11_84_x_857.jpg

Michel Vinaver

Literatura urojonych prawd. A także Vinaver

Piotr Olkusz
W numerach
Luty
2017
2 (723)

Wąski, polityczno-historyczny kontekst Bulwaru Bettencourt Michela Vinavera da się rozpoznać po samym tytule: to sztuka o uderzającej między innymi w ówczesnego prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego francuskiej „aferze taśmowej”, która wybuchła w 2010 roku, gdy portal Mediapart upublicznił na swojej stronie nagrania zrobione potajemnie w domu najbogatszej kobiety Francji, Lilianne Bettencourt, właścicielki imperium L’Oréal. Wystarczyło kliknąć, by posłuchać, jak korumpuje się polityków, oszukuje urząd skarbowy czy wydziedzicza córkę. Ale jest też dużo szerszy kontekst, który Vinaver zauważył, zanim Słownik Oksfordzki ogłosił karierę słowa „postprawda”. Podtytuł utworu – najdosłowniej Historia Francji1 – w którym niektórzy doszukują się aluzji do afery Dreyfusa, widząc w Vinaverze Émile’a Zolę z okresu artykułu J’accuse – to szczególny rodzaj zwrócenia uwagi na chorobę negowania faktów, jeśli nie nadają narracjom uroku. Chorobę, na którą – zgodnie z definicją „postprawdy” – cierpią głównie politycy lub media społecznościowe, ale którą Vinaver diagnozuje u grupy dużo szerszej. Szerokim kontekstem Bulwaru Bettencourt jest wysyp francuskich tekstów – ni to literackich, ni to dokumentalnych – mieszających fikcję z rzeczywistością. Ich autorzy mają dla czytelników status proroków. Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju? Skąd! Dziś marzy się o prorokach.

1.

Choć twórczość Michela Vinavera – za określeniem Antoine’a Viteza – nazywa się teatrem codzienności, to zwykle była ona dość odległa od dokumentalizmu (nawet jeśli tak jak debiutancka sztuka Dzisiaj czyli Koreańczycy miała za tło konkretne wydarzenia). Wyraźny zwrot nastąpił wraz z utworem 11 września 2001, w który włączone zostały upublicznione przez media wypowiedzi, w tym przemówienia Busha i Ben Ladena. Vinaver – w wypróbowany wcześniej wielokrotnie sposób – poszatkował obie mowy, tworząc chóralną kompozycję rozciągniętą między dwoma ekstremami. Choć takie wykorzystanie dwóch dyskursów wywoływało ostre polemiki, to zabieg wydawał się próbą zwrócenia uwagi na trudność pisania jednorodnej narracji historycznej w świecie, w którym cierpimy na nadmiar wypowiedzi. Już wtedy – dziś widać to wyraźniej niż wówczas – Vinaver dostrzegał jednak także ryzyko podporządkowywania treści wypowiedzi (nazwijmy ją „faktami”) efektowi (nazwijmy go „konstrukcją literacką”). Jak niewiele trzeba, by cytując na wyrywki Busha i Ben Ladena wziąć stronę któregoś z nich? Jak trudno jest cytować jednego i drugiego, by nie zasugerować wygodniej nieprawdy – że jeden i drugi są za 11 września odpowiedzialni w równym stopniu, a ich słowa są równoważne. Jak bardzo konstrukcja literacka skłania czytelnika do wzięcia fikcji za fakt? I jak bardzo niepotrzebny jest fakt w świecie, w którym liczy się przede wszystkim opowieść.

Zderzając te dwa przemówienia, Vinaver zdradzał swoje zainteresowanie tym, co amerykańscy spin doktorzy nazwaliby właśnie „good story” – dobrą opowieścią, która pozwala ludowym trybunom porywać tłumy. Może to być historia społecznego awansu, uproszczona wizja przyszłości, prezentacja fikcji jakby to była realność. Prawda nie jest ważna. Grunt, by mowa wywoływała dobre lub złe emocje. W dramacie Vinavera obie „dobre opowieści” nie były pozytywne. Jedna – jak się później okazało – zapowiedziała dalsze ataki terrorystyczne (każdy z terrorystów wierzy w jakąś „good story”), druga – późniejsze wybory polityczne Amerykanów. „Republikanie mówili – zauważył z goryczą James Carville, spin doktor związany z Demokratami – «Obronimy was przed terrorystami z Teheranu i homoseksualistami z Hollywood». My mówiliśmy: «Jesteśmy za czystym powietrzem, lepszymi szkołami i usprawnioną służbą zdrowia.» Oni opowiadali historię, my recytowaliśmy litanię."2

We Francji początki „good story” mają twarz Nicolasa Sarkozy’ego. Sarkozy zakwestionował jedną z głównych reguł Piątej Republiki nakazujących widzieć w prezydencie ojca narodu odpowiedzialnego za Francuzów i płacącego za to cenę wyrzeczenia się własnej emocjonalności, indywidualności, a w pewnym sensie także cielesności. Pompidou, d’Estaing czy Mitterrand byli urzędnikami, jakimiś ponad-ludźmi pozbawionymi jeśli nie prywatności (tego chciałoby wielu – niewielu się udało), to na pewno prywatnej opowieści. Wszystko, czego doświadczyli, odrzucali z niemalże mnisim oddaniem, przekraczając próg Pałacu Elizejskiego, który nie miał być rezydencją człowieka z krwi i kości (dość przypomnieć, że Mitterrand latami ukrywał swoją chorobę nawet przed najbliższymi współpracownikami), ale władcy poza czasem i materialnością. Sarkozy postanowił być inny.3 Teoria dwóch ciał króla Ernsta H. Kantorowicza, mimo że poświęcona monarchii, i w Piątej Republice zadziwiałaby świeżością.

Nicolas Sarkozy w 2001 roku opublikował autobiografię Libre (Wolny), która – właśnie przez przedstawienie w niej „good story” o samym sobie – miała pomóc mu zamazać polityczne porażki przeszłości i utorować drogę do prezydentury. Polityk nie tylko dowodził w niej, że nic, co ludzkie, nie jest mu obce (a tego właśnie dotąd nie oczekiwano od głowy narodu), ale także tworzył główny zarys swojej dobrej opowieści – chłopaka z Neuilly, który ciężką pracą pokonuje kolejne szczeble politycznej kariery, i choć umie przyjmować wiele ról, to nigdy nie godzi się na porażkę (jedna z głównych reguł tego, co Francuzi nazwali z czasem „sarkozysme” – sarkozizm). Autobiografia była wstępem do kreowania autonarracji. 

Gdy w 2002 został Ministrem Spraw Wewnętrznych, mianował się „głównym gliną Francji”. Strzegł przed niebezpieczeństwami, które sam w swoich „good story” kreował, odrywając z czasem nie tylko słowa od faktów, ale nawet wynajdując nowe sensy słów (dbając o odpowiednią oprawę medialną, wprowadzał jedną z ustaw, przekonując, że „absurdalne są próby przeciwstawiania represji i prewencji […] obie są w sposób naturalny niezbędne i nierozłączne"4 – wielu mu uwierzyło). Od 2006 zaczął rywalizować ze skrajną prawicą w podsycaniu lęków wobec imigrantów, ale zanim przeforsował odpowiednie prawo, przygotował pod nie żyzny grunt – choćby publikując dwa lata wcześniej książkę La République, les religions, l’espérance (Republika, religie, nadzieja), której „good story” – między innymi o nowym związku państwa i „religijności” (tu Sarkozy nie rozróżnia wyznań) – każe wierzyć we współistnienie surowej Republiki i nadziei ponad podziałami religijnymi czy politycznymi. Ale prawdziwe rekordy popularności pobiła kolejna publikacja, bez mała trzystustronicowe Témoignage (Świadectwo): przynosząc politykowi pół miliona euro dochodu (sześć wznowień) i popularyzując jego tezę, jakoby całym jego życiem kierowały szczerość i proste pragnienie, któremu na imię „żądza czynu”. W tej „good story” tematem była prostolinijność kandydata na prezydenta – kandydata, któremu wielu zarzucało ponadprzeciętne zdolności w dziedzinie autoprezentacji, czemu – rzecz jasna – Sarkozy zaprzeczał. Nie tylko marginalizował formalne zabiegi pisarskie, które zastosował w swoich książkach, ale w ogóle zdawał się dystansować od wszystkiego, co nie jest działaniem, a zatem – paradoksalnie – także od pisarstwa. Nie tylko swojego, ale także cudzego na jego temat. W 2007, już jako prezydent, powiedział: „Nigdy nie czytam książek o mnie"5, co znaczyć mogło mniej więcej tyle: „ja działam!”. Jakże piękna „good story”. I jakże nieprawdziwa.

Sarkozy nie jest ani pierwszym, ani tym bardziej jedynym francuskim politykiem piszącym książki (wymieniłem tu jedynie część tytułów z jego dorobku). Co najwyżej lepiej niż inni zrozumiał, jak bardzo literatura (i „good story”) potrzebne są do tworzenia mitów. A w państwie, które jedną ze swoich racji bytu oparło na rozdzieleniu tego, co państwowe (świeckie), od tego, co kościelne, miejsce po wierze nie może pozostawać puste. I polityczne autobiografie oraz książkowe eseje polityków zagospodarowują właśnie tę przestrzeń wierzeń. Nie należą one przecież do tej samej kategorii, co tradycyjne teksty politologów, socjologów czy dziennikarzy tworzone mniej czy bardziej z nadzieją na napisanie i poznanie prawdy. Jeśli mają swoich czytelników, to właśnie dlatego, że potrzeba wiary i potrzeba mitu są u nich bardzo silne, a to graniczne pisarstwo, lokujące się między prawdą a fikcją, suchą narracją a efektywną opowieścią, odpowiada na ich pragnienia. To pisarstwo o światach urojonych. Nie tyle pisarstwo oparte na łgarstwach – bo przecież zwykle nie ma w tych książkach kłamstwa wprost – ile raczej jakiś rodzaj doskonale opanowanej sztuki odwoływania się do pragnień, lęków, nadziei, oczekiwań. Nie zaś do rozumu.

I ważne jest także, że jest to twórczość o wielkim świecie. Dosłownie, bo horyzont rozważań książek polityków sięga dalej niż wzrok i kalendarz śmiertelnika. Przenośnie, bo zawsze są opowieścią o ludziach nie tylko ogarniętych „żądzą czynu”, ale także opisem ich walki o możliwość działania. To często historie awansu kreślone zgodnie ze schematami Bildungsroman. Ich bohaterowie wstępują na salony, snując bądź relacjonując dyskusje o poprawie świata. I choć nowe wersje pojedynku Settembriniego i Naphty mają zwykle łatwy do przewidzenia przebieg, to przecież nie musi to być regułą.

2.

Potencjał historii, których twórcami byli zwykle piszący politycy, zafascynował Yasminę Rezę, która – również pod wpływem pisarstwa Sarkozy’ego – postanowiła napisać książkę o nim. I to wprost. Możliwie realistyczną, bez zmyśleń czy wyszukanych metafor. Nie po to, by odkłamać „good story” polityka. Była najzwyczajniej w świecie zainteresowana jego codziennością. Nie przyznała się bodaj w żadnym wywiadzie, ale tę motywację można spróbować doprecyzować: skoro o swojej codzienności ciekawe książki piszą ludzie niebędący pisarzami, to jak fascynująca musi być książka napisana przez kogoś, kto żyje z pióra? Założenie od początku było znane: Yasmina Reza nie chciała przygotować dziennikarskiej książki o polityku (księgarniane półki uginają się od „kronik życia polityka” tworzonych przez dziennikarzy). Pisała literaturę o prawdziwej polityce. Od czerwca 2006 roku do maja 2007, w trakcie kampanii prezydenckiej, nie opuszczała Sarkozy’ego na krok. Była na tajnych spotkaniach sztabu wyborczego, asystowała przy ważnych spotkaniach, latała z nim jednym helikopterem, często wsiadała do tego samego samochodu, podobno nawet zaczęła uprawiać jogging. Wszystko, by napisać kolejną Bildungsroman o Sarko: o tym, jak podbija Pałac Elizejski.

Publikacja książki L’aube le soir ou la nuit (Świt wieczór albo noc, 2007) była wydarzeniem, a lektura jej stu osiemdziesięciu sześciu stron pochłaniała. I – to najbardziej zaskakujące – nie dlatego, że Reza napisała cokolwiek, czego czytelnik by się nie spodziewał. W tej książce było wszystko to, czego się oczekiwało i właśnie dlatego książka wciągała. Jasne, był świetny styl Rezy, umiejętność wybrania z długich zasłyszanych rozmów tych fragmentów, które miały siłę znaną z jej dramatów. Ale nic nie zaskakiwało. Książka utwierdzała czytelnika w jego przekonaniach, najwyżej (co jednakowoż ważne) zachęcając go do ich nazwania czy pomagając je sprecyzować. „Gdyby mnie nie było, trzeba by mnie wymyślić” – mówi zupełnie otwarcie Sarkozy, Reza notuje, czytelnik czyta. Każdy jest zadowolony. Gdy polityk dowiedział się, że umarł Abbé Pierre: „Dobrze, że jego śmierć nie wypadła nam w niedzielę czternastego…”. Sarkozy jest u Rezy cynicznym politykiem („Jeśli wyborcy Le Pena mnie opuszczą, to tonę”) i jest przeciętnym przeciętniakiem: „Oglądał u siebie w domu na nowym telewizorze Milczenie owiec. Film wydał mu się niesamowity, tak samo Jodie Foster, kilka razy mówił, że Jodie Foster jest niesamowita, niesamowity jest także panoramiczny ekran…”.

Jeśli cokolwiek naprawdę zaskakuje w lekturze tej książki, to nie są to wydrukowane słowa. Zaskakuje, że polityk zgodził się na tak bliskie towarzystwo osoby z ołówkiem i notatnikiem. Nawet jeśli mógł spodziewać się pewnej serdeczności ze strony Rezy, nawet jeśli wiedział, że książka ukaże się już po wyborach. Philippe Lançon, recenzent „Libération” – gazety programowo kpiącej z autorki mieszczuchów – pisał: „Ludwik XI miał Commynes’a, Ludwik XIV – Racine’a, De Gaulle – Mauriaca, Nicolas Sarkozy ma Yasminę Rezę"6. Ale ta złośliwość, choć bawi, to jednocześnie dowodzi politycznej i literackiej ślepoty. Sarkozy i Reza doskonale zrozumieli to, czego nie rozumie Lançon: kluczem do polityki jest jedyna w swoim rodzaju narracja, a kluczem do książki o polityce jest zrozumienie wyjątkowości tematu. Sarkozy i Reza wiedzieli, że czytelnicy epoki „good story” chcą prezydenta, który ogląda telewizję, poci się, biegając, i mówi dokładnie to, co wyborcy chcą usłyszeć. Który nie jest pomnikowy, jak jego poprzednicy, który myśli to, co myślą miliony, i który – swoim zachowaniem – łamie tabu politycznej poprawności. Jakie czasy, taki prezydent, jaki prezydent, taka kronika. A Yasmina Reza? Napisała hagiografię czy chłodną relację? Zauważyła i spisała także słowa, które dekadę temu niekoniecznie przykuwały uwagę. Inaczej niż dziś. Fragment rozmowy Sarkozy’ego z Henrim Guaino, autorem przemówień przyszłego prezydenta: „Henri: «Dla mnie ideą przewodnią powinna być kwestia pracy». Nicolas: «Tak, tak! Tak! Tematem przewodnim jest praca. Dla mnie są dwie idee: Francja się nie skończyła, i praca»”. Tak rodzi się polityczna dobra opowieść. Francja, choć w ruinie, przetrwa – oto „good story”. „Kwestia pracy” to tylko litania.

3.

Siedem lat później. Literacką Nagrodę Nobla otrzymuje Patrick Modiano i tego samego roku publikuje kolejną powieść Żebyś nie zgubił się w dzielnicy7. Choć książka ma pewne elementy autobiograficzne (główna postać, mimo zmienionego nazwiska, ma sporo cech autora), to jest to jednak klasyczna proza bazująca na tworzeniu opowieści, które nawet jeśli dzieją się w określonym czasie i miejscu, to przynależą jednak do świata fikcji i tak są odbierane. To literatura na antypodach narracji polityków, mająca zresztą za motto cytat ze Stendhala: „Nie potrafię ukazać rzeczywistości faktów, mogę najwyżej prezentować cień”.

Książka Patricka Modiano cieszyła się jednak najwyżej częścią tego rozgłosu, który stał się w tym samym roku udziałem Merci pour le moment (Dziękuję za tę chwilę) Valérie Trierweiler – „eseju”, w którym była partnerka nowego prezydenta Francji, François Hollande’a, z reporterską pieczołowitością (jest zawodową dziennikarką) opisała codzienne życie z tym, który ją zdradził. Technika momentami wydaje się bliska metodzie Rezy. Są przywołania mikrodialogów, są bardziej czy mniej błyskotliwe opisy, zaś prezydent (zanim jeszcze okaże się skończonym draniem) jest najwyżej wyrachowany i – w życiu prywatnym – niepoprawny polityczne. Ich rozmowa przy stole: „Dużo czasu zajmuje ci, by być tak piękną?” – pyta prezydent. „Tak, trochę” – odpowiada Valérie. Hollande: „Jednocześnie nie wymaga się od ciebie niczego więcej”. Później jest już tylko gorzej. A jednak, mimo imponującego nakładu (mówi się o bez mała pięciuset tysiącach w kilku dodrukach), wpływ książki jest ograniczony. Katastrofalne sondaże Hollande’a wyglądały katastrofalnie jeszcze przed publikacją, nawet przeciwnicy prezydenta krytykują Valérie Trierweiler za nieodpowiedzialność i szkodzenie autorytetowi urzędu, nie konkretnego człowieka.

Prawdziwym wydarzeniem na rynku książkowym 2014 roku jest bowiem Le Suicide français (Francuskie samobójstwo) Érika Zemmoura – olbrzymi pamflet (534 strony!) przekonujący o końcu cywilizacji francuskiej. Ta książka realizuje oczekiwania stawiane politycznym narracjom, w jakich lubował się Sarkozy: ma „good story” (tu budowaną na lęku) i mówi rzeczy, które czytelnicy wiedzą (choć niekoniecznie są związane z prawdą). Odpowiada na zapotrzebowanie tych wszystkich, którzy potrzebują nowych mitologii – zbiorów tez opartych nie na rozumie, ale na wierzeniach, lękach, fobiach. Zemmour nie bawi się w subtelności spod znaku Stendhala i Modiano: deklaruje, że pisze o rzeczywistości faktów (już tą deklaracją wyłączając się z rzeczywistości faktów) i stara się tego dowodzić, sięgając – wyrywkowo – po bardziej czy mniej wiarygodne statystyki. Ma też Zemmour coś dla tych, którzy czuli się poirytowani – rzekomym bądź faktycznym – wpływem książki Valérie Trierweiler na majestat Republiki: główny motyw jego pamfletu to zatroskanie losami kraju. Więcej: tęsknota za wielką Francją. Sarkozy wierzył, że „Francja się nie skończyła”, a i tak siedem lat przed Le Suicide français już sama sugestia jej końca była katalizatorem negatywnych emocji. Jakże łagodnym w porównaniu ze stwierdzeniem (nawet nie tezą) Zemmoura, że Francja ginie, co więcej, z własnej woli.

Ginie, bo nie jest rządzona twardą ręką, tylko poddaje się dyktatowi emigrantów, gejowskiego lobby i Unii Europejskiej. Ginie przez feministki i maj’68, przez liberalizm i globalizację. A przede wszystkim ginie przez siebie samą, bo wyrzekła się tradycyjnych narodowych i historycznych wartości, bo nie czerpie z dawnej świetności, bo nie zna własnej historii. Lista jest dłuższa.

Szczególne miejsce zajmuje u Zemmoura próba rewizji oceny okresu Vichy i rządów Pétaina. Uderza on w tę samą strunę, na której po wojnie (i później) grali nie tylko francuscy nacjonaliści, ale także nie tak odosobnieni działacze lewicowi, którzy w Państwie Francuskim okresu wojny widzieli źródło wielu polityczno-systemowych inspiracji.8 I jedni, i drudzy odnajdywali w działaniach Pétaina podwójną grę – rodzaj paktu z diabłem, który pozwolił ocalić i Francję, i francuskich Żydów. Takie myślenie zostało obalone przez amerykańskiego historyka Roberta Paxtona w szeregu prac z lat siedemdziesiątych minionego wieku (nie było „podwójnej gry” – był francuski rasizm i faszyzm), które – nie bez zawirowań – zostały ostatecznie uznane we Francji za dzieła niejako kanoniczne, ale w ostatnich latach ich pozycja coraz częściej jest kwestionowana.

Książka Zemmoura była nad Sekwaną prawdziwym fenomenem – sondaże pokazywały, że wiarę w jego tezy deklarowało niemal czterdzieści procent Francuzów. Większość z nich wykazywała sympatie do prawicy, ale duża część widziała swoje miejsce na lewej stronie sceny politycznej. Le Suicide français jest zatem publikacją, która swój sukces zbudowała już na innych niż tradycyjne podziałach preferencji wyborczych. „Jego [Zemmoura] książka – pisał Marek Bieńczyk – wpisuje się w powszechny w dzisiejszej Europie gest usuwania politycznego środka, bez względu na to, czy środek ma zabarwienie socjaldemokratyczne, czy republikańsko-konserwatywne, twarz Mitterranda czy Chiraca, Sarkozy’ego czy Hollande’a. Kiedy porówna się programy polityczne Frontu Narodowego i Frontu Lewicy (antysystemowej koalicji radykalnej lewicy, której liderem jest Jean-Luc Mélenchon), widać wyraźnie, że ich rdzeń jest identyczny: potępienie traktatu z Maastricht, potępienie polityki liberalnej i potępienie elit, niechęć do euro, uwznioślenie «prostego ludu», a zwłaszcza prekariatu, nieufność do mediów jako do sługi międzynarodowego kapitału, tęsknota za mocną interwencyjnością państwa."9 Zemmour wykorzystał te strategie, które długo stosowali francuscy politycy, pisząc własne książki z pogranicza fikcji i dokumentu a podporządkowane efektywności „good story”, ale oddał je na usługi nowych ideologii. Literacką odpowiedzią (kontynuacją?) na Le Suicide français była opublikowana rok później Uległość Michela Houellebecqa, książka szeroko dyskutowana i w Polsce, zwykle jednak w oderwaniu od wyjątkowo dwuznacznego kontekstu, w którym się zrodziła i który bardziej może ożywiała, niż kwestionowała.

Powieść Houellebecqa czerpie pełnymi garściami z sukcesów tych „politycznych” książek publikowanych masowo we Francji, które miały dla Francuzów charakter nowych mitologii: diagnoz opartych na „tym, co wiadome, nawet jeśli to nie jest prawda”. Tych książek, które umacniały czytelników w ich uprzedzeniach, nie zaś burzyły jakieś porządki. Nie stanowi – na poziomie formalnym – jakiegoś przełomu, romansując zaś z czytelnikiem, odwołuje się do jego skłonności rozmazywania granic między rzeczywistością a zmyśleniem. To sprawna wersja pisarstwa granicznego, które w opowieść o zwycięstwie bractwa muzułmańskiego w 2022 roku, wplata nazwiska rzeczywistych, aktywnych dziś polityków, czyniąc ich zresztą winnymi za to, co Zemmour nazwałby „francuskim samobójstwem”.

A liczba takich książek jak Uległość Houellebecqa rośnie, i choć nie ma badań opisujących związek popularności tego typu pisarstwa ze wzrostem popularności Frontu Narodowego, to łatwo też zauważyć, że autorzy tych powieści opowiadają tę samą „good story”, co Marine Le Pen, nawet jeśli są wobec niej bardziej krytyczni niż Houellebecq (bądź krytyczni w sposób łatwiejszy do zauważenia).

Garść tytułów z roku 2016. Michel Wieviorka Le Séisme (Trzęsienie ziemi): Marine Le Pen wygrywa wybory prezydenckie, formuje radykalny rząd (Éric Zemmour – ministrem), zmienia geopolitykę Francji. Kolejny (czwarty) tom sagi Sabri’ego Louataha Sauvages (Dzicy) o francuskim prezydencie rodem z Algierii. Wybory prezydenckie i kandydat o muzułmańskich korzeniach to także temat Moi, président (Ja, prezydent) Mathieu Janina. Walka o fotel głowy państwa to fabuła kolejnej części serii Marka Dugaina Ultime partie… (Część ostateczna…) Za tymi wszystkimi powieściami (pisanymi również przez socjologów czy politologów) katalizującymi lęki Francuzów stoją wielkie wydawnictwa, niektórzy autorzy podpisali już kontrakty z telewizją i kinem.

4.

Najnowszy dramat Michela Vinavera pozostaje w wyraźnej opozycji do tej wzmagającej fali literatury prawd urojonych. Jeśli 11 września był – pisaną na gorąco – refleksją na temat wzrastającego wpływu „good story”, to Bulwar Bettencourt jest próbą znalezienia drogi powrotnej do krainy rozsądku. To nie tyle negacja literatury operującej fikcją (lub literatury dokumentalnej), ile próba napisania utworu, który stawia przed czytelnikiem wymóg postawienia pytania o granice rzeczywistości i zmyślenia. A jednocześnie jest to bardzo donośny głos w dyskusji o prawie dostępu do informacji i o prawie do prywatności. Ale u Vinavera nic nie jest proste.

Ten tekst ma charakter dokumentalny. Michel Vinaver przeprowadził poważne kwerend, próbując zrekonstruować to, co zdarzyło się w domu spadkobierczyni imperium L’Oréal usytuowanym w Neuilly-sur-Seine (tym samym Neuilly-sur-Seine, które stało się trampoliną do kariery Nicolasa Sarkozy’ego), a także wpisując rodzinę kosmetycznych potentatów w określoną sytuację historyczną (stąd powracająca opowieść o przodkach rodu). Doprowadził w ten sposób do zderzenia dwóch czasoprzestrzeni – historycznej (w tym wojennej) i tej najwspółcześniejszej; obie prezentowane są niemalże symultanicznie. Opowieść o biednym chłopaku, który przeżywa (tym razem naprawdę) swoją Bildungsroman dzięki wynalezieniu farby do włosów jest chronologicznym wstępem do „good story” o rodzie, który – również romansując z Pétainem – stał się niemal wszechmocny. I nagle tych półbogów potrafi skłócić i oszukać sprytny naciągacz, wystawiony później z kolei do wiatru przez majordomusa – autora potajemnych nagrań. Śmiech Figara nabijającego w butelkę Almavivę mógłby dobiegać z wielu stronic tego tekstu.

Kluczową kwestią dramatu są właśnie sekretne taśmy, które w obszernych fragmentach zostały wraz z wybuchem skandalu upublicznione. Rozmowy w Neuilly nie dotyczyły bowiem tylko spraw intymnych – portal Mediapart, decydując się na umieszczenie fragmentów cyfrowych nagrań na swojej stronie internetowej, zwracał uwagę, że dotyczą one spraw państwowych – gośćmi Bettencourtów byli politycy, również Nicolas Sarkozy (który, być może, uzyskał w ten sposób wsparcie finansowe dla swojej prezydenckiej kampanii).

Jaka część dialogów znajdujących się w tekście Vinavera jest transkrypcją tych nagrań? Otóż nie wiadomo. W wyniku długiej batalii prawnej portal został zmuszony do usunięcia nagrań ze swojej strony – nie jesteśmy więc w stanie porównać z nimi tekstu Vinavera. Oskarżono dziennikarzy, że nie szanują intymności nagranych osób (śmieszne, że zarzuty te formułowało między innymi środowisko Sarkozy’ego, pierwszego prezydenta, który z prywatności uczynił dobro wspólne). Z drugiej strony uczynienie z nagrań dzieła sztuki (jeśli faktycznie zostały włączone do Bulwaru Bettencourt) można odczytywać jako wyraźną próbę wsparcia dla dziennikarzy, którzy stają przed sądem i w niekończących się procesach powołują się na prawo do jawności informacji i wolności swojej pracy. Vinaver przeniósł sprawę w nowy kontekst – o ile można było próbować oskarżać media o nieuszanowanie prywatności (i cenzurując je, domagać się usunięcia materiału), o tyle zmiany w dramacie trzeba by odbierać jako próbę cenzury tym razem artystycznej, a jednocześnie – paradoksalnie – jako ujawnienie treści nagrań przez ich wskazanie w tekście.10

Ten niepewny status tekstu (na ile jest to dokument z wykorzystaniem źródeł, na ile próba rekonstrukcji?)  kieruje uwagę na kwestię prawdziwości opisanych zdarzeń i oczekiwań odbiorców: czym ma być ta narracja? Kreacją literackiej fikcji? Próbą zacytowania wypowiedzianych naprawdę zdań? A może w ogóle oderwanym od taśm, samodzielnym utworem literackim – czy wówczas byłby jednak mniej prawdziwy?

Bo paradoksalnie Vinaver powraca w tym utworze do swojej techniki „teatru codzienności”: dostrzegania w tym, co dzieje się wokół nas, w tym, co się mówi bądź myśli, struktur już udramatyzowanych, układających się w historie w sposób naturalny, nie zaś na skutek działań mających na celu wykreowanie „good story”. Ale nie jest to – jak chciałyby francuskie poetyki definiujące fabuły o możnych żyjących w rezydencjach za wysokim murem – tragedia, gatunek wysoki, choć przecież o tym marzyliby wszyscy politycy kreujący się we własnych opowieściach na posągowych mężów stanu.

Twórcy teatralni pokolenia Vinavera, głównie – nieżyjący już – Patrice Chéreau czy Roger Planchon – odnaleźli w dziewiętnastowiecznej klasyce francuskiego bulwaru bardzo gorzką refleksję o beztrosce nietykalnych, ale także klucz do mentalności Francuzów. Wywoływali tym skandale, bo każdy woli być bohaterem gatunku wysokiego: nikt nie chce występować w farsie, nawet jeśli nie jest ona wesoła. Vinaver zbliża się do diagnoz i technik sprzed paru dekad. Jednak nie tylko pokazuje dzisiejszym półbogom, w jakiej literaturze jest ich miejsce, ale także przypomina, że literatura nie została powołana do utwierdzania w rojeniach, ale raczej do wstrząsania uprzedzeniami. Odbiera literaturę polityczną politykom.

  • 1. W drukowanym w „Dialogu” przekładzie Anna Wasilewska proponuje: „czyli wydarzyło się we Francji”.
  • 2. Wypowiedź dotyczyła reelekcji Geroge’a W. Busha w 2004 (i przegranej Johna Kerry’ego). Cyt. Za: Christian Salmon Une machine à fabriquer des histoires „Le Monde diplomatique”, sierpień 2006.
  • 3. Por. Catherine Achin Nicolas Sarkozy ou la masculinité mascarade du Président, „Raisons politiques” nr 31/2008.
  • 4. Cyt. za tamże, s. 16.
  • 5. Philippe Ridet Yasmina Reza raconte Nicolas Sarkozy, „Le Monde” z 23 sierpnia 2008.
  • 6.   Philippe Lançon Yasmina Reza, portrait gâché de Sarkozy, „Libération” z 23 sierpnia 2007.
  • 7. Polskie wydanie: Patrick Modiano Żebyś nie zgubił się w dzielnicy, przełożyła Bożena Sęk, Sonia Draga, Warszawa 2014.
  • 8. Por. Piotr Olkusz Laicka religia Jeana Vilara, „Dialog” 9/2016.
  • 9. Marek Bieńczyk Koniec Francji i inne nadzieje, „Tygodnik Powszechny”, nr 34/2015.
  • 10. Por. Edwy Plenel Les enregistrements clandestins, le délit d’atteinte à la vie privée et l’investigation journalistique, „Legicom” 1/2015.

Udostępnij

Piotr Olkusz

W zespole redakcyjnym „Dialogu” od roku 2009. Z wykształcenia teatrolog i romanista. Zajmuje się przede wszystkim teatrem francuskim, instytucjonalnymi uwarunkowaniami estetyki teatralnej, rozwojem idei teatru popularnego, a także osiemnastym wiekiem w teatrze i narodzinami nowoczesności. Tłumaczył teksty teoretyczne i literackie (w tym sztuki teatralne). Wykłada w Instytucie Kultury Współczesnej Uniwersytetu Łódzkiego, jest także recenzentem portalu teatralny.pl.