niby pełne graffiti i plakatów, ale graffiti jest na zamówienie, a plakaty artystowskie. Jak przejdziesz przez bramy niby naturalnie obrośnięte bluszczem, to znajdziesz się na podwórzach całkiem już nienaturalnego bogactwa. Czysto, zadbanie, nowe cegły, nowe chodniki, nowe krzaczki przy nich, które przycinaliśmy co miesiąc (to jest tak często, że czasem nie było co przycinać). Dużo małych i średnich firm ma tam swoje lokale. Kamery w bramach i kamery przy oknach na parterze, ale zamontowane subtelnie, bez rzucania się w oczy.
Z Prenzlauer Bergu najlepiej pamiętam duży, tylny dziedziniec jednej z kamienic, przerobiony na ogród. Pamiętam, że mieli tam bambus, który wszystko zarastał, niewygodną do sprzątania nawierzchnię z drobnych kamyczków, dwa ogromne kasztanowce, kącik „śródziemnomorski” z lawendą i szałwią, sporych rozmiarów wiecznie nieobsadzoną grządkę w najbardziej słonecznym zakątku, którą przygotowaliśmy na żądanie mieszkańców, a potem co jakiś czas od nowa pieliliśmy, gdyby komuś z zamawiających zachciało się w końcu posadzić na niej eko-pomidory. Byliśmy tam często, bo administrację budynku stać było na obsługę ogrodniczą co dwa tygodnie. W porównaniu z innymi klientami to była bardzo luksusowa oferta. Lubiłam tam pracować, bo było cicho i spokojnie, chociaż nie udostępniano nam tam ani toalety, ani tym bardziej nie oferowano herbaty. Nie było też gdzie się ogrzać. Kiedyś, późną jesienią, podczas przerwy schowaliśmy się przed deszczem na klatce schodowej. Zadzwoniono później do naszego szefa, a ten dał nam do zrozumienia, żebyśmy więcej tego nie robili. Tę klatkę – wisiał tam obraz oprawiony w całkiem poważną ramę ‒ musieliśmy każdorazowo sprzątać, bo przechodząc nią do ogrodu, brudziliśmy subtelne podłogowe kafelki naszymi niesubtelnymi buciorami. Usuwając zwiędnięte liście anemonów, znalazłam w nich kiedyś porcelanową japońską lalkę, lekko potłuczoną, w tradycyjnej czerwonej sukni wyszywanej złotą nicią. Ktoś ją wyrzucił, bo była sfatygowana.
lalka_znaleziona_w_ogrodzie_joginow_prenzlauerberg.jpg

I to tam zdarzył się jeden z tych paradygmatycznych momentów, gdy kapitalizm objawia przed tobą swoje bebechy z subtelnością pancernego wozu. Było zimno jak cholera, wilgoć dokładała swoje, prószył śnieg, wynosiliśmy stamtąd kolejne wory zgrabionych liści, ciężkich od błota. Z tymi worami trzeba było najpierw zejść schodami, potem przejść przez klatkę schodową, a następnie wejść kolejnymi schodami, by dostać się na podwórze, gdzie stała nasza przyczepa. Poruszaliśmy się jak w smole, bo niezliczone warstwy ciuchów i kaptury na głowach ograniczały nam ruchy i spowalniały tempo. Było szaro i ponuro. A także dosyć smutnawo, bo musieliśmy tam zostać co najmniej do siedemnastej, żeby wszystko sprzątnąć. To z kolei oznaczało, że będziemy wracać na plac rozładunkowy minimum godzinę – od siedemnastej do osiemnastej korki były najgorsze – i nim rozładujemy wóz, zrobi się wieczór. „Szpinak. Chyba był jeszcze szpinak w zamrażarce. Mam nadzieję, że nikt go nie zjadł. Wtedy kupię tylko śmietanę po drodze. Cebula na pewno jeszcze jest. Czy ja mam jakieś czyste spodnie na jutro? Bo te nie wyschną do rana. Chyba wiszą na suszarce. Muszę po kolacji zdjąć pranie. Kotu kończy się karma, a kuriera z Zoo Plusa gdzieś wcięło, czy ja mam do nich zadzwonić?” Takie myśli zaprzątały moją głowę, gdy wtem z budynku wyłoniła się barwna fit grupa w bardzo profesjonalnych i bardzo ładnych ciuszkach typu outdoor i sport. Rozłożyli koło nas maty, by w tymże prószącym śniegu porobić jogę. I tak sobie spędzaliśmy czas. My w buciorach, w których chlupało błoto, ciągnąc po ziemi wory, bo były za ciężkie, by je podnieść (choć szef zabraniał ciągać po ziemi, bo wory się od tego dziurawią), marzący tylko o tym, by móc już stamtąd spadać, wymyć umorusane twarze, włożyć suche ciuchy i wlać w siebie coś gorącego. I oni, którzy przyszli tam dobrowolnie marznąć i pooddychać, by poczuć się lepiej – po pracy przed komputerem lub po niańczeniu własnych dzieci we własnych mieszkaniach. Oni nie zwracali na nas najmniejszej uwagi. Traktowali jak powietrze. Ja unikałam wzroku mojego kolegi, bo nie chciałam, by zaczął robić do mnie kpiarskie miny. Bałam się, że zbyt żywiołowo wejdę z nim w ten niemy dialog, by dało się go nie zauważyć. Po pół godzinie zwinęli maty i poszli, bo „allerdings etwas kalt2”. Nam zostało jeszcze kilka worów do zatachania.
Po firmie ogrodniczej znalazłam pracę nieco lżejszą: opiekę nad kwiatami doniczkowymi w budynkach. Polegało to na obchodzeniu kolejnych pięter nowoczesnych przestrzeni biurowych z wózkiem obładowanym zbiornikiem na wodę, konewkami oraz przyrządami do czyszczenia kwiatów i donic. Znowu pracowałam często na Prenzlauer Bergu. Dostałam tę pracę, gdy w Berlinie zaczynał się covid. Budynki pustoszały, kolejne firmy ordynowały swoim pracownikom przejście na tryb zdalny. Chodziłam więc po pustych halach, manewrowałam wśród biurek, na których stały jeszcze brudne kubki po kawie, leżały otwarte gazety, walały się czyjeś notatki i zdjęcia czyichś psów. W tych cichych i pustych przestrzeniach, których nie zdążyłam poznać jako pełnych rozgardiaszu, zostali tylko recepcjoniści i pracownicy fizyczni: technicy, dozorcy, ochroniarze, sprzątaczki i ja. Z jednej strony było to komfortowe. Nie musiałam się zanadto przejmować, czy nie potrącę kogoś wózkiem albo nie uleje mi się z konewki kilka kropel na czyjś stół. Z drugiej strony było to niepokojące. Ujawniało, czyje życie jest na tyle cenne, że trzeba je chronić, a czyim można śmiało ryzykować. Zarabiałam dziesięć euro za godzinę. To było o dwa euro więcej niż dostawałam za fizycznie dużo cięższą pracę w ogrodach. Jedno wykułam w Berlinie na blachę: im cięższa praca, tym gorzej za nią płacą. Nadal jednak dziesięć euro za godzinę, przy pracy cztery dni w tygodniu, nie dawało oszałamiających możliwości życiowych. Zanurzona w tym apokaliptycznym krajobrazie, przywodzącym nieco na myśl zdjęcia z Czarnobyla, coraz bardziej obsesyjnie myślałam o tym, ile zarabiają właściciele zatrudniających nas firm, skoro stać ich na płacenie komuś za podlewanie kwiatów i czyszczenie kibli w budynkach, które przez długie miesiące stały praktycznie puste.
LICHTERFELDE WEST, ZEHLENDORF, DAHLEM
Południowy zachód. Stary, biały, zachodni Berlin. Kamienice, bliźniaki i domy jednorodzinne. Okropni ludzie. W większości emeryci. Krzywili się z niesmakiem na mój akcent, ale odmawiali rozmawiania po angielsku. Dawali mi złote rady, żebym uczyła się czym prędzej niemieckiego. Z wysokich okien swoich wysokich mieszkań patrzyli, jak walczę z kłującym żywopłotem albo wiatrem rozwiewającym to, co przed chwilą zamiotłam. Tylko jednego klienta stamtąd lubiłam. Staruszka, z równie starym labradorem. Facet był wojskowym za czasów żelaznej kurtyny. W oknie wciąż trzymał amerykańską flagę. Lubił sobie pogawędzić ze mną po angielsku, bo przypominało mu to stare, dobre czasy. Częstował herbatą, słodził ją, nie pytając („tam u was wszyscy piją słodką”), udostępniał kibel, żeby ją potem wysikać. Nie poganiał nas, nie pilnował, był „po prostu” miły. W tej pracy niewiele więcej było mi trzeba.
dahlem_u_klientki.jpg

GRUNEWALD I CHARLOTTENBURG
Berlin horrendalnie bogaty. Pracowaliśmy tam między innymi w prywatnym ogrodzie na tyłach willi położonej pomiędzy ambasadami. Klient co i rusz miał nowe pomysły. Czasem wykopywaliśmy krzewy posadzone zaledwie dwa miesiące wcześniej, bo akurat zobaczył w jakimś magazynie inne kwiatki i miał nową koncepcję. Od wiosny do jesieni regularnie co dwie godziny włączały się tam spryskiwacze. Musieliśmy wtedy albo pracować moknąc, albo się chować. Klientowi nigdy nie przyszło do głowy, żeby je wyłączyć na czas naszej pracy. Kiedy raz o tym napomknęliśmy, powiedział, że mechanizm nastawiania zegara jest zbyt skomplikowany. Czasem robił nam kawę. Z toalety pozwoliłby nam skorzystać, tylko że pomiędzy ogrodem a tarasem, z którego można by wejść do domu, szła niewidzialna linia alarmu. Czujnik ruchu, którego też nie potrafił wyłączyć. Przypominał sobie jak to zrobić jedynie wtedy, gdy jego pies miał ochotę pobiegać.
Grunewald zionął pustką. Przyjeżdżanie tam S-bahnem z zawsze zatłoczonego Neuköllnu przypominało transfer na inną planetę. Na ulicach nie było tam dosłownie nikogo. Bardzo stare drzewa i bardzo drogie samochody, to wszystko. Domy z prywatnymi ścieżkami nad jeziora. Najcichsza dzielnica świata. Na Grunewaldzie jest polska ambasada. Kiedy w Polsce wprowadzono „strefy wolne od LGBT”, poszliśmy tam z przyjaciółmi na protest. Nie mogłam sobie wyobrazić, że będziemy tam robić hałas. Tam nie ma przechodniów. Nie ma nawet rowerzystów. Jeździ jeden autobus, raz na godzinę, bo po co miałby to robić częściej, skoro i tak jeździ pusty.
TEMPELHOF
Dzielnica, w której kryje się niezwykła enklawa: zielone osiedle na planie koła, pełne parczków i domów jednorodzinnych, z których każdy ma mały ogródek od ulicy i duży ogród na tyłach. Wiosną i latem jest tam rajsko. Jesienią niesamowicie wilgotno, ale nawet to ma swój urok, bo z kominów dochodzi zapach palonego drewna. Niestety w tych domach mieszka sporo zaciekłych niemieckich staruszek, które choć z trudem pamiętają jaki dziś dzień i co wczoraj jadły na obiad, zbyt dobrze pamiętają, czym jest aryjskość. Jedna z nich powiedziała mojemu szefowi: „Ta Polka jest leniwa, wykonuje tylko najlżejsze prace”. Inna, z zaawansowaną demencją, nie pamiętała czy dała nam już napiwek (pięć euro do podziału na dwie osoby), a potem dzwoniła do biura oskarżyć nas o kradzież, bo nie mogła znaleźć swojej motyczki i grabek. Jeszcze inna podczas naszej pracy obserwowała nas zza szyby zimowego ogrodu i stukała w tę szybę długim paznokciem wskazującego palca, jeśli coś jej się nie spodobało. Przyzywała nas tym palcem do siebie i zza tej szyby nas opieprzała. Była tam też pani z cudnym, babcinym ogrodem pełnym niezapominajek. Umarła, a nowa właścicielka posesji kazała nam ten ogród zlikwidować. Było także małżeństwo białych kobiet z czarnoskórym dzieckiem. W piwnicznym kiblu, z którego mogliśmy korzystać, wisiały zdjęcia z ich adopcyjnej wyprawy „do Afryki”. Kolonialny klimat tych zdjęć, a także przedziwny wybór miejsca na ich umieszczenie – centralnie nad sedesem – sprawiał, że każdorazowo przypominał mi się tam film Seidla Im Keller. Jedna z nich piekliła się na nas, że specjalnie wydłużamy pracę, by musiała więcej zapłacić. Moi koledzy odreagowali tę zniewagę homofobią. W takich chwilach czułam się samotna bardziej niż kiedykolwiek.
kreuzberg.jpg

MITTE
W części mieszkalnej nudne i nijakie. W części biurowej kwintesencja bezosobowego okrucieństwa niemieckiej biurokracji. Tam mieszczą się między innymi urzędy pracy i urzędy dla bezrobotnych. Kolejki są w nich wielogodzinne, a najczęściej nie ma nawet krzeseł dla interesantek, o tłumaczach nie wspominając, choć zdecydowana większość interesantów to migranci i uchodźcy. W części do zwiedzania nieznośnie zatłoczone przez turystów. W Mitte raz na dwa tygodnie pieliłam trawnik pod wielką rzeźbą jednego Euro. To było na dziedzińcu centrali banków niemieckich. Było w tym coś upiornie prawdziwego: klęczeć, w deszcz czy w upał, pod gigantyczną monetą i czyścić ułożoną wokół niej kostkę brukową, która z uporem godnym lepszej sprawy zarastała wciąż mchem. Mokłam tam, marzłam, a w upał spływałam potem. W każdej konfiguracji przeszkadzały mi zwłaszcza buty: ciężkie, brudne, przepocone i ze względu na metalową obudowę chroniącą przy pracach z maszynami, okropnie niewygodne, gdy trzeba pracować na siedząco. Kilka metrów za mną, w przeszklonych, klimatyzowanych, doskonale czystych salach na parterze, w śnieżnobiałych koszulach bankierzy odbywali swoje spotkania. Popatrywaliśmy czasem na siebie, ale nigdy nie mówiliśmy sobie przez te szyby „dzień dobry”. Ja popatrywałam zwłaszcza na ich suche, wygodne, lekkie buty. Od tego widoku jeszcze bardziej piekły mnie stopy.
mitte.jpg

Centrala banków to paradygmatyczny klient: przestrzeń, która wymaga drobiazgowej pielęgnacji i z której nikomu nie wolno korzystać. Jest tam najlepsza kawa, a nawet gorąca czekolada, w dodatku za darmo. Ale najbardziej nas tam pilnowali. Każde wejście i wyjście z budynku trzeba było meldować ochronie. Poruszać się mogliśmy jedynie z identyfikatorami, które otwierają tylko wybrane drzwi. Kamery są nawet na częściach dachowych, na które można dostać się wyłącznie po drabinach przeciwpożarowych. Jest tam zieleń, ale nie ma ani powietrza, ani cyrkulacji. Są za to martwe ptaki, które wpadły w ten budynek jak w studnię i nie umiały się z niej wydostać.
ROSYJSKIE OSIEDLE NA SCHÖNEBERGU
Robiliśmy tam zieleń wzdłuż niskich, długaśnych bloków. Obok był „Sklep Rosyjski”. Z ciekawości poszłam zerknąć, co tam sprzedają. Serek Bieluch, majonez Winiary, „Galaretka o smaku truskawkowym”, jogurt Mlekovita, śmietana Łaciate. Większość towaru sprowadzano z Polski. Bardzo mnie to rozbawiło. Wyobrażałam sobie, jak wkurzony byłby standardowy Polak, widząc te produkty sprzedawane jako rosyjskie.
Na Schönebergu pracowałam zazwyczaj z Wladem. Był Rosjaninem, czuł się tam swojsko, lubił sobie pogawędzić z dozorcą. Sprawiało mu wyraźną satysfakcję rozmawianie przy mnie po rosyjsku. Bo Wlad tęsknił. Tęsknił nie do Rosji Jelcyna, którą opuścił, lecz do Rosji wielkiej, imperialnej, trzęsącej połową świata, Rosji, której wszyscy by się bali, a którą on by w oczach wszystkich reprezentował. W jego fantazji miało być to chyba remedium na wszystkie upokorzenia, których w Niemczech doświadczył. Nietrudno więc zgadnąć, że Wlad był wielkim fanem Putina. Doskonale dogadywał się z Özgunem – jedynym w naszej firmie specjalistą od systemów nawadniania – który z kolei kibicował Erdoğanowi.
Özgun robił to dlatego, że zbyt dobrze poznał na własnej skórze, czym jest niemiecka Willkommenskultur, kiedy nie jesteś biały, a twoi rodzice nie mieli europejskiego paszportu. Miał czterdzieści pięć lat, urodził się w Berlinie, ale mówił o sobie, że jest Turkiem. Nie Niemcem. Podkreślał to ostatnie mocniej niż swoją tureckość. „Oni mnie tu nigdy za Niemca nie uważali. I nigdy nie będą. Więc pieprzyć ich!” – mówił. Lubiłam to w nim. Potrzebowałam tego. Oddychałam przy nim swobodniej. Lubiłam w nim buńczuczność wobec naszych szefów, lenistwo na pokaz, przekorę, która w odpowiedzi na jakieś żądanie przełożonych kazała mu manifestować, że może zrobi, a może nie zrobi, kto wie.
Nie był to niestety przypadek Wlada. Wlad był konformistą i nie zamierzał tego ukrywać. Szefom się podlizywał, mówił im to, co chcieli usłyszeć, a jak coś poszło nie tak – zwalał na niższych w hierarchii pracowników. Mieszkający w Berlinie od lat dziewięćdziesiątych, miał od dawna prawo, żeby głosować. Podobnie jak znacząca część rosyjskiej diaspory w Niemczech, wykorzystywał je sumiennie, by wspierać niemiecką skrajną prawicę.
schoneberg2.jpg

Wlad myślał, że skoro jestem Polką, to będę go nienawidzić. Okażę się zażartą antykomunistką i wrogiem wszystkiego, co rosyjskie. Tymczasem ja wychowałam się wśród płyt Wysockiego i rosyjskojęzycznych książek szachowych. Zauroczona słuchałam, jak mój ojciec rozmawia po rosyjsku z przyjaciółmi. Chodziłam z nim do Domu Kultury Radzieckiej na Foksal w Warszawie, gdzie spędzaliśmy długie godziny w przemiłej i potwornie bałaganiarskiej księgarni. Nasłuchałam się od ojca pięknych rzeczy o Leningradzie, gdzie studiował. Nasłuchałam się o radzieckich żołnierzach, którzy byli dla niego żywym obrazem zbawienia. Mam żal do starego, że nie nauczył mnie tego pięknego języka i pogardę dla polskiej rusofobii. Kiedy Wlad wreszcie zrozumiał, że nie będę jegorutynowym wrogiem, najpierw zapytał mnie, czy jestem Żydówką. A potem zaczął traktować jak kogoś, kim w takim razie można pomiatać. Mój brak rusofobii uznał za znak, że można mi wejść na głowę. Wlad funkcjonował bowiem w świecie, w którym wszystkie relacje były hierarchiczne: mogłeś być albo nad kimś, albo pod kimś. Ja byłam kobietą, po niemiecku mówiłam fatalnie, nie znałam klientów, których ogrody on obsługiwał od lat i musiałam słuchać jego poleceń. Sprawa była jasna jak słońce.
WEDDING, MOABIT, PANKOW
Północ Berlina. Byliśmy firmą z południa miasta, więc tam klientów nie mieliśmy. I może dlatego te dzielnice bardzo lubiłam. Jeździłam tam często w soboty, po prostu sobie połazić. Mimo jego antysyjonistycznych głupot, lubiłam słuchać rapera Massiva, bo jego rapy były z Weddingu i o Weddingu. „An alle kreativen G‘s, bin kein TikToker, ich bin ein Superstarkanacke und kein Trashblogger, ich häng‘ am Block, nicht am KaDeWe, ich pumpe Marley und nicht Gabalier, das hier ist Wedding und nicht Saint-Tropez, ich bin auf Überdosis Schwarztee.”3 No właśnie, moja ukochana czarna herbata. Moja tabletka uspokajająca, smak mojego relaksu i odpoczynku, znak mojej rutyny, bez której rozpadał mi się dzień. Niemcy lubią udawać, że są jak Hiszpania lub Włochy. Pod koniec marca, jak tylko wyjdzie słońce, obsiadają kawiarniane ogródki i brzegi kanałów, chociaż ziemia jest jeszcze lodowata, a kawa stygnie w sekundę. I, podobnie jak Hiszpanie i Włosi, często nie mają w domu czarnej herbaty. Prędzej zieloną oraz jakąś ziołową mieszankę, obowiązkowo z lukrecją, której nienawidzę. Dostać w Niemczech herbatę ziołową bez lukrecji lub jeszcze gorszego anyżu graniczy z cudem. Na szczęście czarna herbata łączy kulturę wschodnioeuropejską i bliskowschodnią. W tej ostatniej jest sprawą tak elementarną, że znalazła miejsce nawet w rapie, choć w rapie na przykład polskim byłaby obciachem, bo prawdziwi mężczyźni piją tylko wódę i izotonik.
Uwielbiałam arabski rap z Berlina, choć jest maczystowski, chłopacki i antyizraelski. Wstydziłam się, że go słucham, bo zdawałam sobie sprawę, że to z mojej strony rodzaj nieuprawnionego zawłaszczenia. Byłam białą laską z paszportem UE, a miałam ciary na plecach, gdy chłopcy rapowali: „Lassen uns vom Berber alles minus cutten/‘Alaikum us-salām, wir sind Prototyp-Kanaken.”4 Brałam sobie od nich siłę odmowy. Odmowy asymilacji do niemieckiego społeczeństwa. Uczyłam się od nich, że zamiast ciągłego przepraszania, bo nie znam wystarczająco dobrze niemieckiego, mogę głośno mówić i pisać w swoim języku, mogę go dowolnie miksować z niemieckim i tworzyć w ten sposób nowe jakości w kulturze. Arabscy i tureccy raperzy, najczęściej drugie pokolenie migrantów, przekuwają wstyd rodziców w dumę mniejszościowej autonomii. Chłonęłam to od nich jak ozdrowieńczy napar. Są bezlitośni wobec niemieckiego kompleksu wyższościi zrobili coś absolutnie wyjątkowego: stworzyli jakość, której zazdroszczą im młodzi Niemcy. Pozytywny model identyfikacyjny Kanak, co było przecież rasistowską obelgą, którą tyle razy słyszeli. Wzięli sobie to piętno i zbudowali z niego swoje fundamenty. Teraz młodzi niemieccy chłopcy, którzy chcieliby być gangsta, nieudolnie naśladują ich slang i styl życia. Jest w tym rozkoszna nuta zemsty. A ja lubię zemstę.
friedrichsfeldeost4.jpg

NEUKÖLLN
Ludzie boją się Sonnenalle, bo „tam są klany i mafie”. A ja chodziłam na Sonnenalle pooddychać. Patrzyłam na ciągi sklepów z szyldami po turecku i arabsku jak w jakąś relaksacyjną mandalę. Oto ludzie, którzy tu przetrwali. Nie dali się stłamsić, nie kupili swojej gorszości, nie dali wymusić na sobie podległości. Wbrew oczekiwaniom, że będą chodzić z pochyloną głową, wbrew wymogom, by za wszelką cenę upodabniać się do Niemców i pokornie dziękować za „szansę” zapierdalania za grosze, stworzyli tutaj unikatowe enklawy względnego bezpieczeństwa, przede wszystkim symbolicznego. Nikogo tam nie obchodziła jakaś biała laska, a już najmniej „klanów i mafii”. Nie mówię po arabsku ani turecku, nie jestem muzułmanką, a jednak sam fakt, że w publicznej przestrzeni stolicy jest nagle tyle miejsca na nie-niemiecki był jak rozpinanie gorsetu. Na nie-niemiecki i na picie porządnej czarnej herbaty, której dowolne ilości można było sobie dolewać. Z powodu mojego akcentu, no i tej miłości do herbaty, w mojej ulubionej śniadaniowni ludzie z obsługi myśleli, że jestem Rosjanką. Nie prostowałam.
Sonnenalle jest bardzo długą ulicą łączącą Neukölln modny z Neuköllnem zwykłym, blokowym i biednym. Coś w rodzaju Puławskiej w Warszawie. Neukölln i Kreuzberg takie właśnie są: bieda, gentryfikacja, albo stan przejściowy między pierwszym a drugim. Kreuzberg jest już częściowo odpicowany, miejscami wygląda jak Prenzlauerberg bis. Tym właśnie będzie dla generacji Z. Neukölln jest jeszcze w bałaganie. Fragmenty tej dzielnicy rażą syfem, brudem i smrodem. W podziemiach prowadzących do kilku stacji U8 tak bardzo śmierdzi odchodami, że trudno wytrzymać. Miasto tych przejść podziemnych nie sprząta albo robi tam absolutnie minimum. Stacja pod moim domem pełna była dilerów, jedna stacja dalej – ludzi osuwających się na kolana z łyżką cracku w ręce. Ale wynajem mieszkania kosztował tam już tyle, że stać mnie będzie na to może za trzy wcielenia. Kierunek zmian wydaje się oczywisty. Kiedy wreszcie ktoś tam posprząta, i brud i ludzi, migranci, którzy tymi zasikanymi podziemiami muszą odprowadzać swoje dzieci do szkoły, i na peronach, po których walają się sreberka i igły, czekają z dziećmi na metro, będą musieli się stamtąd wynieść. Najpierw, na mocy rasizmu, migrantów zmuszono, by tam zamieszkali, a teraz, na mocy ekonomicznej segregacji, zmusi się ich, by się stamtąd wynieśli.
friedrichsfeldeost2.jpg

Berlin ma wiele dzielnic zasobnych i ekskluzywnych. Jest w nich przestronnie, czysto, cicho i przede wszystkim przeraźliwie pusto. W dzielnicach imigranckich zaczyna się życie. A wraz z nim proces gentryfikacji. Do dzielnic imigranckich ciągną studenci, turyści, lewicowcy. Bo tam jest kolorowo, egzotycznie, smacznie i tanio. Mieszkanie w tych dzielnicach staje się modne, towarzysko dystynktywne. Pozwala na samoidentyfikację jako osoby otwartej, tolerancyjnej, antyrasistowskiej. A jednocześnie stanowi doskonałe alibi dla strukturalnego rasizmu, który te dzielnice wytwarza. Neukölln i Kreuzberg służą dobremu mniemaniu całego Berlina o sobie.
Chcę być dobrze zrozumiana: to ja jestem gentryfikacją. Dla mnie dzielnice imigranckie to atrakcyjne miejsca. I, jako że jestem biała, bardzo bezpieczne. Jeśli jest w nich wysoki odsetek przemocy, to ona dzieje się między jednostkami i grupami dyskryminowanymi. Na sytuacje ryzykowne wobec białych nikt tam sobie nie pozwoli, bo policja, urzędy, sądy będą orzekać na niekorzyść „obcych”. Jeśli jesteś obiektem zainteresowania policji, nie będąc Niemcem, nie będąc osobą białą i nie mając paszportu Unii Europejskiej, to nie ryzykujesz konfrontacji z organami władzy. W warunkach strukturalnego rasizmu na przemoc wobec białych pozwolić sobie mogą wyłącznie biali.
Choć biuro, plac rozładunkowy i garaże ze sprzętem naszej firmy mieściły się na tak zwanym Kreuzköllnie – w strefie, w której jedna dzielnica przechodzi w drugą ‒ nie mieliśmy tam wielu klientów. Ci, którzy nas zatrudniali, zazwyczaj dopiero robili porządki na starych podwórzach, niedbale zarosłych, zadeptanych lub wypalonych słońcem. To byli ludzie, którzy przed chwilą tam się sprowadzili. Zazwyczaj młodzi, mili, chcący, by „wyglądało naturalnie” i by było bezpiecznie dla ich dzieci. Lubiłam pracować w tych dzielnicach, bo je znałam, bo szybko się stamtąd wracało do domu i bo koledzy-rasiści czuli się tam nieswojo.
MARZAN, KOPENICK, RUDOW, LICHTENBERG, GROPIUSSTADT
Dziki Wschód – jak mawiał kolega z pracy, który nie lubił tam jeździć i zawsze tam błądził. Osiedla blokowisk owiane złą sławą. O Marzanie i Lichtenbergu nasłuchałam się, że „tam mieszkają naziole”. Gropiusstadt – że to podobno dzielnica samobójców. O Rudow i Kopenick – że olaboga, jak to strasznie daleko. Dla osoby wychowanej na polskich blokach w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, która pół życia spędziła w autobusach, to wszystko brzmiało jak bajki o Żydach porywających dzieci na macę. Lichtenberg złaziłam wzdłuż i wszerz. Nic. W Marzan widziałam jedną wlepkę AfD. Skacząc z wysokich bloków być może łatwo się zabić i stąd te statystyki, ale Gropiusstadt wygląda po prostu jak skrzyżowanie Bemowa i Ursynowa. Berlin ma doskonałą sieć podziemnych i naziemnych pociągów, więc Kopenick był dla mnie tym, czym w Warszawie były dla mnie Jelonki – normalna dzielnica, a nie żaden koniec świata. Gdybym znowu miała szukać mieszkania w Berlinie, szukałabym w tych dzielnicach. Bloki to paradygmatyczny widok mojego dzieciństwa. Architektura, infrastruktura i zwyczaje, wśród których czuję się swojsko, spokojnie, u siebie. I nie trzeba płacić majątku za ogrzewanie starych, wysokich, wilgotnych i nieszczelnych kamienic. Kto wychował się na blokach, ten wie, że centralne ogrzewanie jest elementarnym prawem człowieka.
♦
Ktoś inny na pewno opowiedziałby tę mapę inaczej. Ja rysowałam ją sobie w głowie, jeżdżąc do klientów albo metrem, albo obwodnicami. To była fajna strona pracy w ogrodach: w krótkim czasie dużo zwiedziłam i szybko zaczęłam się orientować, jak w Berlinie nawigować. Najpierw łączyłam znajome punkty, potem dzielnice, potem linie metra porozpinane między nimi. Najbardziej tajemniczy pozostał dla mnie Friedrichshain, bo tam nie mieliśmy żadnych klientów. Zapamiętałam go jako dzielnicę, w której jest jakiś bar z Shakespeare’em w nazwie i kanapka kosztuje dziesięć euro, ale także jako tę część miasta, do której szłam, gdy tęskniłam za Warszawą, bo Karl-Marx-Alle jest siostrą MDMu. Na drodze do Alexanderplatz schodziłam z głównej arterii pomiędzy bloki, posiedzieć na murkach, pogapić się na klatki schodowe, porobić zdjęcia równym rzędom elewacji. Spędziłam tak wiele weekendów. Nadal mam te zdjęcia. Dziś myślę o tym jak o szukaniu ciepła w mieście lodowatych ludzi. Tam udawało mi się wycisnąć je z widoków.
Imiona zostały zmienione.
Tekst stanowi fragment książki Gorycz, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Czarne w 2025 roku.
- 1. Czarno-czerwone to tradycyjne barwy ruchu antyfaszystowskiego, czarna flaga jest symbolem anarchistów, czerwona – komunistów i szerzej – lewicy. Zieleń to oczywiście kolor partii Zieloni i ekologów. (Red.)
- 2. Jednak trochę zimno.
- 3. „Nie jestem TikTokerem ani żadnym śmieciowym blogerem, tylko zajebistym Arabusem, bujam się po blokach, a nie po KaDeWe [ekskluzywny dom towarowy w centrum Berlina], słucham Marleya, a nie Gabaliera [Andreas Gabalier jest gwiazdą niemieckiej muzyki pop], to jest Wedding, a nie Saint-Tropez, a jeśli coś przedawkowałem, to czarną herbatę.”
- 4. Kanaken to pogardliwe określenie początkowo osób pochodzenia tureckiego, potem emigrantów z Bliskiego Wschodu, południowo-wschodniej Europy i północnej Afryki. (Red.)