1_115_x_1895_web.jpg

Uczniowie Szkoły Podstawowej nr 81 przy pomniku Pękniętego Serca, łódź 2015, fot. Marcin Stępień/Agencja Gazeta

Drabina krzywdy, zazdrości i zapomnienia

Justyna Kowalska-Leder
W numerach
Czerwiec
2017
6 (727)

W ubiegłym roku, a więc ponad siedemdziesiąt lat od zakończenia drugiej wojny światowej, na półki księgarń trafiła książka Agnieszki Daukszy Klub Auschwitz i inne kluby. Rwane opowieści przeżywców.1 Składa się z rozmów przeprowadzonych z dziewięciorgiem członków Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych. W ich wspomnieniach pojawiają się budzące grozę nazwy doskonale znane czytelnikom: oprócz Auschwitz-Birkenau – Majdanek, Bergen-Belsen, Ravensbrück, Buchenwald, Gross-Rosen, Dachau. W tym wielogłosowym splocie opowieści, dotyczących zarówno doświadczenia lagrowego, jak i powojennych losów „przeżywców”, natrafiamy na enigmatyczne napomknienie o jeszcze jednym obozie. 

Lidia Maksymowicz, wspominając dziś swój pobyt w Birkenau, wraca pamięcią do wydarzenia, które rozegrało się w obozowym szpitalu: „Wówczas zabierali dzieci do Łodzi, do obozu dziecięcego – tam była tragedia. Ten obóz był jak gdyby w środku getta. Ta kobieta [lekarka] mnie przetrzymała na rewirze i na szczęście tam nie ­trafiłam”2. O szczęściu, jakim było uniknięcie selekcji do dziecięcego obozu w Łodzi i pozostanie w KL Auschwitz-Birkenau, opowiada siedemdziesięciopięciolatka, której ciało do dziś nosi ślady pseudomedycznych eksperymentów doktora Mengelego. Testował na niej między innymi szczepionki, skutkujące rozległym i bardzo bolesnym owrzodzeniem skóry u wówczas trzy-, a potem czteroletniej dziewczynki. Gdy znalazła się w obozie pod koniec 1943 roku, szybko została oddzielona od matki, która nocami podczołgiwała się pod barak dziecięcy, by przekazać córce choć kęs jedzenia. Lidia Maksymowicz do dziś pamięta umierające dzieci, a także widok stosu trupów, wśród których – jak jej mówiono – miało leżeć ciało matki. W rozmowie z Agnieszką Daukszą wspomina dni spędzane na pryczy, gdzie kiwała się nieustannie, cierpiąc wraz z innymi dziećmi na chorobę sierocą. W swojej opowieści wraca do zimnego, brudnego baraku, którego podłoga była śliska z powodu zalegającego na niej kału. W pamięci byłej więźniarki zapisał się jej własny płacz, smak zupy z brukwi, łupin i przegniłych marchewek, a także ciągłe walki o kromkę ciemnego chleba, jakie toczyli między sobą kilkuletni mieszkańcy baraku. Po wyzwoleniu obozu przez Armię Czerwoną została przygarnięta przez mieszkające w okolicach Oświęcimia bezdzietne małżeństwo, które na terenie Birkenau wśród baraków i stosów trupów dostrzegło wychudzoną czterolatkę o wyglądzie staruszki. Czym więc, u licha, musiał być ten dziecięcy obóz w Łodzi, do którego „na szczęście” nie trafiła? – zapyta, jak sądzę, niemal każdy czytelnik Klubu Auschwitz i innych klubów. Lagier ten nie wpisał się bowiem ani w polską pamięć zbiorową, ani nawet w lokalną pamięć łodzian.

Prewencyjny Obóz Policji Bezpieczeństwa dla Młodzieży Polskiej w Łodzi został wyodrębniony na terenie tamtejszego getta za pomocą wysokiego drewnianego parkanu w grudniu 1942 roku. Oficjalnie miał pełnić funkcje izolacyjne i wychowawcze w stosunku do kryminalistów w wieku od dwunastu do szesnastu lat. Jednak więziono w nim nawet dwuletnie dzieci pochodzące z Generalnego Gubernatorstwa oraz z terenów polskich włączonych do Trzeciej Rzeszy. Trafiały tam z sierocińców lub prosto z ulicy, oskarżone o włóczęgostwo, kradzież, demoralizację, co w praktyce mogło oznaczać wyrecytowanie prześmiewczego wierszyka o Hitlerze, zerwanie jabłka z obcego sadu lub niestawienie się do pracy w gospodarstwie prowadzonym przez Niemców. Do dziecięcego lagru przy Przemysłowej kierowano również dzieci Polaków wysyłanych do więzień lub obozów za udział w organizacjach konspiracyjnych.

Wśród więźniów obozu przy ulicy Przemysłowej w Łodzi nie było żadnych dorosłych, a przebywające tam dzieci, całkowicie odizolowane od świata zewnętrznego, zmuszane były do rozmaitych prac: szycia ubrań, wyplatania butów ze słomy, reperacji tornistrów, prostowania igieł. Umierały z głodu i zimna, z powodu tyfusu, a także od obrażeń odniesionych w wyniku sadystycznych zabaw obozowych nadzorców, albo na skutek surowych kar, które wymierzane były za wszystko, co zostało uznane za brak posłuszeństwa, na przykład za mówienie po polsku, zjedzenie podniesionego z ziemi kawałka chleba lub niedokładnie wykonaną pracę. Dzieci bito albo zamykano na dwa lub trzy dni w karcerze, w którym musiały stać w zimnej wodzie sięgającej kostek. Ponieważ Niemcy niemal doszczętnie zniszczyli dokumentację obozową, trudno powiedzieć, ile dzieci trafiło do lagru przy ulicy Przemysłowej. Wedle szacunków z połowy lat sześćdziesiątych miało ich być nawet piętnaście tysięcy, w ostatnich latach mowa jest o liczbie około półtora tysiąca.3 Do stycznia 1945 roku, kiedy do Łodzi wkroczyła Armia Czerwona, dotrwało około dziewięciuset małych więźniów. Zaraz po wojnie na terenie lagru dziecięcego wojska radzieckie utworzyły obóz, o którym nie wiadomo nic poza tym, że funkcjonował do połowy 1947 roku. Po jego likwidacji mieszkańcy Łodzi przystąpili do szabru, rozbierając płoty i baraki. Aktualnie znajduje się tam osiedle mieszkaniowe, z typowymi dla lat sześćdziesiątych klockowatymi, kilkupiętrowymi blokami.

W okresie PRL upamiętnianie łódzkiego obozu dziecięcego miało wymiar paradoksalny. Pamięć kultywowana z propagandowym przytupem, koturnowa i instrumentalizująca byłych więźniów, ani nie wpłynęła na środowisko lokalne, ani nie odcisnęła się na kształcie polskiego imaginarium zbiorowego. Taki styl komemoracji wyłonił się w połowie lat sześćdziesiątych, kiedy patronem miejscowej szkoły podstawowej zostały „Bohaterskie Dzieci Łodzi”, a w jej gmachu w 1969 roku otwarto izbę pamięci, w której do dziś obejrzeć można makietę przedstawiającą obóz. Wtedy ogłoszono również konkurs na pomnik Martyrologii Dzieci Polskich, który – z wielką pompą, przy udziale przedstawicieli władz państwowych oraz kompanii Wojska Polskiego – odsłonięty został na Bałutach w 1971 roku. Jedną z sił napędowych dla tych upamiętnień było wznowienie w 1965 roku działalności Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, która – próbując nie dopuścić do przedawnienia niemieckich przestępstw wojennych – gromadziła materiał dowodowy, w tym również relacje byłych więźniów lagru dziecięcego w Łodzi. Upamiętnienie tego właśnie obozu było z perspektywy władz państwowych niezwykle cenne ze względów propagandowych. Martyrologia dzieci, a więc najbardziej niewinnych wśród wszystkich ofiar zbrodni wojennych, stanowiła znakomite narzędzie do zakwestionowania przesłania listu biskupów polskich do biskupów niemieckich z 1965 roku. Władze PRL skorzystały z okazji, by polski Kościół ustawić w roli sprzymierzeńca hitlerowskich morderców dzieci (polskich!), i podważyć słynne słowa „przebaczamy i prosimy o wybaczenie”. Wydarzenia marca 1968 roku jeszcze bardziej podniosły propagandową atrakcyjność obozu przy Przemysłowej. Cierpienie „prawdziwie polskich” dzieci, zapomnianych dotąd bohaterów wojny rzucono na szalę mającą przeważyć tragedię ofiar Holokaustu, o których pamięć – jak głosiła propaganda – była wówczas przedmiotem handlu i szantażu moralnego ze strony ocalałych z Zagłady. Dodajmy, że ocalałych oczywiście dzięki miłosierdziu i heroizmowi Polaków, wobec których Żydzi mieli uparcie manifestować wrogość i niewdzięczność.

Szczególna intensyfikacja oficjalnych celebracji pamięci o obozie dziecięcym w Łodzi przypadła więc na koniec lat sześćdziesiątych i lata siedemdziesiąte. Wtedy właśnie w Międzynarodowym Dniu Dziecka uczniowie okolicznych szkół i harcerze prowadzani byli na uroczystości odbywające się pod pomnikiem, który ze względu na swój kształt, a być może również z powodu niechęci łodzian do martyrologicznego patosu nazwy oficjalnej, obwołany został Pomnikiem Pękniętego Serca. Przymusowy udział w celebrach nie zachęcał dzieci i młodzieży do poznania historii upamiętnianej przez monument. Potwierdzają to głosy ówczesnych uczniów pobliskich szkół zebrane przez dziennikarzy łódzkiego wydania „Gazety Wyborczej” w siedemdziesiątą rocznicę zamknięcia obozu przy Przemysłowej.4 Okazuje się, że uczestnicy akademii „ku czci” nie bardzo wiedzieli, o czyją cześć w tym wszystkim chodzi. W kolejnych dekadach, począwszy od lat osiemdziesiątych, przymus oficjalnych uroczystości stopniowo wygasał, a historia łódzkiego lagru dziecięcego osuwała się w strefę niepamięci.

Zmiana nastąpiła na początku drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku wraz z wyłonieniem się lokalnych inicjatyw nakierowanych na upamiętnienie obozu. W 2011 roku Szkoła Podstawowa nr 81 im. Bohaterskich Dzieci Łodzi przystąpiła do realizacji projektu edukacyjnego „Uwolnić Chudego – dziś dajemy Wam nie tylko pamięć”5, który stanowił próbę zmiany dotychczasowych form komemoracji.6 We wcześniejszych latach, już po zaprzestaniu oficjalnych celebr, szkoła organizowała mniej spektakularne wydarzenia: spotkania z byłymi więźniami, prelekcje, a także zwiedzanie terenu byłego obozu. Jednak uczniowie traktowali je jako kolejne zajęcia obowiązkowe, a społeczność lokalna ignorowała te inicjatywy. Projekt „Uwolnić Chudego” nastawiony był więc przede wszystkim na aktywizowanie dzieci, którym zaproponowano udział w kilku akcjach performatywnych. Jedna z nich polegała na zaznaczeniu granic dawnego obozu za pomocą sznurka, dzięki czemu na terenie blokowiska zwizualizował się zarys lagru. Pomysł ten stanowił nawiązanie do relacji byłej więźniarki, która jako mała dziewczynka – zaraz po wyzwoleniu – wyszła z obozu, ciągnąc za sobą nitkę ze sprutej czapki. Było to jej zabezpieczenie na wypadek, gdyby poza parkanem wyznaczającym granice lagru zagubiła się lub znalazła w niebezpieczeństwie. Nitka miała umożliwić powrót do paradoksalnie bezpiecznej, bo dobrze znanej przestrzeni obozu.

Uczniowie wzięli również udział w akcji zorganizowanej wokół gruszy – niemego świadka historii. Drzewo rosnące dziś na trawniku między blokami mieszkalnymi zapisało się w pamięci byłych więźniów jako „krwawa gruszka”, w pobliżu której wymierzano im kary, między innymi za złamanie zakazu zrywania jej owoców, a nawet podnoszenia ich z ziemi. Uczniowie biorący udział w akcji mogli powiesić na gruszy dowolne owoce, a następnie częstowali nimi mieszkańców osiedla. Ci ostatni zostali wcześniej zaproszeni przez młodzież do udziału w imprezie. Wręczono im pisemne zaproszenia, na których nie zabrakło podstawowych informacji o historii obozu. W akcji performatywnej, a właściwie w akcjach, bo było ich kilka – również w pobliżu Pomnika Pękniętego Serca – wzięli także udział byli więźniowie obozu dziecięcego. Nazwa projektu została zainspirowana właśnie przez nich. „Chudym” zwykli określać przeraźliwie szczupłą postać chłopca, będącą elementem Pomnika Martyrologii Dzieci.

Urywki z akcji „Uwolnić Chudego” można obejrzeć w filmie Urszuli Sochackiej Nie wolno się brzydko bawić, którego premiera odbyła się w 2013 roku. Ten autobiograficzny dokument to przede wszystkim zapis doświadczenia dojrzałej kobiety, która wkrótce po śmierci ojca odkrywa, że był on więźniem obozu przy Przemysłowej i że w ogóle taki obóz istniał. Film stanowi rodzaj nigdy nieodbytej rozmowy z ojcem. Jej istotnym wątkiem jest dzieciństwo autorki, w które wpisana była tajemnica, odciskająca się na życiu rodziny terroryzowanej przez ocaleńca z lagru. „Przeniósł obóz do domu, mamę zatruł strachem, nas winą” – wyznaje Sochacka. W filmie, mimo że jest on zogniskowany wokół relacji córki z ojcem, ścierają się ze sobą, a raczej nakładają na siebie różne głosy i perspektywy, które w efekcie tworzą dwa główne nurty wielogłosowej opowieści: pierwszy z nich mówi o doświadczeniu dzieci uwięzionych w obozie przy Przemysłowej, drugi dotyka kwestii pamięci. Substytutem rozmowy z ojcem na temat tego, co spotkało go w lagrze, stają się dla Sochackiej spotkania z byłymi więźniami łódzkiego obozu. Natomiast wątek pamięci tworzą przede wszystkim obrazy z akcji „Uwolnić Chudego” – Urszula Sochacka była zresztą spiritus movens tego projektu.

Na stronie tytułowej dramatu Wyspa Chudych Karolina Maciejaszek umieściła informację, że jest on inspirowany historią obozu przy ulicy Przemysłowej w Łodzi. Podstawowym źródłem dostępu do niej był z pewnością dokument Nie wolno się brzydko bawić. Główna bohaterka dramatu, Ula, mająca opracować i wykonać monodram Wyspa Chudych – podobnie jak Urszula Sochacka w swoim filmie – wyznaje publiczności: „Przecież ja ledwo cokolwiek z siebie rozumiem. Z relacji z moim ojcem prawie nic”. I mimo że próbuje uniknąć konfrontacji z jego doświadczeniem obozowym, okazuje się to niemożliwie. Od tyranii ojca nie ma ucieczki. Ula z dramatu Karoliny Maciejaszek, będąc dorosłą kobietą, walczy o podmiotowość, próbuje zbudować poczucie własnej wartości i sprawczości. Nie jest to łatwe: „Zawsze tak samo. Zawsze w centrum. Zawsze musi być o Tobie i po Twojemu” – mówi słowami Urszuli Sochackiej. Tak jak filmowy pierwowzór, w dzieciństwie poddawana była przymusowi jedzenia oraz bezwzględnego posłuszeństwa, a także na inne sposoby dręczona psychicznie przez ojca. I w filmie, i w dramacie przywołana jest scena, która rozegrała się podczas rodzinnej przejażdżki samochodem. Ku przerażeniu Uli i jej siostry, ojciec kazał matce wysiąść z auta stojącego tuż nad urwiskiem. Perwersyjna przyjemność, rozkosz czerpana z poczucia władzy, jakiej doświadczał widząc strach w oczach najbliższych, były powtórzeniem schematu, z którym zapoznał się w obozie, tyle że wówczas z perspektywy ofiary.

Doskonale znają go Dzieci z dramatu Karoliny Maciejaszek i byli więźniowie – bohaterowie filmu Urszuli Sochackiej. Jedno z ich wspomnień dotyczy dziewczynki, którą Niemcy wyprowadzili z baraku nagą na mróz, a następnie polewali zimną wodą. Mali współwięźniowie zostali ustawieni wokół, tak aby odciąć jej drogę ucieczki. Miał to być dowcip obozowych nadzorców: „Dyngus, to było pokazanie jak się odbywa dyngus”. Ojciec z Wyspy Chudych i towarzyszące mu Dzieci zadręczają Ulę historiami obozowymi, z których wiele zostało zaczerpniętych z filmu Sochackiej. Wspominają kary stosowane przez nadzorców; szczególnie mocno zapisały się w ich pamięci te, które wymierzano w pobliżu krwawej gruszy. Dobrze pamiętają też techniki unikania bólu: „Jak się przewróciłeś, to trzeba dość szybko wstać, żeby nie dostać kopniaka, ale nie za szybko, żeby nie dostać po pysku”. Przywołują również sadystyczny eksperyment Niemców, którzy pozwolili skrajnie wygłodniałemu chłopcu najeść się bez żadnych ograniczeń, w efekcie czego zmarł, a właściwie pękł jak zbyt napompowany balon.

Druga część, a zarazem epilog dramatu Karoliny Maciejaszek, to publiczne spotkanie z byłymi więźniami obozu dziecięcego, prowadzone przez Dziennikarkę pod hasłem „Obóz Niepamięci”. To kolejne nawiązanie do prowadzonych w ostatnich latach upamiętnień lagru przy Przemysłowej. W 2015 roku w siedemdziesiątą rocznicę zamknięcia obozu łódzka „Gazeta Wyborcza” opublikowała cykl artykułów zatytułowany właśnie Obóz Niepamięci7. Składały się na niego między innymi rozmowy z byłymi więźniami i wywiady z historykami prowadzącymi badania nad drugą wojną światową. Łódzcy dziennikarze odtworzyli dzieje obozu, nakreślili sylwetki nadzorców, podjęli też kwestię tak zwanego drugiego pokolenia, nie zawsze świadomego, że dorastało w cieniu lagru. Pisali o latach powojennych: o budowie osiedla mieszkaniowego na terenie dawnego obozu, o odsłonięciu pomnika, o uroczystych celebrach, które nie wytworzyły żywej pamięci o przeszłości.

Dziennikarka z Wyspy Chudych w trakcie spotkania z byłymi więźniami próbuje objaśnić im znaczenie hasła „Obóz Niepamięci”. Staruszkowie upierają się bowiem, że tytuł ten zupełnie nie przystaje do ich odczuć. Doświadczenie obozowe stało się osią ich życia, na trwałe wpisało się w pamięć, przesłoniło wszystkie późniejsze wydarzenia. Dziennikarka przywołuje więc Muzeum Auschwitz-Birkenau, przez porównanie z nim chcąc ukazać rozmiary społecznej niepamięci o łódzkim obozie dziecięcym. Wtedy jedna z byłych więźniarek, Krystyna, mówi o zazdrości, jaką odczuwała wobec ocaleńców z Auschwitz, którzy zyskali nie tylko miejsce pamięci, ale przede wszystkim status niekwestionowanych ofiar – „Jakby to dziś powiedzieć… tacy celebryci Holokaustu. A my?” – pyta kobieta. W dokumencie Nie wolno się brzydko bawić kilkoro byłych więźniów obozu przy Przemysłowej podejmuje wątek potrzeby uznania ich cierpień oraz rywalizacji o pamięć z ocalałymi z innych obozów, szczególnie z Auschwitz. Jedna z bohaterek filmu, Genowefa Kowalczuk, wyznaje z pewnym zawstydzeniem: „Wybaczcie mi, ci, którzy byli w Oświęcimiu, ale ja po prostu byłam zazdrosna. […] Oni są uznani, oni mają obóz-muzeum, a my nic i jeszcze się wyśmiewali z nas”. Byli więźniowie obozu wspominają w rozmowach z Sochacką pogardę, z jaką spotkali się, gdy w latach siedemdziesiątych zgłosili się do Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Genowefa Górska, wracając do tamtych wydarzeń, nie kryje rozżalenia: „Mówią, że my tam byli na wczasach, że Oświęcim był gorszy”. Jan Kuczyński przywołuje słowa wyrzutu, jakie skierował wówczas do przedstawicieli ZBoWiDu: „Wy uznajecie tylko Oświęcim, Majdanek, Buchenwald!”. Tymczasem, jak twierdzą bohaterowie dokumentu Sochackiej, ich doświadczenie obozowe było szczególnie trudne, ponieważ jako kilkuletni więźniowie nie mogli liczyć nawet na cień pomocy czy wsparcia ze strony jakiejkolwiek dorosłej osoby. Byli zupełnie sami.

Przywołana opowieść Lidii Maksymowicz, ofiary eksperymentów doktora Mengelego, uświadamia, jaką rolę w utrzymaniu przy życiu dziecka w obozie odegrali dorośli więźniowie, a jej powojenne losy znakomicie wpisują się we wzorzec celebryty z Auschwitz – przedmiot zazdrości ocalałych z łódzkiego lagru. Tajemnica medialnego „sukcesu” Lidii Maksymowicz kryje się w tym, że po pierwsze – była najdłużej żyjącym dzieckiem w KL Auschwitz-Birkenau (od końca 1943 roku do wyzwolenia obozu w styczniu 1945 roku), a po drugie – na początku lat sześćdziesiątych jej historia wpisała się we wzorzec „cudownego odnalezienia matki i córki”, dzięki czemu stała się głośna nie tylko w Polsce. W 1962 roku, ponaddwudziestoletnia wówczas Lidia, otrzymała od Czerwonego Krzyża informację, że jej biologiczna matka przeżyła obóz, mieszka aktualnie w ZSRR i uporczywie poszukuje córki. Ich pierwsze spotkanie od czasu rozstania w Birkenau stało się medialną sensacją, a opowieść o nim – jak zapewnia pani Lidia – do dziś budzi wzruszenie podczas publicznych spotkań z byłymi więźniami. W trakcie rozmowy do książki Klub Auschwitz i inne kluby udostępniła swoje domowe archiwum:  „A tu jest cały album z wycinkami i artykułami z gazet zagranicznych, które o mnie pisały – włoskimi, szwedzkimi, fińskimi, angielskimi, rosyjskimi, niemieckimi, japońskimi i tak dalej”8 – wyjaśnia przeprowadzającej z nią wywiad Agnieszce Daukszy.

Rozmowy, które składają się na Klub Auschwitz i inne kluby, uświadamiają, jak wąskie jest grono więźniów-celebrytów, do którego bez wątpienia należy Lidia Maksymowicz. Jednocześnie unaoczniają coś na kształt drabiny zazdrości i poczucia krzywdy, na której szczeblach w różnych miejscach sytuują się ocalali z obozów. Stefan Lipniak, były więzień Auschwitz, wyznaje: „Zazdroszczę Żydom Holokaustu. […] Zazdroszczę im tego terminu Holokaust. Mocny jest. […] Od razu wiadomo, o co chodzi. A my nie potrafiliśmy nazwać tego, co nas spotkało. «Wojna», «obozy», «niewola»? Tyle lat minęło, a my nie mamy nazwy”9. W odpowiedzi na ten kłopot Agnieszka Dauksza używa w odniesieniu do swoich rozmówców określenia „przeżywcy”, zauważając jednocześnie, że „brak nazwy dla polskiego doświadczenia obozowego czyni je w jakiś sposób niezauważalnym, wszak – jak wiadomo – «nienazwane nie istnieje dla nas».”10 Ten bezpostaciowy, przezroczysty status więźniów-Polaków może zaskakiwać w kontekście tego, co wiemy na temat polskiej pamięci zbiorowej o ofiarach lagrów. Jej przemiany najlepiej widać na przykładzie KL Auschwitz-Birkenau – obozu zajmującego centralne miejsce nie tylko w polskiej przestrzeni symbolicznej.

Przypomnijmy, że ustawa sejmowa z 2 lipca 1947 roku, sankcjonująca utworzenie muzeum, mówiła o „upamiętnieniu męczeństwa Narodu Polskiego i innych Narodów w Oświęcimiu”, a pomnik na terenie Birkenau, odsłonięty w 1967 roku, zdobiła następująca inskrypcja: „Miejsce męczeństwa i śmierci 4 milionów ofiar zamordowanych przez ludobójców hitlerowskich 1940-1945”. Ta polonizacja i uniwersalizacja ofiar obozu szczelnie przesłoniła doświadczenie Holokaustu.11 Mechanizm ten w najbardziej otwartej i konfrontacyjnej formie ujawnił się w marcu 1968 roku podczas tak zwanej sprawy encyklopedystów, kiedy to redaktorzy Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN ponieśli konsekwencje opracowania oddzielnych haseł dla obozu koncentracyjnego i obozu zagłady. Ośmielili się również napisać, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent ofiar eksterminacji w niemieckich lagrach było Żydami.  Jeszcze w połowie lat osiemdziesiątych Henryk Grynberg domagał się „zwrotu” Auschwitz Żydom i wprowadzenia istotnej korekty do słynnego motta Medalionów Zofii Nałkowskiej, które jego zdaniem brzmieć powinno: „Ludzie Żydom zgotowali ten los”.12 Dopiero w połowie lat dziewięćdziesiątych zmieniono napis na pomniku w Birkenau. Nie tylko zweryfikowano liczbę ofiar, lecz przede wszystkim podkreślono rozmiary Zagłady, informując, że wymordowano tam około półtora miliona mężczyzn, kobiet i dzieci, głównie Żydów z różnych krajów Europy. W latach dziewięćdziesiątych kwestia „prawa własności” do KL Auschwitz-Birkenau była jednym ze stałych tematów pojawiających się w mediach ogólnopolskich, a niekiedy również zagranicznych. Wtedy bowiem wybuchła seria sporów o symboliczne panowanie nad Auschwitz-Birkenau.13 Dotyczyły one klasztoru sióstr karmelitanek, który miał powstać w budynku należącym do kompleksu obozowego, symboli religijnych umieszczanych na „polu popiołów” w Brzezince oraz postawienia „krzyża papieskiego” na oświęcimskim żwirowisku.

Prymat polskiej martyrologii w Muzeum Auschwitz-Birkenau, trwający od końca wojny do lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, kompletnie rozmija się z poczuciem pominięcia i niedowartościowania, na które skarżą się bohaterowie książki Agnieszki Daukszy. Można więc powiedzieć, że ich doświadczenie zostało skradzione, upolitycznione, zinstrumentalizowane, podobnie jak cierpienie więźniów-dzieci z obozu przy Przemysłowej w Łodzi. W filmie Sochackiej jako szczególnie bolesne wspominają oni odtrącenie i poniżenie, jakie spotkało ich ze strony ZBoWiDu w latach siedemdziesiątych, a więc dokładnie w tym samym czasie, gdy władze państwowe hucznie fetowały cykliczne upamiętnienia „ich” obozu. Wyłania się z tego następujący schemat: im mocniejsze zaangażowanie czynników państwowych w upamiętnienie, tym bardziej dojmująca instrumentalizacja i marginalizacja byłych więźniów. Podczas lektury Klubu Auschwitz i innych klubów uwagę czytelnika zwrócić może również kwestia statusu materialnego „przeżywców”. Wydaje się on nader skromny, niekiedy wręcz bliski biedy. Niektórzy rozmówcy Daukszy żalą się na marne renty, zapomogi i wciąż kurczące się ulgi, a co ciekawe – w tym smutnym kontekście powtarza się wspomnienie o jednym z polskich rządów po 1989 roku. Alfreda Gorączko, była więźniarka Ravensbrück i Sachsenhausen, zaczyna płakać, gdy o tym mowa: „za czasów Suchockiej połowę mi zabrali tej mojej wypracowanej renty [wojennej]. Niby na dwa lata, ale nigdy nie przywrócili. I tutaj poczułam się bardzo dotknięta. […] Minęło już ponad dwadzieścia lat. Żadne rządy już tego nie przywróciły, ani komunistyczne, ani kapitalistyczne. Ani żadne diabły już tego nie oddadzą […]. Nikt się nie interesuje więźniami, bo jest ich już garstka”14.

Na to poczucie zapomnienia lub co najmniej marginalizacji wpłynął również „zwrot żydowski” dający się zaobserwować w polskiej pamięci zbiorowej na przełomie wieków, przejawiający się między innymi przyrostem beletrystyki i książek naukowych na temat historii Żydów oraz Zagłady, a także szeregiem działań w przestrzeni miast – oznaczaniem na ulicach granic gett, tworzeniem okolicznościowych murali – czy w końcu otwarciem Muzeum Historii Żydów Polskich. Co prawda, część tych inicjatyw tylko teoretycznie poświęcona jest upamiętnieniu Holokaustu, w praktyce zaś służy poprawie samopoczucia Polaków, poważnie nadwątlonego od czasu dyskusji wokół Sąsiadów Jana Tomasza Grossa.15 W tej kategorii mieszczą się liczne ławeczki Jana Karskiego, rekonstrukcja historyczna akcji likwidacyjnej getta w Będzinie czy projekt Tęsknię za Tobą, Żydzie Rafała Betlejewskiego.16 Nie zmienia to faktu, że koncentracja uwagi publicznej na żydowskim losie odbierana bywa przez „przeżywców” jako kolejna forma ich marginalizacji; „A my? Nie bardzo cokolwiek wiadomo. Obóz? Jaki obóz? Czy chodzi o getto? Tak pytają” – skarży się Krystyna, jedna z bohaterek Wyspy Chudych Karoliny Maciejaszek.

W przypadku Łodzi apogeum komemoryzacji Zagłady nastąpiło w 2004 roku, a więc w sześćdziesiątą rocznicę likwidacji tamtejszego getta. Władze miasta, organizacje społeczne i instytucje żydowskie przygotowały szereg inicjatyw upamiętniających i edukacyjnych, które w następnych latach zaowocowały kolejnymi wydarzeniami. „Ta uroczystość i związane z nią działania zmieniły Łódź radykalnie”17 – pisze Joanna Podolska, wymieniając trwałe formy upamiętnienia historii łódzkiego getta: monumentalny pomnik na stacji Radegast, Park Ocalałych, Pomnik Polaków odznaczonych Medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, kilkadziesiąt tablic informacyjnych umieszczonych na budynkach ważnych dla historii getta Litzmannstadt. Z tekstu Podolskiej emanuje zachwyt nad sprawnie przeprowadzoną akcją promocyjną miasta – „Obchody 60. rocznicy likwidacji getta, które zorganizował Urząd Miasta Łodzi w sierpniu 2004 roku, były niewątpliwie sukcesem Łodzi i samego prezydenta [Jerzego Kropiwnickiego]”18. Aby zrozumieć tę entuzjastyczną ocenę, przypomnijmy tamte wydarzenia:

"Przyjechało na nie ponad 5 tysięcy gości z całego świata, w tym kilkuset Ocalałych z rodzinami, np. kilkupokoleniowa rodzina (22 osoby!) Jacka Tramiela z USA, twórcy znanych firm komputerowych Commodore i współtwórcy ATARI, Josef Buchmann, biznesmen z Frankfurtu nad Menem, którego rodzice byli ofiarami getta Litzmannstadt. Przyjechali goście z Argentyny, Australii, Izraela i Stanów Zjednoczonych. Ci, którzy nie byli w Łodzi od czasów wojny, i ci, którzy często tu wracają… Wszyscy byli poruszeni. Gotowa była znaczna część pomnika ofiar getta na stacji Radegast, z której Żydzi wywożeni byli do obozów zagłady. Powstał Park Ocalałych, w którym ludzie, którzy przeżyli wojnę, wraz ze swoimi dziećmi, wnukami, a nawet prawnukami posadzili swoje drzewka pamięci. W marszu pamięci z cmentarza żydowskiego na stację Radegast wzięło udział kilka tysięcy ludzi, w tym parę tysięcy łodzian. W uroczystościach uczestniczyli harcerze, którzy pomagali starszym osobom, i studenci przeprowadzający z Ocalałymi [wywiady]. Przygotowano wiele publikacji, koncertów i spotkań".19

W 2013 roku w odpowiedzi na wciąż trwającą erupcję pamięci o Zagładzie wyłoniły się w Łodzi inicjatywy środowisk narodowo-katolickich upamiętniające obóz dla polskich dzieci przy ulicy Przemysłowej. Wtedy właśnie w Międzynarodowym Dniu Dziecka metropolita łódzki arcybiskup Marek Jędraszewski modlił się pod Pomnikiem Pękniętego Serca i wzywał do „prawdziwej pamięci” o męczeństwie polskich dzieci, a więc do modlitwy, która miałaby „budzić sumienia współczesnych ludzi – dzieci i młodzieży – w poczuciu odpowiedzialności za siebie, kraj, Ojczyznę i Kościół”20. Arcybiskup wyraził jednocześnie dezaprobatę dla faktu, że przy pomniku brakuje krzyża. W tym samym roku odprawił on w bazylice archikatedralnej uroczystą mszę w intencji ofiar obozu, a następnie odsłonił tablicę poświęconą ich pamięci. Jak czytamy na stronie internetowej „MATRIX III Rzeczypospolitej – pozory wolności” prowadzonej przez Ewę Stankiewicz, prezeskę Stowarzyszenia Solidarni 2010, podczas tej uroczystości „z wieży katedry rozległ się mocny dźwięk dzwonu zwanego «sercem Łodzi». Tego dnia «serce Łodzi» tak jakby zjednoczyło się z sercem Chrystusa i zabiło dla dzieci  z «Przemysłowej». Oby zabiło niepamięć nas wszystkich”21. Aby przeciwdziałać zapomnieniu o łódzkim lagrze dziecięcym, Stowarzyszenie Solidarni 2010 organizuje od 2013 roku poświęcone mu marsze pamięci. W 2014 roku prawicowe media donosiły z kolei o nagrodzie „Znak Dobra” im. Romy Brzezińskiej (dziennikarki i działaczki katolickiej) przyznanej Beacie Sowińskiej-Gogacz za artykuł Mały Oświęcim22 opublikowany w „Przewodniku Katolickim”. W nagrodzonym tekście znajdziemy następujący passus:

"Nie da się ukryć, że sprawa przywracania pamięci o najmłodszych i niewinnych ofiarach drugiej wojny światowej wróciła do publicznego dyskursu za sprawą abp. Marka Jędraszewskiego. Jego modlitwę przed wymizerowaną, przejmującą postacią dziecka z pomnika Pękniętego Serca uznać można za swoisty przełom. Fakt ten miał miejsce 1 czerwca 2013 r., w chwilę po pierwszej obywatelskiej, zorganizowanej przez Solidarnych 2010 uroczystości upamiętnienia obozu i był niczym pokorne umycie stóp ubogiemu. Już wtedy  przywódca Kościoła  łódzkiego dał jasny komunikat, jak wielki i ważny jest dramat dzieci „z Przemysłowej”. Nie wolno o nim zapomnieć. Jako mieszkanka Łodzi przyznaję, że abp Marek Jędraszewski jako pierwszy uczy nas trudnej modlitwy za katów. To on uzmysłowił nam, że więzione i mordowane były tam dzieci polskie, a zatem katolickie, a więc ochrzczone, i że ich rodzice ponad wszelką wątpliwość życzyliby sobie chociażby chrześcijańskich atrybutów związanych z ich życiem i śmiercią".23 

Trudno nie dostrzec, że w przeciwieństwie do upamiętnień, w które w ostatnich latach angażuje się młodzież z łódzkich szkół, w dyskursie środowisk kościelnych i prawicowych ogromną rolę odgrywa nie tylko nagłośnienie historii lagru dziecięcego, lecz przede wszystkim odciśnięcie na pamięci o nim narodowo-katolickiej pieczęci. „Polskie” równa się „katolickie” – oto oś, wokół której kształtowana ma być pamięć zbiorowa o Prewencyjnym Obozie Policji Bezpieczeństwa dla Młodzieży Polskiej w Łodzi.

Wyspa Chudych Karoliny Maciejaszek ma jeszcze jednego bohatera, o którym dotąd nie było mowy. To Loniek, jak sam się przedstawia – więzień obozu cygańskiego, w którym przebywało dokładnie dwa tysiące sześćset osiemdziesięcioro dziewięcioro dzieci, drugie tyle stanowili dorośli. O ile ponura sława łódzkiego obozu dla dzieci polskich mogła budzić grozę nawet w Auschwitz, o tyle sytuacja w lagrze cygańskim wydaje się przekraczać wszelkie wyobrażenia na temat dzielnic zamkniętych, które Niemcy utworzyli podczas drugiej wojny światowej.

Arnold Mostowicz, doskonale znający dramatyczne położenie Żydów w łódzkim getcie, w którym zatrudniony był jako lekarz, doznał wstrząsu, gdy zobaczył, jak żyją ludzie na terenie obozu cygańskiego24 Został on utworzony na terenie getta przy ówczesnej ulicy Brzezińskiej rok wcześniej niż polski, bo w listopadzie 1941 roku.25 Przywieziono do niego Romów i Sinti z Burgenlandu, położonego na pograniczu węgiersko-austriackim. Fakt, że stanowi on jeden z mniej znanych epizodów historii getta Litzmannstadt, wynika w pewnym stopniu z tego, że funkcjonował zaledwie dwa miesiące. Stłoczono w nim ponad pięć tysięcy ludzi na powierzchni mniejszej niż dwadzieścia tysięcy metrów kwadratowych. Mieli oni do dyspozycji kilkanaście budynków, pozbawionych nie tylko mebli, ale również okien i drzwi, a nawet jakichkolwiek naczyń umożliwiających zjedzenie posiłku. Z powodu dramatycznych warunków bytowych, przede wszystkim braku wody oraz latryn, bardzo szybko wybuchła tam epidemia tyfusu. Więźniowie umierali jednak nie tylko z powodu chorób i głodu, lecz również w wyniku codziennych egzekucji przeprowadzanych na terenie obozu. 

Na początku stycznia 1942 roku wszystkich jego mieszkańców wywieziono do Chełmna nad Nerem. „Wyszliśmy przez komin” – wyjaśnia Loniek z Wyspy Chudych, domagając się, aby historia obozu cygańskiego znalazła się w polu widoczności i pamięci. „Idź stąd. To tutaj, to jest nasza historia. Dzieci polskich” – przeganiają go rówieśnicy-widma, byli więźniowie lagru przy ulicy Przemysłowej. Martyrologiczna rywalizacja – jak pokazuje dramat Karoliny Maciejaszek – jest nie do przezwyciężenia, a drabina krzywdy i zapomnianych przez świat cierpień wydaje się nie mieć końca. Oczywiście z tej strony, która prowadzi w dół, do kolejnych kręgów piekła.

Udostępnij

Justyna Kowalska-Leder

Autorka pracuje w Instytucie Kultury Polskiej UW. Zajmuje się historią kultury polskiej dwudziestego wieku, a szczególnie doświadczeniem Zagłady w literaturze dokumentu osobistego. Kieruje pracami Zespołu Badań Pamięci o Zagładzie, który właśnie opublikował monografię Ślady Holokaustu w imaginarium kultury polskiej (2017). Współautorka książki Obyczaje polskie. Wiek XX w krótkich hasłach (2008), autorka pracy Doświadczenie Zagłady z perspektywy dziecka w polskiej literaturze dokumentu osobistego (2009).