Przemysław Wojcieszek

Przykro było patrzeć, jak przegrywają z Eurypidesem, Shakespeare’em, a nawet z poślednimi Niemcami o solidnych imionach Dea, Andreas i Falk. Jak otwierane dla nich drzwi zamykają się szybko z piskiem urzędniczego skandalu. Jak nawet ich sojusznicy i kibice opisując ich, używają języka ich oponentów.

Swietłaną Przemysław Wojcieszek próbuje opowiedzieć berlińczykom Polskę. I nie jest to krzepiąca baśń z happy endem, jedna z tych, do których przyzwyczaił nas twórca Made in Poland.

Pojęcie teatru mieszczańskiego przez długie lata miało charakter stygmatu. Oznaczano nim wszystko to, co kojarzyło się z konserwą, oportunizmem, skostniałością, niewygórowanymi ambicjami i podlizywaniem się widowni. Fantazmat teatru mieszczańskiego jako wielkiego hamulcowego postępu stał się głównym wrogiem sztuki progresywnej. Przekonanie o jego sile i wpływowości utrzymywało się nawet wtedy, gdy teatr akademicki stracił ostatnie przyczółki.

„A to niespodzianka” – mówili mi prominenci polskiej sceny piętnaście lat temu na katowickich Interpretacjach, a oczy mieli okrągłe jak spodki. Bo z nieznanej im Legnicy przywiozłem wtedy Made in Poland, debiutancki spektakl reżysera filmowego Przemysława Wojcieszka. Balladową opowieść o polskiej prowincji, strasznej i śmiesznej, niby to brutalnie gangsterskiej, ale i rozbrajająco, absurdalnie naiwnej. Trochę jak u Tarantino czy u braci Coen.